Suzanne otworzyła drzwi swojej sypialni. Stał przed nimi lokaj, który zwrócił się do niej po czesku:
– Pan Loring chce się z panią widzieć w Sali Przodków. Powiedział też, żeby skorzystała pani z ukrytych przejść i trzymała się z dala od głównych korytarzy.
– Czy wyjaśnił dlaczego?
– Mamy gości, którzy będą tu nocować. Być może to jest powód.
– Dziękuję. Zaraz schodzę.
Zamknęła drzwi. Dziwne. Kazał jej skorzystać z ukrytych przejść. W zamku aż się roiło od sekretnych drzwi i korytarzy, które niegdyś dla członków arystokratycznego rodu stanowiły drogę ucieczki, obecnie zaś odwiedzanych głównie przez służbę, której zadaniem było utrzymanie porządku w komnatach zamkowych. Jej sypialnia znajdowała się w tylnej części fortecznej budowli, za ciągiem głównych korytarzy oraz komnatami rodzinnymi, w połowie drogi do kuchni i pomieszczeń roboczych, czyli za punktem, w którym zaczynał się labirynt ukrytych przejść.
Zeszła na dół. Najbliższe wejście do sekretnego korytarza ukryte było w niewielkim salonie na parterze. Szła przy ścianie wyłożonej boazerią. Ozdobne stiuki obramowywały ciemne deski z drewna orzechowego, na których nie widać było słoi. Ponad gotyckim kominkiem sięgnęła do ozdobnej woluty, by nacisnąć przycisk zwalniający mechanizm. Fragment muru obok kominka przesunął się, otwierając przejście. Gdy w nim zniknęła, ściana powróciła na miejsce.
W wąskim korytarzu mogła pomieścić się zaledwie jedna osoba, wszystkie zakręty były pod kątem prostym. Co jakiś czas w kamiennej ścianie pojawiał się zarys drzwi prowadzących do kolejnych korytarzy lub do komnat. Bawiła się tu jeszcze jako dziecko, wyobrażając sobie, że jest czeską księżniczką uciekającą na wolność przed pogańskimi najeźdźcami, którzy wdarli się przez mury obronne. Bardzo dobrze znała układ korytarzy.
Do Sali Przodków nie prowadziło jednak ukryte wejście z sekretnych korytarzy; najbliższe znajdowało się w Komnacie Błękitnej. Loring tak nazywał to pomieszczenie, ponieważ na ścianach wisiały dekoracyjne skóry lakierowane na niebiesko ze złoconymi tłoczeniami. Weszła teraz do tej sali i nasłuchiwała pod drzwiami, czy z korytarza nie dobiegają jakieś odgłosy. Było cicho, przemknęła więc szybko do Sali Przodków, zamykając za sobą drzwi.
Loring stał w półokrągłej wnęce przed oknem w ołowianych ramach. Na ścianie ponad dwoma wyrzeźbionymi w kamieniu lwami znajdował się herb rodzinny. Pozostałe ściany zdobiły portrety antenatów, w tym Josefa Loringa.
– Wydaje się, że opatrzność podarowała nam prezent – rozpoczął i pokrótce opowiedział jej o wizycie Waylanda McKoya oraz obojga Cutlerów.
Uniosła brwi w zdumieniu.
– Temu McKoyowi nie brakuje tupetu.
– Bardziej niż ci się wydaje. On wcale nie ma zamiaru wymusić okupu. Idę o zakład, że chciał tylko sprawdzić moją reakcję. Udaje prostaka, by wprowadzić w błąd swojego rozmówcę. Wcale nie przyjechał tu po forsę. Przybył, by odnaleźć Bursztynową Komnatę, i prawdopodobnie dlatego niemal mnie zmusił, bym zaproponował im tutaj nocleg.
– Po co więc to zrobiłeś?
Loring splótł dłonie za plecami, potem podszedł do olejnego portretu swego ojca. Ten spoglądał nań z obrazu z niezmąconym spokojem. Na portrecie fale białych włosów opadały na pobrużdżone czoło, usta uśmiechały się zagadkowo.
Oto człowiek, który wywarł duży wpływ na swoje czasy i oczekiwał tego samego od swoich dzieci.
– Moje siostry i brat nie przeżyli wojny – zaczął cichym głosem Loring. – Zawsze uważałem to za dar opatrzności. Nie byłem dzieckiem pierworodnym. To nie miało stać się moim dziedzictwem.
Wiedziała o tym i zastanawiała się teraz, czy Loring nie tłumaczył czegoś postaci na obrazie, zapewne kończąc rozmowę, którą rozpoczęli przed wieloma dziesiątkami lat. Ojciec opowiadał jej kiedyś o starym Josefie. Był ponoć bezkompromisowy oraz trudny we współżyciu. Od swego jedynego ocalałego dziecka wymagał bardzo wiele.
– Mój brat miał wszystko odziedziczyć. Ale w końcu cała odpowiedzialność spadła na moje barki. Ostatnie trzydzieści lat to trudny okres. Mówiąc szczerze, bardzo trudny.
– Ale go przetrwałeś. I nawet nieźle prosperowałeś w tym czasie.
Obrócił twarz w jej stronę.
– Być może to jeszcze jeden znak od opatrzności? – powiedział i podszedł bliżej. – Ojciec postawił przede mną nie lada wyzwanie. Z jednej strony przekazał mi w spadku dzieło sztuki o niewyobrażalnym pięknie: Bursztynową Komnatę. Z drugiej natomiast naraził na nieustanne odpieranie ataków ludzi, którzy chcieliby ją posiąść. Za jego czasów sprawy toczyły się zupełnie inaczej. Zycie za Żelazną Kurtyną miało tę zaletę, że można było zabić każdego, kogo się tylko chciało – wyznał, po czym zrobił pauzę. – Ojciec żarliwie pragnął, żeby wszystko to pozostało w rękach rodziny. Na tym punkcie miał po prostu bzika. Ty jesteś teraz moją rodziną, Drahá, w takim samym stopniu jak synowie. Oni z krwi i lędźwi, a ty z ducha.
Stary człowiek wpatrywał się w jej twarz przez kilka sekund, potem delikatnie pogładził dłonią po policzku.
– Do wieczora pozostań w swojej komnacie, nie pokazując się nikomu. Później… wiesz, co musisz zrobić.
Knoll przedzierał się przez zarośla. Las był gęsto porośnięty, ale nie na tyle, by nie dało się przejść. Unikał otwartych przestrzeni, starał się kryć pod koronami drzew, podchodząc leśnymi duktami jak najbliżej zamku, by na samym końcu przemknąć przez nikogo niedostrzeżony.
Wieczór był suchy i chłodny, noc z pewnością zapowiadała się bardzo zimna. Zachodzące słońce pochyliło się nad zachodnim niebem, jego promienie przebijały przez wiosenne liście i prawie nie dawały ciepła. Nad głową Knolla ćwierkały wróble. Pomyślał o pobycie we Włoszech sprzed dwóch tygodni: tam również przemierzał las w kierunku zamku, wykonując inną misję. Jego wyprawa zakończyła się śmiercią dwojga ludzi. Zastanawiał się, czy tej nocy jego pobyt tutaj przyniesie śmiertelne żniwo.
Szlak wiódł teraz stromo pod górę; skarpa dochodziła do podnóża zamkowych murów. Przez całe popołudnie czekał cierpliwie w bukowym zagajniku oddalonym o jakiś kilometr na południe. Widział, jak wczesnym rankiem przyjechały dwa policyjne radiowozy i po niedługim czasie odjechały Zastanawiał się, jaki interes mogła mieć do Loringa czeska policja. Po południu przez główną bramę wjechał landrover i pozostał. Być może samochód przywiózł gości. Obowiązki gospodarzy mogą odciągnąć uwagę Loringa i Suzanne i wtedy jego wizyta pozostałaby niezauważona, na co liczył również w przypadku włoskiej prostytutki, która gościła wówczas u Piętro Caproniego. Dotąd nie wiedział, czy Danzer przebywała w posiadłości, gdyż jej porsche nie wyjeżdżało ani nie wjeżdżało tego dnia; przypuszczał jednak, że tam była.
Gdzież indziej mogła być?
Zatrzymał się o trzydzieści metrów przed zachodnim wejściem. Brama znajdowała się na dole potężnej okrągłej baszty Kamienna ściana wyrastała w górę na dwadzieścia metrów, niemal zupełnie gładka; było w niej tylko kilka szczelin dla łuczników. Przypory odchodziły od murów ukosem; było to rozwiązanie wymyślone w późnym średniowieczu, pozwalające na wzmocnienie konstrukcji. Przy okazji umożliwiało zrzucanie głazów i pocisków z góry na oblegających twierdzę przeciwników. Rozbawiła go myśl o nieprzydatności tego rozwiązania w czasach współczesnych. Tak wiele się zmieniło przez czterysta lat.
Przyjrzał się sięgającym do nieba blankom grubych murów. Na wyższych piętrach znajdowały się prostokątne okna z żelaznymi kratami. Nie ulegało wątpliwości, że w czasach średniowiecza baszta miała chronić tylne wejście do zamku. Ale wysokość i rozmiary budowli kazały się domyślać, że połączona była ze skrzydłami zamku, których dachy znajdowały się na różnej wysokości. Znał to przejście z poprzednich klubowych spotkań. Było używane głównie przez zamkową służbę; na zewnątrz murów wybrukowano podjazd, żeby samochody mogły zawrócić.
Musiał przedostać się do środka szybko i niepostrzeżenie. Przyglądał się ciężkiej drewnianej bramie wzmocnionej sztabami z poczerniałego żelaza. Niemal na pewno była zamknięta, ale nie widział instalacji alarmowej. Wiedział, że Loring, podobnie zresztą jak Fellner, nie przywiązywał wagi do zabezpieczeń. Rozległość zamkowych zabudowań oraz lokalizacja były skuteczniejsze niż każdy system alarmowy. Oprócz członków klubu oraz akwizytorów nikt tak naprawdę nie wiedział, co mogło się kryć w tych murach i posiadłości.
Wyjrzał z gęstych zarośli i dostrzegł ciemną szczelinę w bramie. Podbiegł szybko: wrota rzeczywiście były uchylone. Przecisnął się i wszedł na szeroki krużganek zwieńczony beczkowym sklepieniem. Trzysta lat temu przez te wrota wciągano armaty za zamkowe mury lub salwowano się ucieczką. Teraz wjeżdżały tędy samochody, o czym świadczyły ślady bieżników opon. Ciemny krużganek skręcał dwukrotnie. Najpierw w lewo, potem w prawo. Wiedział, że było to celowe rozwiązanie, mające zdezorientować napastników. Dwie spuszczane kraty, jedna w połowie podejścia, druga tuż przy jego końcu, służyły do rozdzielenia oddziałów szturmujących zamek.
Jednym z obowiązków osoby goszczącej klubowiczów podczas comiesięcznych spotkań było zapewnienie noclegu tym, którzy sobie tego życzyli, oraz ich akwizytorom. W posiadłości Loringa pokoi sypialnych było znacznie więcej niż potrzebowano. Atmosfera panująca w starym zamczysku była najprawdopodobniej powodem, dla którego niemal wszyscy chętnie korzystali z gościnności Loringa. Knoll nocował tu wielokrotnie; podczas jednego ze spotkań gospodarz opowiedział historię zamku. Mówił, jak dzielnie jego przodkowie bronili warowni przez blisko pięć wieków. Opowiadał o walkach na śmierć i życie staczanych w tym właśnie wejściu. Knoll pamiętał też rozmowę na temat sekretnych przejść i korytarzy. Po zburzeniu zamku przez aliantów, podczas jego rekonstrukcji sekretne korytarze ułatwiły regulację temperatury w komnatach i salach, a także doprowadzenie bieżącej wody i elektryczności do pomieszczeń oświetlanych niegdyś jedynie światłem słonecznym. W pamięć zapadło Knollowi sekretne wejście do gabinetu Loringa. Pewnej nocy stary Czech pokazał je swym gościom. W zamku było takich sekretnych przejść bez liku. Burg Herz Fellnera pod tym względem nie różnił się znacznie; tego typu rozwiązania stosowano powszechnie w fortecach wznoszonych w wiekach piętnastym i szesnastym.
Skradał się pogrążonym w półmroku chodnikiem; zatrzymał się dopiero na końcu pnącej się w górę ścieżki. Przed nim znajdowało się nieduże pomieszczenie. Wokół stały budynki pochodzące z pięciu różnych epok. Jeden ze stołpów zbudowanych na planie koła wznosił się wysoko do nieba na drugim krańcu warowni. Z parteru dobiegł go stukot garów oraz głosy rozmawiających ludzi. Zapach smażonego mięsa mieszał się z silnym odorem dochodzącym ze stojących nieopodal kubłów na śmieci. Postrzępione skrzynki na warzywa i owoce oraz wilgotne kartony z tektury tworzyły wysokie pryzmy, chybotliwe niczym dziecięce klocki. Na dziedzińcu było schludnie i czysto, ale z całą pewnością tu znajdowały się trzewia okazałej budowli – kuchnie, stajnie, kwatery zamkowej załogi, spiżarnia oraz solarnia. Personel trudził się tu właśnie, by utrzymać resztę zamkowego kompleksu w nienagannym stanie.
Knoll krył się w cieniu.
Na piętrach okien było dużo, a w każdym z nich mogła pojawić się para oczu, które go dojrzą. Natychmiast podniesiono by alarm. Musiał dostać się do środka niezauważony przez nikogo. Sztylet ukrył w pochwie na prawym przedramieniu pod rękawem bawełnianej kurtki. CZ-75B, prezent od Loringa, tkwił w skórzanej kaburze; w kieszeni umieścił dwa zapasowe magazynki. W sumie czterdzieści pięć kul. Jednak ostatnią rzeczą, której pragnął, była potrzeba ich użycia.
Ostatnie kilka kroków pokonał w kucki, przytulając się do kamiennej ściany. Przełazi przez krawędź muru na wąski chodnik i popędził ku drzwiom oddalonym o jakieś dziesięć metrów. Chwycił za klamkę. Otwarte. Wszedł do środka. Natychmiast przywitał go zapach świeżych produktów oraz wilgotnego powietrza.
Znalazł się w krótkim korytarzu prowadzącym do ciemnego pomieszczenia. Potężne, ośmiokątne dębowe filary podpierały belki niskiego stropu. Na jednej ze ścian znajdowało się wygasłe palenisko. Powietrze było chłodne, pudełka i skrzynki poukładane w wysokie stosy. Była to zapewne dawna spiżarnia, teraz służąca za magazyn. Z pomieszczenia wychodziło dwoje drzwi. Jedne znajdowały się na wprost Knolla, drugie z lewej strony. Przypomniał sobie odgłosy i zapachy z zewnątrz i doszedł do wniosku, że drzwi z lewej prowadzą do kuchni. On musiał kierować się na wschód, zdecydował więc ruszyć do drzwi, które miał przed sobą, i wyszedł na kolejny korytarz.
Już zamierzał iść dalej, gdy usłyszał głosy oraz kroki dobiegające zza najbliższego rogu. Szybko wycofał się z powrotem do magazynu i ukrył za stosem skrzynek. Na środku pomieszczenia wisiała pod sufitem lampa. Miał nadzieję, że rozmawiający po prostu przejdą obok. Nie chciał zabijać ani nawet okaleczyć nikogo ze służby. Już i tak niedobrze się stało, że się tu znalazł. Nie chciał stawiać Fellnera w jeszcze bardziej kłopotliwej sytuacji, gdyby użył przemocy.
Musiał jednak zrobić to, co zamierzał.
Wcisnął się za pryzmę skrzynek, opierając się o kamienną ścianę. Dzięki nierównościom skrzynkowej budowli mógł obserwować, co się dzieje. Ciszę zakłócało jedynie bzyczenie muchy tłukącej się o szyby w oknie.
Drzwi się otworzyły.
– Potrzebujemy ogórków i pietruszki. Sprawdź przy okazji, czy mamy zapas puszek z brzoskwiniami w syropie – powiedział jakiś mężczyzna po czesku.
Na szczęście żaden z przybyłych nie pociągnął łańcuszka górnej lampy, zadowalając się promieniami popołudniowego słońca przebijającymi się przez szyby w ołowianych ramach.
– Tutaj – odezwał się drugi męski głos.
Obaj mężczyźni skierowali się w drugą stronę pomieszczenia. Jakiś karton rzucono na podłogę, później rozległ się odgłos rozdzieranego papieru.
– Czy pan Loring wciąż jest przybity?
Knoll zerknął zza skrzynek. Jeden z mężczyzn miał na sobie liberię; nosiła ją służba pokojowa. Rdzawoczerwone spodnie, biała koszula oraz czarny krawat. Drugi był w stroju kamerdynera nadzorującego służących. Loring często się przechwalał, że sam projektował dla nich ubiory.
– On i pani Danzer przez cały dzień zachowywali się bardzo cicho. Policja przyjechała dziś rano, żeby zadać kilka pytań i wyrazić współczucie. Biedny pan Fellner. No i ta jego córka. Widziałeś ją wczoraj wieczorem? To prawdziwa piękność.
– Po kolacji w gabinecie serwowałem napoje i ciastka. Była przepiękna. I bardzo bogata. To wielka strata. Czy policja wie już, co się właściwie stało?
– Nie. Samolot po prostu eksplodował w drodze do Niemiec. Wszyscy zginęli.
Krew uderzyła Knollowi do twarzy. Czy dobrze słyszał? Fellner i Monika nie żyją?
Poczuł, jak ogarnia go żądza zemsty.
Samolot z Moniką i Fellnerem na pokładzie eksplodował w powietrzu. Było tylko jedno logiczne wytłumaczenie: Ernst Loring zlecił zabójstwo, a stroną techniczną zajęła się Suzanne. Danzer i Loring polowali na niego, ale sfuszerowali. Postanowili więc zabić staruszka i Monikę. Ale dlaczego? Co się właściwie wydarzyło? Pod wpływem impulsu chciał chwycić sztylet, odepchnąć skrzynki i pociąć na kawałki kamerdynera i lokaja. Może ich krew choć po części stanie się zapłatą za śmierć jego chlebodawców. Ale jaki byłby z tego pożytek? Nakazał sobie spokój. Wziął parę oddechów Musiał dowiedzieć się czegoś więcej. Chciał wiedzieć, dlaczego. Był teraz bardzo zadowolony, że znalazł się w tym miejscu. Źródło wszystkiego, co się stało, wszystkiego, co się jeszcze może stać, tryskało gdzieś w starych murach zamczyska.
– Weź te pudła i chodźmy stąd – odezwał się jeden z mężczyzn.
Obaj mężczyźni wyszli drzwiami prowadzącymi do kuchni. W pomieszczeniu znowu zrobiło się cicho. Wyszedł zza skrzynek. Czuł napięcie w ramionach, nogi mu drżały Czy były to emocje? Smutek? Nie sądził, że jest zdolny do uczuć. A może chodziło o zaprzepaszczoną szansę związania się z Moniką? Albo o to, że nagle stracił posadę, a jego dotychczas poukładane życie w jednej sekundzie legło w gruzach? Odrzucił te myśli i opuścił magazyn, ponownie wychodząc na korytarz. Skręcił w lewo, potem w prawo i znalazł się u podnóża spiralnych schodów. Znając mniej więcej zamek, domyślał się, że powinien wejść co najmniej na drugą kondygnację, by dotrzeć do pomieszczeń, które uważano za główne.
Zatrzymał się u szczytu schodów. Okna wychodziły na kolejny dziedziniec. W jednym dojrzał kobiecą sylwetkę. Jej ciało kołysało się do przodu i do tyłu. Lokalizacja komnaty była podobna do położenia jego pokoju w Burg Herz. Ciche miejsce. Z dala od głównych korytarzy Bezpieczne. Nagle kobieta podeszła do otwartego okna, wyciągając ręce, by przyciągnąć do środka obie jego połówki.
Zobaczył dziewczęcą buzię z wielkimi oczami.
Suzanne Danzer.
Dobrze.