38

13.15

Paul spoglądał na Grumera jak rasowy prawnik, analizując każdy grymas na twarzy każdą reakcję, oraz starając się przewidzieć ewentualne odpowiedzi. On, McKoy, Grumer oraz Rachel znaleźli się ponownie w szopie na zewnątrz kopalni. Krople deszczu dudniły o blaszany dach. Upłynęły blisko trzy godziny od odkrycia zawartości pieczary i nastrój McKoya, podobnie zresztą jak pogoda, był coraz bardziej posępny.

– Co się, do cholery, dzieje, Grumer? – zapytał.

Niemiec przysiadł na stołku.

– Są dwa możliwe wyjaśnienia. Po pierwsze, ciężarówki puste wjeżdżały do jaskini. Po drugie, ktoś dotarł tam przed nami.

– Jak mógł nas wyprzedzić? Cztery dni drążyliśmy przejście do tej pieczary, a drugie wyjście jest zawalone tonami skalnych odłamów.

– To mogło się zdarzyć przed dziesiątkami lat.

McKoy wziął głęboki oddech.

– Grumer, jutro przylatuje tu dwadzieścia osiem osób. Wpieprzyli w tę szczurzą norę furę pieniędzy. I co mam im teraz powiedzieć? Ze ktoś inny wygrał wyścig?

– To jest fakt.

McKoy zerwał się z krzesła, jakby chciał go udusić.

– I co dobrego panu z tego przyjdzie? – próbowała go powstrzymać Rachel.

– Przynajmniej poczułbym się nieporównanie lepiej.

– Niech pan usiądzie – nalegała Rachel.

Paul znał ten ton głosu: posługiwała się nim na sali rozpraw. Silny Stanowczy Niedopuszczający dyskusji, kategoryczny Tego tonu używała też bardzo często we własnym domu.

– Jezu Chryste. Ależ wdepnąłem w gówno – wydusił z siebie wielki mężczyzna, posłusznie siadając. – Wygląda na to, że będę potrzebował prawnika. Sędzia z pewnością nie może się tym zająć. Bardzo jest pan zajęty, Cutler?

Paul pokręcił głową.

– Zajmuję się sprawami spadkowymi. Ale w mojej firmie jest wielu dobrych adwokatów oraz specjalistów od umów prawnych.

– Tylko że oni są za wielką wodą, a pan jesteś na miejscu. Zgadnij pan, na kogo padnie mój wybór?

– Przecież ci inwestorzy musieli być uprzedzeni i zdawali sobie sprawę z ryzyka? – zapytała Rachel.

– Wszystko to funta kłaków warte. Ci ludzie mają nie tylko pieniądze, ale i sztaby prawników. Do przyszłego tygodnia zatopią mnie po uszy w prawniczym gównie. Nikt nie uwierzy, że nie wiedziałem, co znajdę w tej dziurze, a raczej – że niczego nie znajdę.

– Nie zgadzam się z panem – powiedziała Rachel. – Z jakiego powodu ktoś miałby przypuszczać, że kopał pan, z góry wiedząc, że do niczego się nie dokopie? To byłoby finansowe samobójstwo.

– Choćby z powodu tej drobnej opłaty dla mnie, wynoszącej kilkaset tysięcy dolarów, zagwarantowanej w umowie bez względu na to, czy cokolwiek znajdziemy, czy też nie.

– Może powinieneś jednak – zwróciła się Rachel do Paula – zadzwonić do kancelarii. Ten gość naprawdę potrzebuje prawnika.

– Posłuchajcie, spróbuję wam coś wyjaśnić – przerwał McKoy – Za wielką wodą prowadzę interes. Tego tutaj nie robię dla chleba. Ale takie przedsięwzięcia są piekielnie kosztowne. Podczas poprzedniej eksploracji zainkasowałem podobne pieniądze i udało mi się oddać wszystko z nawiązką. Inwestorzy mieli całkiem przyzwoite zyski. Nikt nie narzekał.

– A tym razem nie wyszło – dokończył Paul. – Chyba że te ciężarówki okażą się coś warte, w co raczej należy wątpić. W dodatku, aby to stwierdzić, trzeba je będzie jakoś stąd wyciągnąć.

– A tego panu zrobić nie wolno – wtrącił Grumer. – Dojście do drugiej jaskini jest niemożliwe. Przekopanie chodnika kosztowałoby miliony.

– Stul pysk, Grumer.

Paul spojrzał na McKoya. Na twarzy wielkoluda malowało się, tak dobrze mu znane z własnego doświadczenia, połączenie kapitulacji i obawy. Wielu jego klientów podobnie reagowało, prędzej czy później. Uważał jednak, że teraz powinni tu pozostać. W myślach przywołał obraz Grumera zacierającego litery na piasku w jaskini.

– W porządku, McKoy, jeśli chce pan skorzystać z mojej pomocy, zrobię, co tylko będę mógł.

Rachel rzuciła na niego spojrzenie, w którym było zdziwienie pomieszane z dumą. Jeszcze wczoraj chciał wracać do domu i zostawić całą tę sprawę policji. Teraz na jej oczach z własnej woli zaproponował Waylandowi McKoyowi, że będzie go reprezentować. Postanowił pokierować ognistym rydwanem sunącym po nieboskłonie, pod wpływem nagłego impulsu wyzwolonego przez siły, których nie rozumiał ani nie potrafił utrzymać w ryzach.

– W porządku – zgodził się McKoy – Zatrudniam pana. Grumer, przydaj się na coś i załatw pokoje dla tych ludzi w „Garni”. Dopisz koszty do mojego rachunku.

Herr Doktor był najwyraźniej niezadowolony, że wydawano mu polecenia, jednak nie zaprotestował i ruszył w stronę telefonu.

– Co to jest „Garni”? – dopytywał się Paul.

– To hotel, w którym zakwaterowani jesteśmy w mieście.

Paul wskazał głową Grumera.

– On też?

– A gdzieżby indziej?

Stod bardzo spodobało się Paulowi. To dość duże miasto poprzecinane było starymi uliczkami, jakby przeniesionymi prosto z wieków średnich. Wzdłuż wybrukowanych traktów stały rzędami czarno-białe domy z pruskiego muru, przylegające do siebie tak blisko, jak książki na półce. Nad wszystkim górowało monumentalne opactwo wzniesione na wierzchołku stromej góry. Jej stoki porośnięte były gęsto modrzewiami i bukami, spod których przebijały wiosenne kwiaty.

Wraz z Rachel jechali do miasta, podążając za Grumerem i McKoyem. Droga wiła się meandrami po starówce. Wreszcie zatrzymali się przed hotelem „Gami”. Niewielki parking dla hotelowych gości znajdował się nieco dalej w dole ulicy, bliżej rzeki, tuż za strefą przeznaczoną wyłącznie dla pieszych.

W recepcji się dowiedzieli, że ekipa łowcy skarbów w większości jest zakwaterowana na czwartej kondygnacji. Trzecią przeznaczono dla inwestorów, którzy mieli przylecieć nazajutrz. Negocjacje McKoya oraz parę euro wciśnięte w dłoń recepcjonistki sprawiły, że znalazł się wolny pokój na drugiej. Na pytanie, czy chcą wspólny pokój, czy dwa osobne, Rachel bez namysłu odparła, że jeden.

Ledwie zamknęły się drzwi za służbą hotelową, która wniosła bagaże na górę, sędzia Cutler zadała pytanie:

– No dobrze, Paulu Cutler, powiedz mi wreszcie, do czego właściwie zmierzasz?

– A do czego ty zmierzasz? Wspólny pokój… Zdawało mi się, że jesteśmy rozwiedzeni. Przypominałaś mi o tym wielokrotnie z niekłamaną satysfakcją.

– Paul, wiem, że coś kombinujesz i nie mam zamiaru spuszczać cię z oka. Wczoraj wypruwałeś z siebie flaki, żebym zgodziła się wrócić do domu. Teraz ochoczo zaproponowałeś, że będziesz reprezentować tego faceta… A jeśli on jest oszustem?

– Tym bardziej potrzebuje prawnika.

– Paul.

Wskazał gestem na podwójne łóżko.

– Dzień i noc?

– Co?

– Zamierzasz mieć mnie na oku dzień i noc?

– Nie będzie to nic, czego byśmy wcześniej nie robili. Byliśmy małżeństwem przez dziesięć lat.

– Cała ta eskapada zaczyna mi się podobać – uśmiechnął się Paul.

– Będziesz łaskaw w końcu mi odpowiedzieć na pytanie? Usiadł na krawędzi łóżka i opowiedział jej o tym, co zdarzyło się w pieczarze. Potem pokazał jej portfel, który przez całe popołudnie tkwił w jego tylnej kieszeni.

– Grumer celowo i świadomie zamazał litery zapisane na piasku. Co do tego nie mam wątpliwości. Ten gość coś knuje.

– Dlaczego nie powiedziałeś o tym McKoyowi?

– Sam nie wiem – wzruszył ramionami. – Myślałem o tym. Ale jak mówisz, on może okazać się oszustem.

– Jesteś pewien, że były to litery O-I-C?

– Starałem się je dobrze odczytać.

– Czy twoim zdaniem ma to coś wspólnego z ojcem i Bursztynową Komnatą?

– W tej chwili nie proś mnie, bym wskazał ci jakieś powiązania. Oprócz tego, że Karol żywo interesował się tym, co zamierzał McKoy. Ale to niekoniecznie coś musi znaczyć.

Rachel podniosła ostrożnie portfel i przyglądała się uważnie resztkom rozpadającego się kartonika.

– Ausgegeben 15-3-51. Verfällt 15-3-55. Gustav Muller. Powinniśmy spytać kogoś, co to znaczy?

– To chyba nie jest dobry pomysł. W tej chwili nie ufam nikomu, wyjąwszy, rzecz jasna, moją współlokatorkę. Powinniśmy raczej zajrzeć do słownika niemiecko-angielskiego i sami to przetłumaczyć.

Dwie przecznice od hotelu „Garni” zobaczyli słownik na półce w zagraconym sklepiku z pamiątkami. Cienki tomik przeznaczony najwyraźniej dla turystów, zawierający pospolite słowa i zwroty.

– Ausgegeben oznacza „wydany”, verfallt to „wygasa”, „traci ważność” – powiedział i spojrzał na Rachel. – Numery muszą więc oznaczać daty. Pisane w porządku stosowanym w Europie. W przeciwną stronę. Wydane 15 marca 1951 roku. Ważne do 15 marca 1955 roku.

– To już po wojnie. Grumer miał rację. Ktoś wyprzedził McKoya w wyścigu po skarb, który tu ukryto. Nie wcześniej niż w marcu 1951 roku.

– Ale co to było?

– Dobre pytanie.

– Musiało mieć wielką wartość. Pięć ciał z przestrzelonymi głowami?

– I było ważne. Wszystkie trzy ciężarówki wymiecione do czysta. Nie został nawet najmniejszy strzęp czy okruch.

– Grumer coś wie – Paul odłożył słownik z powrotem na półkę. – Inaczej po co by robił najpierw zdjęcia, a potem zacierał litery na piasku? Co właściwie chciał udokumentować? I dla kogo?

– Może powinniśmy jednak powiedzieć o tym McKoyowi?

Przez chwilę zastanawiał się nad jej sugestią.

– Nie sądzę. A przynajmniej jeszcze nie teraz.