24

MONACHIUM, NIEMCY

16.35

Rachel była wprost oczarowana: nigdy wcześniej nie była w piwiarni. Orkiestra – trąbki, perkusja, akordeon oraz dzwonki – grała tak hałaśliwie, że aż bolały bębenki w uszach. Przy długich drewnianych stołach siedzieli piwosze w oparach tytoniu, smażonych kiełbasek i piwa. Spoceni kelnerzy w skórzanych spodniach i kelnerki w rozkloszowanych, suto marszczonych spódnicach podawali ciemne piwo w litrowych kuflach z przykrywkami. Maibock – tak nazywało się to piwo. Był to gatunek serwowany tylko o tej porze roku i zwiastował nadejście cieplejszych dni.

Ponad dwustu gości wokół bawiło w najlepsze. Nigdy nie przepadała za piwem, dlatego zamówiła colę oraz pieczonego kurczaka. Recepcjonista w hotelu, w którym się zatrzymała, polecił jej tę właśnie piwiarnię, odradzając wizytę w położonym bliżej lokalu „Hofbrauhaus”, który przyciągał niezliczone tłumy turystów.

Samolot z Atlanty wylądował rano. Niepomna rad, którymi ją nafaszerowano, wynajęła auto, zameldowała się w hotelu i solidnie przespała. Postanowiła przełożyć na następny dzień podróż do Kehlheim, oddalonego mniej więcej o siedemdziesiąt kilometrów na południe, leżącego u podnóża Alp przy granicy z Austrią. Skoro Dania Czapajew czekał tak długo, mógł zaczekać jeszcze jeden dzień – jeśli w ogóle jeszcze żyje.

Zmiana scenerii wpłynęła dobrze na jej nastrój, chociaż czuła się dość dziwnie, mając nad sobą beczkowe sklepienie i wokół kolorowe stroje obsługi. Do tej pory tylko raz była w Europie. Pojechała przed trzema laty do Londynu na konferencję sponsorowaną przez Stowarzyszenie Sędziów stanu Georgia. Programy telewizyjne poświęcone Niemcom zawsze wzbudzały jej zainteresowanie i marzyła, że kiedyś przyjedzie tu z wizytą. Teraz marzenie się spełniło.

Pałaszowała ze smakiem kurczaka i cieszyła się tym, co miała przed oczyma. Dzięki temu oderwała myśli od ojca, Bursztynowej Komnaty i Dani Czapajewa. A także od Marcusa Nettlesa i nadchodzących wyborów. Być może Paul miał rację i jej wyprawa okaże się stratą czasu. Jednak czuła się tu dobrze, a to już wiele.

Zapłaciła rachunek banknotami euro, które wymieniła za dolary na lotnisku, i wyszła z piwiarni. Było późne popołudnie, zrobiło się chłodno, a ładna pogoda gdzieś się ulotniła; wiosenne słońce rzucało na przemian światło i cień na drogę wysadzaną kocimi łbami. Na ulicach tłoczyły się tysiące turystów i wczasowiczów. Budynki starówki tworzyły niezwykły melanż kamienia, muru pruskiego i cegły, co sprawiało, że wyglądała niczym osobliwa, tchnącą atmosferą średniowiecza wieś. Starówka przeznaczona była tylko dla spacerowiczów; ruch samochodowy ograniczał się wyłącznie do pojazdów z zaopatrzeniem.

Skręciła na zachód i wkrótce znalazła się na Marienplatz. Jej hotel usytuowany był po przeciwległej stronie rozległego placu. Pośrodku znajdował się targ, na nim stoiska obładowane artykułami spożywczymi, mięsem i wyrobami miejscowego rzemiosła. Po lewej przycupnął ogródek piwiarni. Niewiele wiedziała o Monachium. Niegdyś stolica Bawarii, ojczyzna książąt i królów; dynastia Wittelsbachów rządziła tu przez siedemset pięćdziesiąt lat. Thomas Wolfe mówił o Monachium tym mieście, że czuje się tam „dotyk niemieckiego nieba”.

Minęła kilka grup turystów, którym przewodnicy opowiadali o zabytkach po francusku, hiszpańsku i japońsku. Przed ratuszem spotkała angielską wycieczkę; mówili nosowo jak londyńczycy z East Endu. Poznała ich wymowę podczas swej pierwszej wizyty w Anglii. Zatrzymała się koło grupy słuchając objaśnień przewodnika i spoglądając na olśniewającą gotycką ornamentykę przed sobą. Wycieczka przecięła plac i zatrzymała się po przeciwległej stronie. Podążyła za nimi i zauważyła, że przewodnik zerka na zegarek. Zegar na ratuszowej wieży wskazywał 16.58.

Nagle drzwiczki na wieży zegarowej się otworzyły i wyłoniły się z nich dwa korowody politurowanych figurek w jaskrawych strojach, tańczących na obrotowym podeście.

Na placu rozbrzmiała muzyka. Kuranty wydzwoniły piątą, odbijając się echem w oddali.

– To jest Glockenspiel – powiedział przez nos przewodnik. – To odbywa się trzy razy w ciągu dnia. O jedenastej, w południe oraz o piątej po południu. Figurki na górze odtwarzają średniowieczny rycerski turniej, jaki w szesnastowiecznych Niemczech często towarzyszył ślubom koronowanych głów. Postacie z dolnego poziomu wykonują taniec kotłów.

Kolorowe figurki tańczyły w takt skocznej bawarskiej melodii. Wszyscy na placu stanęli z zadartymi głowami. Trwało to około dwóch minut; potem figurki się schowały, a tłum na placu znów zaczął się kłębić. Grupa turystów przeszła do jednej z bocznych uliczek. Postali jeszcze chwilę, patrząc, jak zamykają się zegarowe wrota i ruszyli dalej.

Ogłuszający ryk klaksonu przeciął ciszę.

Gwałtownie obróciła się w lewo.

Maska samochodu zbliżała się do niej. Piętnaście metrów. Dwanaście. Sześć. Patrzyła na emblemat mercedesa, widziała światła i napis TAXI.

Trzy metry.

Klakson nie przestawał ryczeć. Chciała się ruszyć, ale stała, jakby wrosła w ziemię. Szykowała się na ból, zastawiając się, co okaże się gorsze: uderzenie samochodu czy upadek na kocie łby.

Biedni Marla i Brent.

Oraz Paul. Kochany Paul.

Czyjeś ramię chwyciło ją mocno i odciągnęło gwałtownie do tyłu.

Usłyszała pisk hamulców. Taksówka ślizgała się po bruku. Znad kamieni unosił się smród palonej gumy.

Obróciła się, chcąc zobaczyć, kto ją pochwycił. Mężczyzna był wysoki i szczupły, z włosami w kolorze kukurydzy opadającymi na opalone czoło. Wąskie usta przypominały nacięcie brzytwą, ale twarz była śniada i przyjemna. Ubrany był w koszulę w kolorze pszenicy oraz spodnie w kratkę.

– Nic się pani nie stało? – zapytał po angielsku.

Była w szoku. Zdała sobie sprawę, jak niewiele dzieliło ją od śmierci.

– Tak mi się wydaje.

Wokół nich zebrał się tłumek. Taksówkarz wysiadł z auta i rozglądał się dokoła.

– Nic jej się nie stało, ludzie – odezwał się jej wybawca.

Potem powiedział coś po niemiecku i gapie zaczęli się rozchodzić. Rozmawiał przez chwilę, także w obcym jej języku, z taksówkarzem, który coś mu tłumaczył, po czym szybko odjechał.

– Taksówkarz bardzo przeprasza. Twierdzi, że pojawiła się pani nagle i nie wiadomo skąd.

– Byłam przekonana, że plac przeznaczony jest tylko dla pieszych – odparła. – Nie spodziewałam się tu samochodu.

– Taksówki nie powinny tu jeździć, ale zawsze trafiają się na placu. Przypomniałem o tym kierowcy i doszedł do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli możliwie szybko się stąd wyniesie.

– Powinien być tu jakiś znak albo coś w tym rodzaju.

– Amerykanka, prawda? W Ameryce wszystko jest oznakowane. Tu nie.

Ochłonęła trochę.

– Dzięki za wybawienie.

Uśmiechnął się, odsłaniając dwa rzędy pięknych białych zębów.

– Cała przyjemność po mojej stronie – odparł i wyciągnął dłoń. – Nazywam się Christian Knoll.

Podała mu dłoń.

– Rachel Cutler. Całe szczęście, że pan się tutaj znalazł, panie Knoll. Nie zauważyłam tej taksówki.

– Mogło się to kiepsko skończyć, gdyby opatrzność mnie tu nie przywiodła.

– To prawda – uśmiechnęła się szeroko.

Zaczęła nagle drżeć; ogarnęła ją druga fala emocji na wspomnienie tego, co omal się nie wydarzyło.

– Proszę pozwolić, że postawię pani drinka, by mogła pani nieco uspokoić stargane nerwy.

– Nie ma potrzeby.

– Cała pani drży. Trochę wina na pewno pani nie zaszkodzi.

– Dziękuję, ale…

– Niech to będzie moja nagroda.

Tej prośbie nie mogła odmówić, przestała się więc opierać.

– W porządku. Rzeczywiście, lampka wina dobrze mi zrobi.

Ruszyła za Knollem do kawiarenki oddalonej o cztery przecznice, naprzeciw której strzelały w niebo dwie smukłe wieże katedry. Na bruku ustawiono stoły nakryte obrusami, przy których tłumnie siedzieli ludzie, przeważnie trzymając w dłoniach duże ceramiczne kufle z ciemnym piwem. Knoll zamówił dla siebie piwo, a dla niej lampkę reńskiego. Wino było białe, wytrawne i pyszne.

Przypadkowy wybawca miał rację. Miała rozstrojone nerwy. Nigdy jeszcze nie otarła się tak blisko o śmierć. Zdziwiły ją myśli, które przyszły jej do głowy Brent i Marla – to zrozumiałe. Ale Paul? I gdy o nim pomyślała, poczuła w sercu bolesne ukłucie.

Delektowała się winem, a ono powoli koiło jej nadszarpnięte nerwy.

– Muszę pani coś wyznać, pani Cutler – odezwał się Knoll.

– Niech będzie Rachel.

– A więc Rachel.

Łyknęła jeszcze wina.

– Co chcesz mi wyznać?

– Śledziłem cię.

Te słowa ją zaintrygowały. Odstawiła kieliszek z winem.

– Co chce pan przez to powiedzieć?

– Śledziłem panią. Podążam za panią od chwili opuszczenia Atlanty.

– Uważam, że powinna dowiedzieć się o tym policja – gwałtownie się podniosła.

Knoll spokojnie popijał piwo.

– Nie widzę problemu, jeśli koniecznie chce pani tego. Proszę tylko najpierw mnie wysłuchać.

Zastanowiła się przez moment. Siedzieli w miejscu publicznym. Za balustradą z kutego żelaza przemykały ulicą tłumy ludzi, udając się na wieczorne zakupy. Co właściwie mogło się stać, jeśli zgodzi się go wysłuchać? Usiadła z powrotem.

– W porządku, panie Knoll; daję panu pięć minut.

Knoll odstawił kufel na stół.

– Przyjechałem do Atlanty na początku tygodnia, bo chciałem porozmawiać z pani ojcem. I dowiedziałem się, że właśnie zmarł. Wczoraj złożyłem wizytę w pani biurze i sekretarka poinformowała mnie, że wybiera się pani do Monachium. Zostawiłem jej swoje nazwisko oraz numer telefonu. Czy nie przekazała pani wiadomości?

– Nie rozmawiałam z nią przed wyjazdem. Jaką sprawę miał pan do ojca?

– Poszukuję Bursztynowej Komnaty i sądziłem, że on mi w tym pomoże.

– Dlaczego poszukuje pan Bursztynowej Komnaty?

– Mój mocodawca jej poszukuje.

– Tak samo jak Rosjanie.

Knoll się uśmiechnął.

– To prawda. Ale po pięćdziesięciu latach należałoby to uznać za „znalezione, niekradzione”. To chyba amerykańskie powiedzonko?

– W jaki sposób mój ojciec miał panu pomóc?

– Prowadził poszukiwania przez wiele lat. Dla Rosjan znalezienie Bursztynowej Komnaty było priorytetem.

– Ponad pięćdziesiąt lat temu.

– W przypadku tego skarbu czas nie ma znaczenia. Co najwyżej poszukiwania stają się jeszcze bardziej pasjonujące.

– Jak pan zdobył adres ojca?

Knoll wsunął dłoń do kieszeni i wyciągnął kilka złożonych kartek.

– Odnalazłem to w zeszłym tygodniu w Sankt Petersburgu. Dzięki tym zapisom dotarłem do Atlanty Raczy pani zapewne pamiętać, że parę lat temu KGB złożyło ojcu wizytę?

Rozłożyła kartki i pogrążyła się w lekturze. Słowa pisane były cyrylicą na maszynie. Obok znajdowało się tłumaczenie angielskie, zapisane niebieskim atramentem. Natychmiast dostrzegła, czyje nazwisko widniało u góry. Dania Czapajew. Zwróciła też uwagę na to, co w notatce KGB napisano o jej ojcu:

Nawiązaliśmy kontakt. Zaprzecza, jakoby miał jakiekolwiek informacje na temat Bursztynowej Komnaty po 1958 roku. Nie zdołaliśmy zlokalizować Dani Czapajewa. Boria twierdzi, że nie zna jego adresu.

A przecież ojciec znał dokładnie miejsce zamieszkania Czapajewa! Korespondował z nim przez wiele lat. Dlaczego skłamał? Ponadto nigdy nie wspomniał jej o wizycie, którą złożyli mu funkcjonariusze KGB. Niewiele też powiedział o Bursztynowej Komnacie. Fakt, że KGB wie o niej, Marli i Brencie, wytrącił ją ponownie z równowagi. Zastanawiała się, co jeszcze ojciec przed nią ukrywał.

– Niestety, nie zdążyłem porozmawiać z pani ojcem – odezwał się Knoll. – Przyjechałem za późno. Proszę przyjąć wyrazy współczucia z powodu jego śmierci.

– Kiedy pan przyleciał?

– W poniedziałek.

– I czekał pan aż do wczoraj ze złożeniem wizyty w moim biurze?

– Dowiedziałem się o śmierci pani ojca i nie chciałem niepokoić. Moje sprawy mogły poczekać.

A więc śledził ją z powodu Czapajewa. To trochę złagodziło jej napięcie. Być może ten człowiek mówi prawdę, ale wolała zachować ostrożność. Ten przystojny i szarmancki mężczyzna nadal był kimś zupełnie obcym, choć wiedziała, że nazywa się Christian Knoll. Co gorsza, był obcy w obcym kraju.

– Czy przyleciał pan tym samym rejsem co ja?

Skinął potakująco głową.

– Ledwo zdążyłem na samolot.

– Dlaczego czekał pan aż do teraz, żeby ze mną porozmawiać?

– Nie byłem pewien, w jakim celu pani przyjechała. Gdyby się okazało, że wizyta ma charakter prywatny, nie chciałem przeszkadzać. Gdyby zaś wiązała się z Bursztynową Komnatą, zamierzałem porozmawiać z panią.

– Nie bardzo mi się podoba fakt, że pan mnie śledził, panie Knoll. Powiem więcej: cholernie mi się to nie podoba.

Patrzyła mu prosto w oczy.

– A może jednak był to szczęśliwy zbieg okoliczności? – Przemknęła jej przed oczami taksówka. Chyba miał rację. – I proszę, mam na imię Christian – dodał.

Pomyślała, że powinna być milsza. Nie ma potrzeby okazywania mu wrogości. Przecież w końcu uratował jej życie.

– W porządku. Niech będzie Christian.

– Czy ta podróż ma związek z Bursztynową Komnatą?

– Nie wiem właściwie, co odpowiedzieć na to pytanie.

– Gdybym chciał ci zrobić krzywdę, po prostu mogłem pozwolić, żeby taksówkarz cię potrącił.

Niezły argument, ale niekonieczne prawdziwy.

– Frau Cutler, jestem zawodowym detektywem. Zajmuję się dziełami sztuki. Znam niemiecki i znam dobrze ten kraj. Zapewne potrafi pani ferować wyroki w sądzie, ale chyba jako detektyw jest pani nowicjuszką, prawda?

Nie odpowiedziała.

– Interesują mnie informacje na temat Bursztynowej Komnaty, nic ponadto. Powiedziałem pani, co udało mi się ustalić. I proszę o dokładnie to samo.

– A jeśli odmówię i zwrócę się do policji?

– Po prostu zniknę pani z oczu, ale nie przestanę śledzić. Muszę się dowiedzieć, co pani zamierza tu robić. Proszę nie brać tego na własne barki. Dla mnie pani stanowi trop, który muszę sprawdzić do końca. Pomyślałem, że gdybyśmy pracowali razem, udałoby się nam zaoszczędzić mnóstwo czasu.

Knoll był bezczelny i niebezpieczny, ale to się jej w nim podobało. Mówił konkretnie i na temat; wiedział, czego chce. Próbowała znaleźć w jego twarzy ślad podstępu, ale nic takiego nie dostrzegła. Podjęła więc błyskawiczną decyzję, taką, do jakich przywykła na sądowej sali.

– W porządku, Knoll. Przyjechałam tu z zamiarem odnalezienia Danii Czapajewa. Najprawdopodobniej jest to ta sama osoba, o której mowa w notatce. Jeśli tak, to mieszka w Kehlheim.

Knoll podniósł kufel i pociągnął duży łyk piwa.

– To na południu, bliżej Alp i granicy z Austrią. Znam tę miejscowość.

– Obydwaj z ojcem najwyraźniej interesowali się Bursztynową Komnatą. Teraz wydaje mi się to oczywiste, choć wcześniej nawet go o to nie podejrzewałam.

– Czy wiesz, jakiego rodzaju informacje może posiadać Herr Czapajew?

Postanowiła nie wspominać o listach pozostawionych przez ojca.

– Nie wiem nic oprócz tego, że kiedyś razem pracowali. Ty zresztą też, jak sądzę, o tym wiedziałeś.

– Jak natrafiłaś na jego nazwisko?

Postanowiła skłamać.

– Ojciec często mi o nim opowiadał. Kiedyś byli bliskimi przyjaciółmi.

– Naprawdę mogę się przydać, Frau Cutler.

– Mówiąc całkiem szczerze, liczyłam na odrobinę samotności.

– Doskonale to rozumiem. Przypominam sobie, jak się czułem, kiedy odszedł mój ojciec. Przeżyłem jego śmierć bardzo głęboko.

Wyznanie zabrzmiało szczerze; ujął ją wrażliwością i taktem. Ale przecież nie przestał być obcy.

– Potrzebujesz wsparcia. Jeśli ten Czapajew ma jakieś informacje, pomogę ci je od niego wyciągnąć. Wiem bardzo wiele o Bursztynowej Komnacie. Ta wiedza również może okazać się przydatna.

Znów nie odpowiedziała.

– Kiedy planujesz wyruszyć na południe? – zapytał Knoll.

– Jutro rano – odpowiedziała bez zastanowienia.

– Czy pozwolisz się tam zawieźć?

– Zabraniam dzieciom, by podwoził je ktokolwiek obcy. Dlaczego sama miałabym postąpić inaczej?

Uśmiechnął się. Podobał jej się jego uśmiech.

– Byłem szczery i otwarty z twoją sekretarką, podałem jej nazwisko i wyjawiłem zamiary. Zostawiłem zbyt oczywisty ślad jak na człowieka, który życzyłby ci źle – powiedział i dopił piwo. – W każdym razie, i tak będę za tobą jechał do Kehlheim.

Podjęła kolejną szybką decyzję. Trochę ją to zaskoczyło.

– W porządku. Pojedziemy tam razem. Mieszkam w hotelu „Waldeck”. O parę przecznic stąd, przy tej ulicy.

– Mam pokój w hotelu „Elisabeth” po przeciwnej stronie ulicy.

Pokiwała głową z niedowierzaniem i uśmiechem.

– Czyż mogłoby być inaczej?

Knoll patrzył, jak Rachel Cutler znika w tłumie.

Do tej pory wszystko szło całkiem nieźle.

Rzucił parę euro na stół i wyszedł z kawiarni. Minął kilka narożników i przeszedł przez Marienplatz obok targowiska, po którym kręcili się już pierwsi klienci; następnie wzdłuż Maximilianstrasse, eleganckiego bulwaru, przy którym mieściły się muzea, urzędy oraz wytworny sklepy. Przed oczami wyrósł mu kolumnowy portyk Teatru Narodowego. Widział taksówki ustawione wokół pomnika Maksymiliana Józefa, pierwszego króla Bawarii. Cierpliwie oczekiwały na pasażerów, pierwszych tego popołudnia. Przeszedł przez ulicę i podszedł do czwartej taksówki stojącej w kolejce. Taksówkarz stał oparty o drzwi mercedesa z rękami założonymi na piersiach.

– Było dobrze? – zapytał kierowca po niemiecku.

– Wystarczająco.

– Czy moje przedstawienie okazało się przekonujące?

– Bez reszty – odparł Knoll i wręczył mężczyźnie zwitek banknotów euro.

– Praca z tobą jest dla mnie przyjemnością, Christianie.

– Ija lubię z tobą pracować, Erichu.

Znał taksówkarza dobrze; korzystał wcześniej z jego usług, bywając w Monachium. Człowiek ten był jednocześnie niezawodny i przekupny, a takich przymiotów Knoll spodziewał się po ludziach, którym powierzał jakieś zadania.

– Christian, czyżbyś robił się miękki?

– Jak to?

– Chciałeś ją przestraszyć, a nie zabić. To do ciebie niepodobne.

Uśmiechnął się.

– Nic tak nie wzbudza zaufania jak uratowanie komuś życia.

– Chcesz ją przerżnąć czy jak?

Nie zamierzał mówić więcej; ten człowiek może mu się jeszcze przydać w przyszłości. Skinął głową.

– To niezły sposób, by zajrzeć jej do majtek, nie sądzisz?

Taksówkarz przeliczył banknoty.

– Pięćset euro to sporo jak za dupę.

Knoll pomyślał, że za Bursztynową Komnatę dostanie dziesięć milionów euro, i to dopiero będzie sporo. Potem przypomniał sobie Rachel Cutler. Niewątpliwie go pociągała i nie przestał o niej myśleć, odkąd się rozstali.

– Wcale nie tak dużo – odparł.