45

Paul i Rachel wyszli z hotelu i skręcili w kierunku, w którym pomaszerował Grumer. Niemiec wyprzedzał ich o jakieś sto metrów, szybko pokonując brukowaną uliczkę, wzdłuż której ciągnęły się nieoświetlone o tej porze sklepy oraz kafejki ciągle jeszcze kuszące zapóźnionych przechodniów piwem, strawą oraz muzyką. Uliczne latarnie co jakiś czas oświetlały drogę żółtawym blaskiem.

– Co my robimy? – zapytała Rachel.

– Sprawdzamy, co on zamierza zrobić.

– Czy to na pewno dobry pomysł?

– Może nie. Ale tak czy inaczej nie mamy wyjścia.

Nie dodał, że oprócz tego ta eskapada pozwoliła mu odłożyć na później trudną życiową decyzję. Zastanawiał się, czy Rachel nie poczuła się samotna albo przestraszona. Martwiło go to, co powiedziała w Wartburgu, broniąc Knolla, chociaż sukinsyn zostawił ją na pewną śmierć. Paulowi nie bardzo mu odpowiadała rola pocieszyciela.

– Paul, jest coś, o czym powinieneś wiedzieć.

Grumer wciąż był daleko przed nimi; nie zmniejszał tempa marszu.

– Co?

– Tuż przed eksplozją w kopalni obróciłam się i zobaczyłam nóż w dłoni Knolla.

Zatrzymał się i spojrzał na nią z niedowierzaniem.

– Trzymał w ręku sztylet. Potem strop nad nami się zawalił.

– I mówisz mi o tym dopiero teraz?

– Wiem. Powinnam zrobić to od razu. Ale obawiałam się, że nie zostałbyś w Niemczech albo opowiedział o tym Pannikowi, a wtedy on wziąłby sprawę w swoje ręce.

– Rachel, czy tobie naprawdę odbiło? To gówno jest naprawdę poważne! I masz rację, z pewnością bym tu nie został i nie pozwolił zostać tobie. Nie mów mi tylko, do diabła, że możesz robić, co chcesz. – Nagle spojrzał w stronę Grumera, który właśnie znikał za rogiem po prawej stronie. – Do cholery z tym. Pospieszmy się.

Zaczął niemal biec, aż łopotały poły marynarki. Rachel dotrzymywała mu kroku. Uliczka zaczęła się stopniowo wznosić. Dotarli do rogu, przy którym Grumer skręcił i na moment się zatrzymali. Na lewo znajdowała się zamknięta już „Konditorei” z markizami zwisającymi nad rogiem uliczek. Ostrożnie rozejrzał się dookoła. Grumer wciąż dziarsko maszerował przed siebie, najwyraźniej nie przejmując się tym, czy jest śledzony Niemiec przeciął niewielki placyk z fontanną otoczoną rabatami, na których kwitły pelargonie. Wszystko – uliczki, sklepy i rośliny – było nieskazitelnie czyste i zadbane, zgodnie z niemieckim charakterem i obyczajem.

– Powinniśmy utrzymywać dystans – odezwał się Paul. – Ale tu jest ciemniej, korzystniej dla nas.

– Dokąd idziemy?

– Wygląda na to, że na górę, do opactwa.

Zerknął na zegarek; była dwudziesta druga dwadzieścia pięć.

Z przodu Grumer nagle skręcił w lewo za czarny żywopłot. Podbiegli truchtem i dostrzegli w ciemności, jak znikał, krocząc betonową ścieżką. Na tabliczce widniał napis OPACTWO POD WEZWANIEM MATKI BOSKIEJ BOLESNEJ. Strzałka wskazywała kierunek na wprost.

– Miałeś rację – powiedziała Rachel. – On zmierza do opactwa.

Weszli na ścieżkę, na której mogły się zmieścić najwyżej cztery osoby. W wieczornym mroku szlak wspinał się stromymi zakolami ku skalnemu urwisku. W połowie drogi minęli jakąś parę spacerowiczów. Dotarli do ostrego zakrętu. Paul się zatrzymał. Grumer wciąż był przed nimi, forsował stok w szybkim tempie.

– Chodź do mnie – Paul przywołał Rachel, obejmując ją ramieniem i przytulając do siebie. – Jeśli się obejrzy, zobaczy parę zakochanych. Z tej odległości nas nie rozpozna.

Szli teraz wolniej.

– Nie wywiniesz się z tego tak łatwo – dodała.

– Co masz na myśli?

– To, o czym rozmawialiśmy w pokoju. Wiesz dobrze, o co chodzi.

– Nie zamierzam się z niczego wywijać.

– Potrzebowałeś więcej czasu na przemyślenie; ten spacer nadaje się do tego idealnie.

Nie protestował. Miała rację. Musiał to przemyśleć, ale przecież nie teraz. W tej chwili najważniejszym jego zmartwieniem był Grumer. Stroma ścieżka wiła się zakolami, czuł, jak drętwieją mu mięśnie ud i łydek. Sądził, że jest w niezłej kondycji, ale swoje codzienne pięć kilometrów przebiegał w Atlancie po płaskim terenie, który w niczym nie przypominał tego morderczego podejścia.

Ścieżka przed nimi się skończyła, a Grumer zniknął na samym szczycie.

Opactwo nie było już odległym gmaszyskiem. Ogromna fasada miała długość dwóch piłkarskich boisk i wyłaniała się nagle zza skalnego wyłomu; ściany pięły się w górę, wsparte na kamiennych fundamentach. Jaskrawe światło lamp sodowych rozmieszczonych w lesie u podnóża budowli oświetlało kolorowe kamienie i odbijało się w trzech kondygnacjach wysokich wielodzielnych okien.

Przed nimi pojawiło się oświetlone wejście na dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron zabudowaniami. Po obu stronach głównej bramy stały dwie baszty. Za nimi podwórzec pogrążony był w półmroku. Wyprzedzający ich o najwyżej pięćdziesiąt metrów Grumer zniknął w otwartej furcie. Jaskrawe oświetlenie zbiło nieco z tropu Paula. Gdzieś zza oślepiającego blasku jupiterów dobiegało gruchanie gołębi. Nic nie widział.

Rachel szła przodem, a on podziwiał figury apostołów Piotra i Pawła na poczerniałych kamiennych cokołach po obu stronach wejścia. Otaczali ich aniołowie i święci na przemian z rybami i syrenami. Pośrodku nad portalem znajdował się herb królewski: dwa złote klucze na niebieskim tle. Na samym szczycie ustawiono ogromny krzyż; w ostrym świetle odczytał inskrypcję: Absit gloriari nisi in cruce.

– Chwała jedynie w krzyżu – wymamrotał.

– Co?

Wskazał ku górze.

– Inskrypcja. „Chwała jedynie w krzyżu”. Z listu do Galatów, 6,14.

Minęli główną furtę. Umieszczona na słupie tabliczka obwieszczała, że znaleźli się na dziedzińcu furtiana. Na szczęście podwórze tonęło w mroku. Grumer znajdował się już na jego przeciwległym krańcu i wspinał się po szerokich schodach, zmierzając do budowli wyglądającej jak kościół.

– Nie możemy tamtędy wejść – zawyrokowała Rachel. – Ile osób może być w środku o tej porze?

– To prawda. Musimy znaleźć inną drogę.

Rozejrzał się po dziedzińcu i obejrzał badawczo budowlę. Trzy kondygnacje okien otaczały ich ze wszystkich stron. Budynki miały barokowe fasady, ozdobione półkolistymi lukami, misternymi stiukami oraz posągami świadczącymi o ich religijnym charakterze. W większości okien było ciemno. W kilku za zaciągniętymi storami tańczyły cienie.

Kościół, do którego wnętrza wkroczył Grumer, znajdował się na przeciwległym krańcu ciemnego dziedzińca. Między dwiema bliźniaczymi wieżami znajdowała się rzęsiście oświetlona graniasta kopuła.

Spostrzegł, że przybudówka ostatniego z budynków, który w rzeczywistości mógł być frontem opactwa wychodzącym na Stod i rzekę, usytuowana była na najwyższym punkcie skalnej skarpy.

Wskazał podwójne dębowe drzwi na drugim końcu dziedzińca, z tyłu za kościołem.

– Może za nimi będzie drugie wejście.

Przeszli spiesznie przez brukowany podwórzec, mijając wysepki drzew i krzewów. Wiatr ustał, ale nadal było chłodno. Nacisnął klamkę. Drzwi nie były zamknięte. Pchał ciężkie wrota do wewnątrz powoli, żeby nie skrzypiały. Przed sobą zobaczyli coś w rodzaju alejki, na której końcu jarzyły się cztery światła. Weszli do środka. W połowie krużganku prowadziły na górę schody z drewnianą balustradą. Na ścianie wisiały portrety królów i cesarzy W korytarzu za schodami wyszli na kolejną furtę.

– Kościół musi być na tym poziomie. Te drzwi na pewno prowadzą do wnętrza – wyszeptał.

Klamka ustąpiła za pierwszym naciśnięciem. Uchylił furtę na kilka centymetrów, ciągnąc do siebie. Poczuł strumień ciepłego powietrza. Ciężka aksamitna kotara wisiała po obu stronach, zostawiając jedynie wąskie przejście. Światło przenikało przez nią i przebijało od dołu. Położył palec na ustach i razem z Rachel weszli do kościoła.

Uchylił ostrożnie kotarę i rozglądał się badawczo po wnętrzu. Ogromną nawę oświetlały pojedyncze plamy pomarańczowego światła. Monumentalna architektura, freski na suficie oraz sztukaterie tworzyły spójną kompozycję, która po prostu zapierała dech w piersiach. Dominowały czerwień o brązowawym odcieniu, kolor szary oraz złoto. Kanelowane marmurowe pilastry sięgały sklepień, każdy wsparty na pozłacanym cokole ozdobionym rzeźbami.

Pobiegł wzrokiem w prawo.

Pozłacana korona stanowiła obramowanie centralnej części ogromnego ołtarza głównego. Na wielkim medalionie widniał napis: Non coronabitur, nisi legitime certaverit. „Bez sprawiedliwej walki nie ma zwycięstwa”. Znowu Biblia, Tymoteusz, 2,5.

Po lewej stronie ołtarza dostrzegł dwie postacie. Byli to Grumer i blondynka, którą widział rano.

– Ona tu jest – rzucił Paul cicho przez ramię do Rachel. – Grumer znów z nią rozmawia.

– Słyszysz coś? – wyszeptała mu do ucha.

Pokręcił przecząco głową i wskazał na lewo. Wąski korytarzyk prowadził do miejsca, gdzie stali ci dwoje; aksamitne kotary opierały się niemal na kamiennej posadzce, stanowiąc dla nich osłonę. Wąskie drewniane schodki przy końcu korytarza prowadziły najprawdopodobniej na chór. Paul doszedł do wniosku, że w korytarzyku czekali na swoją kolej akolici usługujący do mszy. Na palcach ruszyli przed siebie. Przez kolejną szczelinę ostrożnie zerknął do wnętrza, stojąc nieruchomo za kotarą z aksamitu. Grumer i kobieta stali obok ludowego ołtarza. Czytał gdzieś, że takie ołtarze wznoszono często w europejskich kościołach. Barokowy posąg średniowiecznego katolika ustawiano z dala od głównego ołtarza, umożliwiając wiernym bezpośredni kontakt z Bogiem. Później wierni dzięki odprawianej liturgii bardziej aktywnie uczestniczyli w nabożeństwie. Dlatego ołtarze ludowe znajdowały się tylko w starych kościołach, a drewniany podest i ołtarz wstawiano zamiast ostatnich, zwykle pustych ławek.

Paul i Rachel znajdowali się teraz zaledwie o dwadzieścia metrów od Grumera i kobiety. Ich cicha rozmowa była ledwo słyszalna, głosy rozchodziły się w pustej przestrzeni.

Suzanne piorunującym wzrokiem patrzyła na Alfreda Grumera, który, o dziwo, okazał się bardzo hardy.

– Co wydarzyło się dzisiaj na miejscu prac eksploracyjnych? – zaczął obcesowo Grumer.

– Zjawił się jeden z moich kolegów i nie wytrzymał nerwowo.

– Widzę, że jest pani na bieżąco poinformowana o wszystkim, co się tu dzieje.

Ton, którym zwracał się do niej Niemiec, nie podobał się jej.

– Nie mam wyboru. Zlecono mi zadanie i dlatego tu jestem.

– Czy ma pani dla mnie pieniądze?

– Czy ma pan dla mnie informacje?

– Herr Cutler znalazł w pieczarze portfel. Z dokumentami wystawionymi w 1951 roku. Jaskinię splądrowano już po wojnie. Czy o taką informację pani chodziło?

– Gdzie jest ten portfel?

– Nie udało mi się go wykraść; może jutro.

– A listy Borii?

– Nie miałem cienia szansy, by wejść w ich posiadanie. Po tym, co zdarzyło się dziś po południu, wszyscy mają się na baczności.

– Dwa razy pan zawiódł i żąda pięciu milionów euro?

– Oczekiwała pani informacji oraz dat. Przekazałem pani te informacje. Zniszczyłem też dowody pozostawione na piasku.

– To tylko pańskie wymysły. Sposób na podniesienie ceny Prawda jest taka, że nie mam żadnych dowodów potwierdzających to, co pan powiedział.

– Porozmawiajmy o konkretach, Margarethe. Konkretem jest Bursztynowa Komnata, czy nie mam racji?

Zbyła pytanie milczeniem.

– Trzy puste niemieckie ciężarówki o dużej ładowności. Podziemna pieczara z zawalonym wejściem. Pięć ciał, wszystkie ofiary zabite strzałami w głowę. Między 1951 a 1955 rokiem. To jest jaskinia, w której Hitler ukrył bursztynową boazerię. Później ktoś ją stąd wykradł. Zgaduję, że tym kimś jest pani mocodawca. W przeciwnym razie nie byłaby pani tym tak żywo zainteresowana.

– Spekulacje, Herr Doktor.

– Nawet pani nie mrugnęła okiem, kiedy zażądałem pięciu milionów euro – dodał zadowolony z siebie Grumer; coraz mniej i mniej jej się to podobało.

– Co jeszcze? – zapytała.

– Jeśli sobie dobrze przypominam, w latach sześćdziesiątych krążyła powszechnie pogłoska, jakoby Josef Loring był faszystowskim kolaborantem. Ale po wojnie udało mu się nawiązać dobre stosunki z komunistami w Czechosłowacji. Trzeba przyznać, że był niezłym graczem. Jego fabryki i huty, jak sądzę, stanowiły potężny argument cementujący tę przyjaźń przez wiele lat. Mówiono, że Josef Loring odnalazł pieczarę, w której Hitler ukrył Bursztynową Komnatę. Miejscowi przysięgają, że przyjeżdżał tu wielokrotnie ze swoimi ludźmi i prowadził potajemnie eksplorację, zanim rząd przejął nad tym kontrolę. W jednym z wyrobisk, jak sobie wyobrażam, odnalazł bursztynowe płyty i florenckie mozaiki. Czy to była Komnata, Margarethe?

– Herr Doktor, nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, chociaż pański wykład z historii był niezwykle fascynujący. Ale co z Waylandem McKoyem? Czy ma zamiar na tym poprzestać?

– Zamierza dalej drążyć i odnaleźć drugie wejście, ale z pewnością nic nie znajdzie. O czym zresztą pani wie najlepiej, prawda? Powiedziałbym, że wyprawa się skończyła. Wobec tego pytam ponownie: czy przyniosła pani ze sobą zapłatę, którą uzgodniliśmy?

Miała Grumera po dziurki w nosie. Loring miał rację. Był chciwym sukinsynem. I dlatego należało zająć się nim bez dalszej zwłoki.

– Mam dla pana pieniądze, Herr Grumer.

Sięgnęła do kieszeni żakietu i poczuła w dłoni karbowaną rękojeść sauera, do którego krótkiej lufy wcześniej dokręciła tłumik. Nagle coś śmignęło obok jej lewego ramienia i głucho uderzyło w klatkę piersiową Grumera. Niemiec jęknął, odchylił się do tyłu i runął na posadzkę. W przyćmionym świetle dostrzegła rękojeść sztyletu wykonaną z nefrytu z umieszczonym centralnie ametystem.

Christian Knoll zeskoczył z chóru na kamienną posadzkę głównej nawy z pistoletem w dłoni. Dała nura za podest i wyciągnęła broń, mając nadzieję, że podwyższenie jest zrobione z prawdziwego drewna orzechowego, że nie jest to tylko okleina.

Zaryzykowała i wychyliła się na moment.

Usłyszała stłumiony odgłos strzału; pocisk odbił się rykoszetem od podestu, zaledwie o kilka centymetrów od jej twarzy. Przypadła do ziemi i przeczołgała się do tyłu.

– Pomysłowy ten numer z kopalnią, Suzanne – odezwał się Knoll.

Serce waliło jej jak młotem.

– Wykonuję tylko swoją robotę, Christianie.

– Musiałaś zamordować Czapajewa?

– Przepraszam, drogi przyjacielu, ale nie mogę wdawać się w szczegóły.

– To było haniebne! Chcę się dowiedzieć, dlaczego to zrobiłaś, zanim umrzesz.

– Jeszcze nie umarłam.

Usłyszała cichy chichot Knolla, który odbił się echem po świątyni.

– Tym razem mam pistolet – powiedział Knoll. – To ten prezent od Loringa. Doskonała broń na dzisiejszą okazję.

CZ-75B. Magazynek z piętnastoma nabojami. Do tej pory Knoll wystrzelił jeden. Zostało mu czternaście szans na zadanie jej śmiertelnego ciosu. O wiele za dużo.

– Nie ma tu belek z lampami, które mogłabyś zestrzelić, Suzanne. W rzeczywistości znalazłaś się w potrzasku.

Zrozumiała, że miał rację, i poczuła dziwną słabość.

Paul słyszał jedynie strzępy rozmowy. Przekonał się jednak, że jego podejrzenia wobec Grumera były jak najbardziej uzasadnione. Herr Doktor najwyraźniej działał na dwa fronty i właśnie przed chwilą poniósł cenę, jaką czasem przychodzi płacić za brak lojalności.

Patrzył ze zgrozą, jak Grumer kona, a dwoje pozostałych wyrównuje między sobą rachunki. Towarzyszyły temu przytłumione odgłosy wystrzałów; pociski leciały przez nawę niczym puch z rozdartych poduszek. Rachel zerkała znad jego ramienia. Oboje stali nieruchomo, nawet nie drgnęli, nie chcąc ujawnić swojej obecności. Wiedział, że muszą wyjść czym prędzej z kościoła, ale jak to uczynić w przenikliwej ciszy? W odróżnieniu od dwójki walczącej w nawie głównej nie byli uzbrojeni.

– To jest Knoll – szepnęła mu do ucha Rachel.

Domyślił się oczywiście. A ta kobieta była bez wątpienia.

Jo Myers vel Suzanne, jak nazywał ją Knoll. Natychmiast rozpoznał jej głos. Nie miał teraz wątpliwości, że to ona zabiła Czapajewa, ponieważ nie wyparła się tego… nagabnięta wprost przez Knolla. Rachel przytuliła się mocno do Paula. Drżała na całym ciele. Sięgnął do tyłu i chwycił ją za udo, przyciągając do siebie uspokajająco, ale jego dłoń również drżała.

Knoll przykucnął w drugim rzędzie ławek. Było to korzystne usytuowanie. Wprawdzie nie znał rozkładu kościoła, jednak nie ulegało wątpliwości, że Danzer nie miała szansy uciec, nie wystawiając się przynajmniej przez kilka sekund na pewny strzał.

– Powiedz mi, Suzanne, po co ci była ta eksplozja w kopalni? Nigdy wcześniej nie przekraczaliśmy pewnej granicy.

– To, co zrobiłam, zapewne przeszkodziło ci sprzątnąć tę Cutler. Zamierzałeś ją zerżnąć, a potem dla odmiany poderżnąć gardło, prawda?

– Oba pomysły przeszły mi przez głowę. Mówiąc prawdę, nastawiony byłem bardziej na to pierwsze rozwiązanie, a ty nagle przerwałaś mi w tak grubiański sposób.

– Przykro mi, Christianie. Wygląda na to, że pani Cutler powinna mi dziękować. Widziałam na własne oczy, że wyszła cało z wybuchu. Nie sądzę, żeby miała tyle szczęścia w konfrontacji z twoim sztyletem. Ominęło ją to, co spotkało Grumera, prawda?

– Jak to ładnie określiłaś, Suzanne, ja też wykonuję tylko swoją robotę.

– Posłuchaj, Christianie, być może nie powinniśmy uciekać się do ostateczności. Proponuję ci rozejm. Moglibyśmy wrócić do hotelu i nieco się odprężyć, pozbywając się frustracji wraz z potem. Co ty na to?

Propozycja była kusząca. Ale tym razem sprawy zaszły za daleko; wiedział, że Danzer usiłowała tylko zyskać na czasie.

– No, Christianie. Gwarantuję, że będzie o niebo lepiej niż z tą rozpieszczoną Moniką. Nigdy przecież nie narzekałeś.

– Zanim to rozważę, muszę ci zadać kilka pytań.

– Spróbuję odpowiedzieć.

– Dlaczego ta pieczara jest dla ciebie taka ważna?

– Nie mogę o tym mówić. Lojalność, rozumiesz to najlepiej.

– Ciężarówki są puste. Nic na nich nie ma. Skąd więc to zainteresowanie?

– Ta sama odpowiedź.

– Archiwista w Sankt Petersburgu jest na waszej liście płac, mam rację?

– Oczywiście.

– Wiedziałaś, że pojechałem do Georgii?

– Sądziłam, że robię słusznie, schodząc ci z drogi. Najwidoczniej jednak nie.

– Byłaś w domu Borii?

– Naturalnie.

– Gdybym nie skręcił starcowi karku, ty byś to zrobiła, prawda?

– Znasz mnie zbyt dobrze.

Paul stał tuż za zasłoną, gdy usłyszał, jak Knoll przyznaje się do zamordowania Karola Borii. Rachel jęknęła i cofnęła się do tyłu, odpychając się od niego. Zasłona się naprężyła. Zrozumiał, że ruch i jej głuche westchnienie były dostatecznie silne, by przyciągnąć uwagę walczącej ze sobą dwójki. Błyskawicznie popchnął ją na podłogę, obejmując wpół, by osłabić skutki upadku własnym ramieniem.

Knoll usłyszał jęk i dostrzegł ruch zasłony. Oddał trzy strzały w kierunku aksamitnej tkaniny na wysokości klatki piersiowej człowieka.

Suzanne zauważyła ruch zasłony, ale była całkowicie pochłonięta tym, jak wydostać się z kościoła. Wykorzystała moment, kiedy Knoll strzelał trzykrotnie, by oddać jeden strzał w jego stronę. Pocisk wyrwał drzazgi z kościelnej ławki. Knoll dał nura, próbując się zasłonić, i w tej samej chwili Suzanne ruszyła pędem w stronę pogrążonego w ciemnościach ołtarza głównego i ukryła się w przejściu zwieńczonym łukowym sklepieniem.

- Ruszajmy stąd – powiedział bezgłośnie Paul. Podał Rachel dłoń, pomagając jej wstać, i ruszyli biegiem ku drzwiom. Kule podziurawiły kurtynę i wbiły się w kamień. Miał nadzieję, że Knoll i kobieta będą zbyt zajęci sobą, żeby zawracać sobie głowę intruzami. Chyba że połączą siły, uznając ich za wspólnego wroga. Nie miał zamiaru czekać bezczynnie, by się przekonać, którą z opcji tamci dwoje wybiorą.

Dobiegli do kościelnej furty.

Czuł rwący ból w ramieniu, ale zastrzyk adrenaliny we krwi działał jak silny środek znieczulający. Gdy znaleźli się na zewnątrz świątyni, odważył się powiedzieć głośniej:

– Nie możemy biec przez dziedziniec, bo nas wystrzelają jak kaczki.

Skierował się ku schodkom prowadzącym na górę.

– Chodź – ponaglił ją.

Knoll widział, jak Danzer znika pod ciemnym sklepieniem, ale kolumny, podest i ołtarz utrudniały mu oddanie celnego strzału. Pełgające cienie również nie ułatwiały zadania. W tym jednak momencie bardziej go interesowało, kto stał za zasłoną. Knoll szedł do kościoła tą samą drogą, ale wybrał schodki prowadzące na chór.

Ostrożnie podszedł do kotary i zerknął za nią z pistoletem gotowym do strzału.

Nie było nikogo.

Usłyszał, jak drzwi się otwierają, a następnie zamykają. Szybko podbiegł ku zwłokom Grumera, stanął nad nim w rozkroku i wyciągnął sztylet. Wytarł ostrze z krwi i wsunął klingę do pochwy w rękawie.

Następnie minął zasłonę i ruszył na łowy.

Paul prowadził schodami na górę, kątem oka zerkając na uduchowione oblicza królów i cesarzy w ciężkich ramach. Rachel szła pospiesznie za nim.

– Ten skurwiel zamordował tatę – wydusiła z siebie.

– Wiem, Rachel. Teraz jednak my jesteśmy w poważnych tarapatach.

Zawrócił na podeście schodów, potem niemal przeskoczył ostatnie kilka stopni. Na górze był kolejny ciemny korytarz. Usłyszał, jak pod nimi otwierają się drzwi. Zastygł w bezruchu, zatrzymując Rachel i zatykając jej usta dłonią. Z dołu dobiegł odgłos kroków. Powoli, ale zdecydowanie zmierzały w ich stronę. Gestem nakazał jej milczenie i na palcach skręcili w lewo – w jedynym kierunku, w którym mogli iść – ku zamkniętym drzwiom na końcu korytarza.

Nacisnął klamkę.

Ustąpiła.

Uchylił drzwi do środka i wsunęli się do wnętrza.

Suzanne stała w ciemnej niszy za głównym ołtarzem. Silny i słodki zapach kadzideł z dwóch metalowych czar ustawionych pod ścianą drażnił jej nozdrza. Kolorowe szaty liturgiczne wisiały w dwóch rzędach na metalowych wieszakach. Powinna dokończyć to, co rozpoczął Knoll. Sukinsyn, tym razem on był z pewnością górą. Niepokoiło ją najbardziej, w jaki sposób ją odnalazł. Zachowała ostrożność, opuszczając hotel; oglądała się często do tylu w drodze do opactwa. Nikt jej nie śledził, była pewna. Nie. Knoll był wcześniej w kościele i czekał. Ale jakim cudem? Grumer? Możliwe. Martwiło ją, że Knoll tak dokładnie znał jej plany. Zastanawiała się też, dlaczego nie kontynuował pogoni, kiedy umknęła mu z kopalni. Spodziewała się większego rozczarowania, gdy odjeżdżała mu sprzed nosa; wyraz jego twarzy jej nie usatysfakcjonował.

Spojrzała wzdłuż sklepienia.

Christian wciąż był w kościele; musiała go odnaleźć, by załatwić sprawę ostatecznie. Loring życzyłby sobie tego. Żadnych niepotrzebnych świadków. Nawet jego. Wyjrzała i dostrzegła, jak Knoll znika między kotarami.

Drzwi zostały otwarte, potem zamknięte.

Usłyszała kroki na schodach prowadzących na górę.

Z sauerem w dłoni ruszyła ostrożnie w kierunku oddalającego się odgłosu.

Knoll na górze dosłyszał ciche kroki. Ktokolwiek to był, wchodził po schodach.

Podążył w tamtą stronę z pistoletem gotowym do strzału.

Paul i Rachel stanęli w przepastnym pomieszczeniu. Napis na tabliczce obwieszczał w języku niemieckim, że znaleźli się w Sali Marmurowej. Pilastry z tego surowca, rozmieszczone równomiernie wzdłuż czterech ścian, miały co najmniej dwanaście metrów wysokości; wszystkie były bogato ornamentowane pozłacanymi liśćmi. Mury utrzymane w kolorze soczystej brzoskwini i jasnej szarości. Sufit zdobiły wspaniałe freski, przedstawiające rydwany, lwy oraz wizerunek Herkulesa. Trójwymiarowe elementy architektoniczne sprawiały, że rozwieszone na wszystkich ścianach obrazy dawały wrażenie głębi, choć znajdowały się na płaszczyźnie. Malarskie motywy zapewne zainteresowałyby Paula znacznie bardziej, gdyby nie facet z nabitym pistoletem, który najprawdopodobniej deptał im po piętach.

Szedł przodem po posadzce ułożonej w szachownicę. Mijali mosiężne kraty w podłodze, przez które do wnętrza napływało ciepłe powietrze. Kolejne zdobione drzwi znajdowały się na przeciwległym krańcu komnaty. Z tego, co widział, nie mieli innego wyjścia.

Drzwi, przez które weszli, nagle skrzypnęły i uchyliły się do wewnątrz.

W mgnieniu oka Paul otworzył drzwi przed sobą i wyszli na okrągły taras. Za ciężką kamienną balustradą rozciągała się ciemność sięgająca aż po Stod gdzieś daleko w dole. Aksamitny nieboskłon nad ich głowami usiany był gwiazdami. Za nimi widniała jasno oświetlona bursztynowo-biała fasada, odcinając się wyraźnie w mroku nocy. Kamienne lwy i smoki spoglądały w dół, nieprzerwanie stróżując. Na twarzach poczuli chłodny powiew. Taras zdolny pomieścić dziesięć osób miał kształt końskiej podkowy, dochodząc do kolejnych drzwi naprzeciwko.

Ruszyli z Rachel po obwodzie ku tamtym drzwiom.

Były zamknięte.

Drzwi, przez które przed momentem weszli, powoli się uchylały. Wyjrzał pospiesznie za balustradę i zrozumiał, że nie ma którędy uciekać. Za tarasem stumetrowa otchłań sięgała aż do rzeki.

Rachel chyba już się domyśliła, że znaleźli się w potrzasku, bo spojrzała na niego oczyma pełnymi łez. Z pewnością zadawali sobie to samo pytanie.

Czy naprawdę czeka ich śmierć?