13

ATLANTA, GEORGIA

SOBOTA, 10 MAJA, 18.50

Karol Boria usiadł na otomanie i ponownie pogrążył się w lekturze jednego z artykułów, do którego powracał, ilekroć potrzebował odtworzyć szczegóły. Opublikowano go w magazynie „International Art Review” w październiku 1972 roku. Odnalazł go w trakcie jednej z regularnych wypraw do Biblioteki Uniwersytetu Stanowego w Georgii. Oprócz niemieckich i rosyjskich, media wykazywały niewielkie zainteresowanie Bursztynową Komnatą. Od zakończenia wojny w druku ukazało się niespełna dwadzieścia tekstów w języku angielskim; w większości przytaczano w nich fakty historyczne albo snuto rozważania na temat losów zaginionego skarbu. Uwielbiał pierwsze słowa artykułu, przytoczone za **Elisabeth Browning, z wciąż jeszcze widocznym podkreśleniem, które sam zrobił niebieskim atramentem, kiedy czytał artykuł po raz pierwszy: „Nieoczekiwanie, jak niekiedy się zdarza, to coś zniknęło”.

Spostrzeżenie to szczególnie pasowało do losów Bursztynowej Komnaty Dzieło sztuki, którego nie widział nikt od 1945 roku, miało za sobą historię pełną politycznych zawirowań, zabójstw i intryg.

Pomysł jej stworzenia zrodził się w głowie Fryderyka I, króla Prus, człowieka o złożonej osobowości, który przehandlował swój cenny głos na cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego w zamian za koronę własnego dziedzicznego królestwa. W 1701 roku zlecił wykonanie ścian z bursztynu, które miały ozdobić jego gabinet w pałacu w Charlottenburgu. Fryderyk grywał codziennie w szachy bursztynowymi figurami; świeczniki i żyrandole też były wykonane z tego surowca. Popijał piwo z jantarowych kufli i palił fajki z ustnikami ze skamieniałej żywicy. Wpadł więc na pomysł, by wyłożyć ściany gabinetu bursztynem, od podłogi aż po sufit. Powierzył nadzór na stworzeniem tego cudeńka Andreasowi Schlüterowi, swemu nadwornemu architektowi.

Pierwotnie zlecono pracę Gottfriedowi Wolfframowi, ale w 1707 roku miejsce Duńczyka zajęli Ernst Schacht oraz Gottfried Turau. W ciągu czterech lat Schacht i Turau pracowali w pocie czoła, skrupulatnie przeszukując brzegi Bałtyku w poszukiwaniu tego materiału jubilerskiego. Obszary te od wieków dostarczały ton cennego surowca. Fryderyk szkolił całe oddziały wojska na potrzeby poszukiwań bryłek jantaru. Każdą znalezioną bryłkę cięto na kostki grubości nie większej niż pięć milimetrów, potem szlifowano i ogrzewano, by nabrała odpowiedniego koloru. Później z tak przygotowanych kawałków układano mozaikę, tworząc z niej woluty z motywami roślinnymi oraz symbole heraldyczne. Na każdej ze ścian znajdował się pruski herb, głowa orła w koronie z profilu, od spodu wyłożony srebrem, które dodawało bursztynowi blasku.

Ściany gabinetu były już częściowo wyłożone bursztynem, gdy w 1712 roku przybył z wizytą Piotr Wielki, car Rosji. Zachwyciła go maestria rękodzieła. Rok później Fryderyk I zszedł z tego świata, a na tron wstąpił jego syn, Fryderyk Wilhelm I. Jak to niekiedy zdarza się potomkom w linii męskiej, Fryderyk Wilhelm żywił głęboką nienawiść do wszystkiego, co kochał jego rodzic. Nie mając najmniejszej ochoty wydawać choćby jednego talara więcej z królewskiej szkatuły na ojcowskie fanaberie, polecił zdemontować bursztynową boazerię i schować ją w podziemiach pałacu.

W 1716 roku Fryderyk Wilhelm sprzymierzył się na mocy traktatu z Piotrem Wielkim przeciwko Szwecji. Pragnąc upamiętnić zawarcie sojuszu, pruski monarcha uroczyście podarował bursztynowe mozaiki carowi Rosji i w styczniu następnego roku rozkazał przewieźć je do Sankt Petersburga. Piotr Wielki, zajęty wówczas bardziej budowaniem silnej wojennej floty niż gromadzeniem dzieł sztuki, również schował je w podziemiach. Wszelako, powodowany wdzięcznością, odwzajemnił się, przekazując królowi Prus regiment złożony z 248 żołnierzy oraz puchar, będący także dziełem sztuki rękodzielniczej. W skład regimentu wchodziło pięćdziesięciu pięciu jego najwyższych osobistych gwardzistów, co było ukłonem wobec pruskiego monarchy, który miał szczególną słabość do wojaków o wybujałym wzroście.

Upłynęło trzydzieści lat, zanim caryca Elżbieta Piotrowna, córka Piotra Wielkiego, zleciła Rastrellemu, nadwornemu architektowi, zamontowanie płyt w jednej z komnat Pałacu Zimowego w Sankt Petersburgu. W 1755 roku rozkazała przeniesienie bursztynowych płyt do rezydencji w Carskim Siole, odległej o jakieś pięćdziesiąt kilometrów na południe od Piotrowego grodu. Ozdobiono nimi jedną z komnat gmachu nazwanego później Pałacem Jekaterynowskim.

Tam właśnie Bursztynowa Komnata rozbłysła pełnym blaskiem.

Przez kolejne dwadzieścia lat do pierwotnych trzydziestu sześciu metrów kwadratowych dobudowano ponad czterdzieści osiem metrów kwadratowych bursztynowych płyt, ozdobionych herbem Romanowów i misternymi dekoracjami. Wykonanie dodatkowych paneli z jantaru było konieczne, bowiem dziewięciometrowe ściany Pałacu Jekaterynowskiego znacznie przewyższały te w gabinecie pruskiego króla, do którego pierwotnie były przeznaczone. Pruski król także dołożył się do tego dzieła, przesyłając jeszcze jedną płytę, ozdobioną tym razem płaskorzeźbą przedstawiającą dwugłowego orła, herb rosyjskich carów. W sumie powierzchnia bursztynowej boazerii wynosiła osiemdziesiąt osiem metrów kwadratowych. Ściany komnaty zdobiły fantazyjne figurki, wzory roślinne, tulipany, róże, monogramy oraz ornamenty w stylu rocaille, wszystko w skrzących się światłem odcieniach brązów, czerwieni, żółci oraz pomarańczy. Rastrelli umieścił każdą z płyt w drewnianym kartuszu w stylu Ludwika XV, oddzielając je w pionie parami wąskich lustrzanych pilastrów, ozdobionymi dodatkowo kandelabrami z brązu. Wszystko było pozłacane, by komponowało się z bursztynem.

W środkowych częściach czterech płyt ułożono niespotykanie piękne mozaiki w stylu florenckim, w których za surowiec posłużyły szlifowane bryłki jaspisu i agatu otoczone ramkami z pozłacanego brązu. Malowidła na sklepieniu oraz misternie wykonany parkiet, intarsjowany drewnem dębowym, klonowym, sandałowym, palisandrowym, orzechowym oraz mahoniowym, były dziełem sztuki niewiele ustępującym jantarowym ścianom.

Pięciu mistrzów jubilerskich z Królewca pracowało do roku 1770 i wreszcie obwieszczono światu ukończenie komnaty Caryca Katarzyna II, która zasiadła na tronie w 1762 roku po Elżbiecie Piotrownie, była zachwycona efektem; w tej komnacie przyjmowała ambasadorów obcych państw, pragnąc wywrzeć na nich wrażenie. Komnata służyła również jako gabinet reprezentacyjny zarówno jej, jak i późniejszym carom; gromadzono w nim królewskie skarby Do 1765 roku znalazło się w niej siedemdziesiąt arcydzieł z żywicy zamienionej w klejnot – komody, świeczniki, tabakiery, talerzyki, noże, widelce, krucyfiksy oraz tabernakulum dodatkowo zdobiły salę. W1780 roku w komnacie umieszczono narożny stolik z blatem inkrustowanym bursztynem. Ostatni przedmiot wstawiono tam w 1913 roku; była to bursztynowa korona na aksamitnej poduszce, nabytek Mikołaja II.

Choć wydaje się to niewiarygodne, jantarowe płyty naścienne przetrwały nietknięte przez 170 lat, nie ucierpiały też podczas rewolucji październikowej. Prace restauracyjne podejmowano wielokrotnie: w roku 1760, 1810, 1830, 1870, 1918, 1935 oraz 1938. Kolejną konserwację na dużą skalę zaplanowano na czwartą dekadę dwudziestego stulecia, ale 22 czerwca 1941 roku wojska niemieckie napadły na Związek Sowiecki. Do 14 lipca armia Hitlera zajęła Białoruś, większość Łotwy, Litwę i Ukrainę, docierając do rzeki Ligi, miejsca odległego o mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów od Leningradu, jak nazywał się wówczas Sankt Petersburg. 17 września oddziały nazistów zajęły Carskie Sioło wraz z całą rezydencją, w tym również Pałacem Jekaterynowskim, który za rządów komunistów po rewolucji przekształcono w muzeum państwowe.

Kilka dni przed tym wydarzeniem kierownictwo muzeum w pośpiechu wysłało w głąb Rosji mniejsze dzieła sztuki z Bursztynowej Komnaty. Jednak obawiano się zdejmowania boazerii z jantaru. Naprędce zaklejono je tapetą, na nic się jednak nie zdał ten kamuflaż. Hitler rozkazał Erichowi Kochowi, gauleiterowi Prus Wschodnich, przenieść Bursztynową Komnatę do Królewca, gdzie, jego zdaniem, powinna się znajdować. Sześciu ludzi w ciągu trzydziestu sześciu godzin zdejmowało naścienne płyty; dwadzieścia dwie tony bursztynu pieczołowicie zapakowano do skrzyń i wysłano na zachód ciężarówkami pod konwojem, a potem koleją. W końcu zamontowano je ponownie na zamku w Królewcu i zgromadzono tam również pokaźne zbiory dzieł sztuki pruskiej. W 1942 roku w jednej z niemieckich gazet pojawił się artykuł, w którym doniesiono, że komnata „powróciła do prawdziwej ojczyzny; do miejsca, w którym powstała, oraz na obszary obfitujące w bursztyn”. Wydano pocztówki ze zdjęciami odzyskanego skarbu. Ekspozycja cieszyła się największą popularnością wśród gości niemieckich muzeów.

Do pierwszego alianckiego nalotu bombowego na Królewiec doszło w sierpniu 1944 roku. Uszkodzeniu uległy wtedy lustrzane pilastry komnaty oraz kilka mniejszych płyt. Co stało się potem, tego nikt nie wie na pewno. Gdzieś między styczniem a kwietniem 1945 roku, gdy Armia Czerwona podchodziła pod Królewiec, Koch wydał rozkaz spakowania bursztynowej boazerii do skrzyń i ukrycia jej w piwnicy restauracji „Blutgericht”. Ostatni niemiecki dokument, w którym była wzmiankowana, opatrzono datą 12 stycznia 1945 roku. Stwierdzano w nim, że płyty ścienne zostały spakowane w celu przewiezienia ich do Saksonii. Alfred Rhode, kustosz zajmujący się komnatą, osobiście nadzorował załadunek skrzyń na ciężarówki. Widziano je po raz ostatni 6 kwietnia 1945 roku; tego dnia ciężarówki wyjechały z Królewca.

Boria odłożył artykuł na bok.

Za każdym razem, kiedy czytał ten tekst, jego myśli powracały do słów z pierwszej linijki. „Nieoczekiwanie, jak niekiedy się zdarza, to coś zniknęło”.

Jakie to prawdziwe.

Siedział jeszcze przez chwilę i przejechał kciukiem po segregatorze rozłożonym na kolanach. Segregator zawierał kopie innych artykułów, które udało mu się zgromadzić przez minione lata. Jego letni ogród błyszczał w słońcu po solidnym podlewaniu. Przez cały dzień czekał na zbawienny deszcz, ale wiosna tego roku była bardzo sucha. Lucy siedząca na patio badawczo śledziła oczyma każdy jego ruch. Wiedział dobrze, że kotka nie znosi trawy, zwłaszcza mokrej trawy, od czasu, gdy zyskała status kota domowego.

Wziął do ręki segregator z artykułami.

– Chodź do domu, malutka.

Kotka ruszyła za nim, przeszła przez tylne drzwi i wkroczyła do kuchni. Rzucił segregator na kuchenny blat i zajął się szykowaniem obiadu, na który składał się filet drobiowy w bekonie, marynowany w sosie teriyaki. Zamierzał ugotować sobie porcję kukurydzy, gdy usłyszał dzwonek do drzwi wejściowych.

Wyszedł z kuchni i szurając nogami, skierował się ku frontowi domu. Lucy podążała za nim. Spojrzał przez judasza na mężczyznę ubranego w ciemny garnitur, białą koszulę oraz krawat w paski.

Prawdopodobnie był to znowu jakiś świadek Jehowy albo mormon. Często pokazywali się tu o tej porze dnia, on zaś lubił z nimi dyskutować.

Otworzył drzwi.

– Karl Bates? Dawniej Karol Boria?

Kompletnie zaskoczony pytaniem, zdradził się; wyraz jego twarzy nie pozostawiał wątpliwości, że odpowiedź jest twierdząca.

– Nazywam się Christian Knoll – przedstawił się nieznajomy.

W słowach wyczuwał leciutki niemiecki akcent, który natychmiast wzbudził w nim niechęć. Gość pokazał mu wizytówkę z wydrukowanym czarną czcionką nazwiskiem i napisem POSZUKIWACZ ZAGINIONYCH ANTYKÓW, ale nie dał mu jej. Adres i numer telefonu odsyłały do Monachium w Niemczech. Przyglądał się badawczo nieznanemu osobnikowi. Czterdzieści kilka lat, szerokie barki, blond włosy, cera opalona na kolor cynamonu i szare oczy, które nadawały jego twarzy wyraz zimnej jak lód, przykuwając do niej wzrok.

– Czego pan chce ode mnie, panie Knoll?

– Czy mogę wejść? – zapytał przybysz, usiłując wejść do środka po schowaniu wizytówki do kieszeni.

– Po co?

– Chciałbym porozmawiać o Bursztynowej Komnacie.

Przez chwilę zamierzał wyprosić przybysza, ale w końcu zmienił zdanie. Na dobrą sprawę spodziewał się podobnej wizyty od lat.

Zaprowadził Knolla do salonu. Usiedli obaj. Lucy obwąchała gościa skrupulatnie, potem wskoczyła na trzeci fotel.

– Pracuje pan dla Rosjan? – zapytał.

Knoll pokręcił przecząco głową.

– Mógłbym skłamać i potwierdzić, ale tak nie jest. Pracuję na zlecenie prywatnego kolekcjonera, który prowadzi poszukiwania Bursztynowej Komnaty. Ostatnio natrafiłem na pańskie nazwisko i adres w sowieckich archiwach. Wydaje się, że przed laty prowadził pan podobne poszukiwania.

– Bardzo dawno temu – przytaknął Boria.

Knoll wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął z niej trzy złożone na czworo kartki papieru.

– Znalazłem te dokumenty w sowieckim archiwum. Podobno nosił pan kiedyś pseudonim Ucho.

Boria przebiegł wzrokiem dokumenty Minęło kilka dekad od czasu, gdy po raz ostatni czytał tekst pisany cyrylicą.

– Tak mnie nazywano w Mauthausen.

– Był pan więźniem?

– Przez wiele miesięcy – odpowiedział i podwinął rękaw, wskazując na tatuaż. – Numer 10 901. Usiłowałem to usunąć, ale nie dałem rady. Niemiecka robota.

Knoll wskazał ręką dokumenty.

– Co pan wie na temat Dani Czapajewa?

Zdziwiło go trochę, że Knoll zignorował przytyk pod adresem Niemców.

– Dania był moim partnerem. Pracowaliśmy w jednym zespole, zanim wyemigrowałem.

– Jak doszło do tego, że zaczął pan pracować dla komisji?

Spojrzał na swego gościa, zastanawiając się, czy powinien odpowiedzieć. Nie rozmawiał o tym od kilkudziesięciu lat. Jedynie Maya wiedziała o wszystkim, ale zabrała te informacje do grobu przed blisko ćwierć wiekiem. Rachel wiedziała tyle, żeby mogła zrozumieć i nigdy nie zapomnieć. Czy powinien rozmawiać o tym teraz? Dlaczego nie? Był starym człowiekiem, który i tak żył już na kredyt. Teraz nie miało to na dobrą sprawę znaczenia.

– Po pobycie w obozie śmierci wróciłem na Białoruś, ale mojego domu już nie było. Niemcy mają szczególne upodobanie do zagłady Cała moja rodzina została wymordowana. Komisja wydała mi się dobrym miejscem, żeby zacząć życie od nowa.

– Badałem skrupulatnie prace komisji. To interesująca lektura. Naziści z pewnością przyłożyli się do grabieży, ale Sowieci w końcu ich prześcignęli. Żołnierze zadowalali się bardziej przyziemnymi przedmiotami, jak rowery czy zegarki. Oficerowie jednak wysyłali na wschód, do swoich domów, wagony towarowe po dach wypełnione dziełami sztuki, porcelaną oraz biżuterią. Wygląda na to, że ta komisja zasługuje na miano największego grabieżcy w dziejach. Jej członkowie zagarnęli moim zdaniem, miliony drogocennych przedmiotów.

– To nie była grabież – starzec pokręcił przecząco głową. – Niemcy zniszczyli nasz kraj, domy, fabryki, miasta. Zgładzili miliony ludzi. Wtedy działania Sowietów traktowaliśmy jako wojenne reparacje.

– A teraz? – zapytał Knoll, słysząc w jego głosie niezdecydowanie.

– Przyznaję: to był szaber. Komuniści okazali się bezwzględniejsi od nazistów. Zdumiewające, jak czas wyostrza spojrzenie.

Knoll najwyraźniej poczuł się usatysfakcjonowany jego wyznaniem.

– Komisja przeistoczyła się we własną karykaturę, chyba zgodzi się pan ze mną. W efekcie pomogła Stalinowi posłać miliony ludzi do gułagów.

– Dlatego właśnie stamtąd wyjechałem.

– Czy Czapajew jeszcze żyje?

Pytanie padło znowu z zaskoczenia. Niespodziewanie. Z pewnością zadał je, licząc na spontaniczną odpowiedź. On także się uśmiechnął. Knoll był dobry.

– Nie mam pojęcia. Nie widziałem się z Danią od wyjazdu. Po latach odnalazło mnie KGB. Wielki, śmierdzący Czeczen. Powiedziałem mu to samo.

– To bardzo ryzykowne, panie Bates. KGB nie wolno lekceważyć.

– Jak się ma tyle lat co ja, nie sztuka być odważnym. Co mógł mi zrobić? Zabić starego człowieka? Mój czas już minął, Herr Knoll.

Z premedytacją powiedział „Herr”, ale Knoll i tym razem nie zareagował. Natomiast zmienił temat.

– Rozmawiałem z wieloma dawnymi komisarzami. Z Teleginem. Zemowem. Wołoszynem. Nigdy nie udało mi się dotrzeć do Czapajewa. A o pana istnieniu nie wiedziałem aż do ostatniego poniedziałku.

– Inni o mnie nie wspominali?

– Gdyby było inaczej, dawno już bym się tu zjawił.

Wcale go to nie dziwiło. Podobnie jak jego kolegów, Borię również nauczono, jak wielką wartość ma milczenie.

– Znam historię komisji – oznajmił Knoll. – Wynająłem detektywów, którzy przemierzyli wzdłuż i wszerz Niemcy oraz środkową Europę w poszukiwaniu dzieł sztuki. Ścigali się z żołnierzami, kto pierwszy je zagrabi. Wyniki były całkiem zadowalające. Zdołałem dotrzeć do trojańskiego złota, Ołtarza Pergamońskiego, Madonny sykstyńskiej Rafaela oraz całej kolekcji wywiezionej z muzeum w Dreźnie, jak sądzę – pokiwał głową. – Odzyskaliśmy bardzo wiele eksponatów.

– Rozumiem, że tylko nieliczne spośród tych skarbów oglądają teraz bywalcy muzeów. Większość jest ukryta w zamkowych komnatach albo pozamykana w sejfach, w których będzie spoczywać przez całe dziesięciolecia. Czytałem. Głasnost’- dodał i przeszedł do sedna sprawy – Przypuszcza pan, że wiem, gdzie została ukryta Bursztynowa Komnata?

– Nie. W przeciwnym razie już dawno by ją pan odzyskał.

– Może uznałem, że będzie lepiej, jeśli zostanie tam, gdzie jest.

Knoll zaprzeczył ruchem głowy.

– Taki jak pan miłośnik dzieł sztuki, w dodatku z pańskim wykształceniem, nie życzyłby sobie z pewnością, by arcydzieło się rozpadło wskutek działania czasu i żywiołów.

– Bursztyn jest wieczny.

– Ale artystyczna forma komnaty nie. Osiemnastowieczny mastyks nie jest równie odporny.

– Ma pan rację. Płyty odnalezione dzisiaj będą zapewne przypominać puzzle, które trzeba ułożyć.

– Mój mocodawca jest gotów sfinansować układanie tych puzzli.

– Kim jest pański mocodawca?

Jego gość wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Tego nie mogę wyjawić. Ta osoba chce zachować incognito. Jak pan dobrze wie, w świecie kolekcjonerów panują zdrada i obłuda.

– Ci ludzie szukają wielkiego skarbu. Nikt nie widział Bursztynowej Komnaty od ponad pięćdziesięciu lat.

– Ale proszę wyobrazić sobie, Herr Bates, przepraszam, panie Bates.

– Nazywam się Boria.

– W porządku, panie Boria. Proszę sobie wyobrazić komnatę odrestaurowaną, przywróconą do dawnej świetności. Cóż to byłby za widok! Dzisiaj dysponujemy zaledwie kilkoma kolorowymi fotografiami oraz niewielką liczbą czarno-białych, z pewnością nieoddających w pełni jej piękna.

– Oglądałem te fotografie, gdy sam prowadziłem poszukiwania. Widziałem też komnatę na własne oczy, jeszcze przed wojną. Rzeczywiście, było to coś wspaniałego. Żadne zdjęcie nawet w przybliżeniu nie oddaje jej piękna. To smutne, ale wydaje się, że utraciliśmy ją na zawsze.

– Mój mocodawca z godnym podziwu uporem nie daje temu wiary.

– Istnieją przekonujące dowody, że płyty zostały zniszczone podczas dywanowego nalotu na Królewiec w 1944 roku. Zdaniem niektórych, szczątki Komnaty spoczywają na dnie Bałtyku. Osobiście nadzorowałem przeszukiwania wraku statku „Wilhelm Gustloff’. Sowieci posłali na dno wraz ze statkiem dziewięć i pół tysiąca ludzi. Mówi się, że Bursztynowa Komnata znajduje się w ładowniach wraku. Przewieziona ciężarówkami z Królewca do Gdańska, przeładowana została potem na statek, który zmierzał do Hamburga.

– Sam również schodziłem do wraku „Gustloffa” – Knoll wygodniej usiadł w fotelu. – Źródła są jednak sprzeczne, mówiąc najoględniej. Jeśli mam być szczery, najbardziej wiarygodna hipoteza, na jaką udało mi się natrafić, głosiła, że naziści wysłali bursztynową boazerię wraz z amunicją z Królewca do kopalni położonej w pobliżu Getyngi. Kiedy w 1945 roku tereny te zajęli Brytyjczycy, Niemcy wysadzili kopalnię. Ale podobnie jak w przypadku wszystkich innych teorii, pełno jest tu niejasności.

– Znałem i takich, którzy gotowi są przysiąc, że znaleźli ją Amerykanie i przewieźli statkiem przez Atlantyk.

– Też o tym słyszałem. A także wersję, wedle której Sowieci odnaleźli płyty i złożyli je w miejscu nieznanym nikomu, kto obecnie dzierży u nich władzę. Zważywszy na ogrom tego, co zagrabili, wydaje mi się to całkiem możliwe. Ale z uwagi na wartość komnaty i pragnienie, by skarb powrócił na swoje miejsce, to chyba mało prawdopodobne.

Gość sprawiał wrażenie znającego temat dogłębnie. O wszystkich tych teoriach Boria miał okazję czytać już wcześniej. Przyglądał się uważnie kamiennej twarzy Niemca, ale zimne oczy nie zdradzały myśli Knolla. Przypomniał sobie metodę umożliwiającą dyskretne pokonanie takiej bariery.

– Nie obawia się pan klątwy?

Knoll kolejny raz uśmiechnął się szeroko.

– Słyszałem i o tym. Ale takie teorie rajcują tylko ignorantów i ludzi żądnych sensacji.

– Proszę mi wybaczyć brak manier – odezwał się nagle starzec. – Może napije się pan czegoś?

– Prawdę mówiąc, chętnie – odparł Knoll.

– Przepraszam na moment – powiedział i wskazał kocicę zwiniętą w kłębek na otomanie. – Lucy dotrzyma panu towarzystwa.

Ruszył w stronę kuchni i raz jeszcze spojrzał na gościa, zanim pchnął wahadłowe drzwi. Napełnił dwie szklanki lodem i nalał trochę herbaty. Włożył też do lodówki filet, nadal zanurzony w marynacie. Na dobrą sprawę, stracił apetyt; myśli śmigały z zawrotną prędkością, jak za dawnych lat. Popatrzył na segregator z artykułami, który ciągle jeszcze leżał na kuchennym blacie.

– Panie Boria? – wykrzyknął Knoll.

Usłyszał jego kroki. Może lepiej, żeby nieprzenikniony gość nie zobaczył tych artykułów. Szybko otworzył lodówkę i wsunął segregator na półkę pod zamrażarką. Zatrzasnął drzwi dokładnie w chwili, gdy Knoll pchnął wahadłowe drzwi i wszedł do kuchni.

– Tak, panie Knoll?

– Czy mogę skorzystać z toalety?

– Na końcu korytarza. Za salonem.

– Dziękuję.

Nawet przez chwilę nie wierzył, że Knoll musiał skorzystać z toalety. Z dużo większym prawdopodobieństwem chciał zmienić taśmę w dyktafonie albo zamierzał rozejrzeć się po domu. Była to sztuczka, którą Boria posługiwał się wielokrotnie w dawnych czasach. Niemiec zaczynał go drażnić. Postanowił się nieco zabawić. Z szafki pod zlewem wyciągnął środek przeczyszczający, po który sięgał co najmniej kilka razy w tygodniu; zmuszały go do tego starzejące się jelita. Ostrożnie wsypał kilka pozbawionych smaku granulek do jednej ze szklanek z herbatą i zamieszał. Teraz szubrawiec naprawdę będzie musiał biegać do toalety.

Wniósł szklanki z zimnym napojem do salonu. Knoll wrócił, podziękował za herbatę i pociągnął kilka długich łyków.

– Wyborne – pochwalił. – Prawdziwie amerykański napój. Mrożona herbata.

– Jesteśmy z niej dumni.

– My? Uważa się pan za Amerykanina?

– Spędziłem tu wiele lat. Teraz tu jest mój dom.

– Czy Białoruś nie odzyskała niepodległości?

– Tamtejsi przywódcy nie różnią się niczym od Sowietów. Łamią konstytucję. To zwykli dyktatorzy.

– Czy to przypadkiem nie naród udzielił białoruskiemu prezydentowi tak szerokich prerogatyw?

– Białoruś przypomina bardziej rosyjską prowincję; nie ma tam prawdziwej niepodległości. Zniewolenie będzie trwało jeszcze setki lat.

– Zdaje się, że nie darzy pan sympatią ani Niemców, ani komunistów.

Ta rozmowa zaczynała go męczyć, zwłaszcza że pomagała odżyć nienawiści, którą pałał do Niemców.

– Szesnaście miesięcy w obozie zagłady potrafi pozbawić ludzi serca.

Knoll dopił herbatę. Kostki lodu zadźwięczały, gdy stawiał szklankę na stolik.

– Niemcy i komuniści wzięli gwałtem Białoruś i Rosję – ciągnął Boria. – Naziści urządzili sobie koszary w Pałacu Jekaterynowskim, potem zrobili z niego cel treningów w strzelaniu. Byłem tam po wojnie. Z królewskiego pałacu pozostały tylko zgliszcza. Czy Niemcy nie podjęli skutecznej próby zniszczenia rosyjskiej kultury? Ich bomby zamieniły nasze pałace w ruiny po to tylko, by dać nam nauczkę.

– Nie jestem nazistą, panie Boria; nie potrafię odpowiedzieć na pańskie pytanie.

Przez chwilę panowało kłopotliwe milczenie. Przerwał je Knoll:

– Dlaczego nie mielibyśmy zakończyć tego sporu? Czy udało się panu odnaleźć Bursztynową Komnatę?

– Już mówiłem, że uważam ją za utraconą na zawsze.

– I każe mi pan w to uwierzyć?

Wzruszył ramionami.

– Jestem starym człowiekiem. Niebawem umrę. Nie mam powodów, by kłamać.

– W to także nie wierzę, panie Boria.

Spojrzał mu prosto w oczy i nie odwracał wzroku.

– Opowiem panu pewną historię… Może przyda się panu w poszukiwaniach. Na kilka tygodni przez wyzwoleniem Mauthausen w obozie pojawił się Göring. Zmusił mnie do torturowania czterech niemieckich żołnierzy Rozebranych do naga kazał przywiązać do pali, a zima była sroga. Polewaliśmy ich wodą, aż zamarzli na śmierć.

– Za co ich to spotkało?

– Göring pragnął mieć Bursztynową Komnatę. Ci czterej byli w oddziale, który przewoził bursztynową boazerię z Królewca przed nadejściem Rosjan, ale Hitler ją przejął.

– Czy któryś z żołnierzy coś wyjawił?

– Nie puścili pary z ust. Wykrzykiwali tylko „Mein Führer” aż do śmierci. Czasami śnią mi się jeszcze ich tężejące z zimna twarze. Pewnie się pan zdziwi, Herr Knoll, ale w pewnym sensie zawdzięczam życie jednemu z tych Niemców.

– Jak to?

– Gdyby któryś z nich zaczął mówić, zamiast niego przywiązano by do słupa jednego z oprawców, czyli mnie albo któregoś z kolegów, i uśmiercono w ten sam sposób. Tak kazał Göring, – wyjaśnił, powoli wymawiając słowa. Chciał, żeby drań opuścił jego dom, zanim środek przeczyszczający zacznie działać. – Nienawidzę Niemców, Herr Knoll. Nienawidzę komunistów. Nie powiedziałem niczego ludziom z KGB. Panu też nic nie powiem. Proszę, by pan już sobie poszedł.

Knoll zrozumiał, że dalsze wypytywanie nic nie da, i podniósł się z miejsca.

– Dobrze, panie Boria. Nie zamierzam naciskać. Życzę dobrej nocy.

Wyszli na korytarz i gospodarz otworzył drzwi. Knoll wyszedł i odwrócił się, wyciągając dłoń na pożegnanie. Zrobił to machinalnie, raczej z wrodzonej uprzejmości niż z obowiązku.

– Miło było pana poznać, panie Boria.

Staruszek przywołał z pamięci twarz niemieckiego żołnierza imieniem Mathias, który nagi na mrozie buńczucznie odpowiadał na pytania Göringa.

Splunął na wyciągniętą dłoń.

Knoll nie zareagował, przez kilka sekund trwał w bezruchu. Potem z całkowitym spokojem wyciągnął chusteczkę z kieszeni spodni i wytarł plwociny; w tym momencie drzwi zatrzasnęły się przed jego nosem.