Royce chwycił się relingu, gdy okręt zbliżył się do brzegu. Po chwili uderzył mocno w skały i zakołysał się, a fale odciągnęły go z powrotem. Raz po raz uderzał w nierówne głazy, linię brzegową Czerwonej Wyspy. Chłopcy nie zdołali zapanować nad statkiem.
- Liny! – krzyczeli żołnierze. – Kotwice!
Royce rzucił się natychmiast do działania, a Mark razem z nim, i biegli wraz z innymi chłopcami. Chwycili długie, grube liny zwinięte na pokładzie i wyrzucili je za burtę. Liny były ciężkie, mokre od morskiej piany i wżynały mu się w dłonie, które i tak były już pokryte pęcherzami od wielu godzin wiosłowania. Piekły, gdy zaciskał je na linie.
Upewniwszy się, że lina przymocowana jest do masztu, Royce wyrzucił ją za burtę. Bolały go ramiona i odczuł ulgę, że przynajmniej podróż dobiegła już końca. Może i na tej wyspie kryła się śmierć, lecz przynajmniej będzie to śmierć na suchym lądzie, a nie – jak ta, która spotkała tak wielu chłopców – na tym przeklętym statku.
Royce usłyszał jakiś ruch i spojrzawszy przed siebie zobaczył w dole, na skałach, groźne twarze żołnierzy czekających, by ich przyjąć. Chwycili liny i umocowali je, przyciągając statek, a Royce przyglądając się tym mężczyznom zastanawiał się, czy w istocie dobicie do brzegu było czymś dobrym. Powitały ich zimne, twarde spojrzenia, oceniające nowy rzut chłopców. Stali na plaży złożonej z ostrych, czarnych kamieni, rozciągającej się przez całą wyspę. Za nią ciągnęły się bezdrzewne połacie czarnej ziemi. Wyspa wyglądała jak gdyby całkowicie była pozbawiona życia, nie było tam żadnych ptaków, żadnych zwierząt i nie rozlegał się żaden dźwięk poza rozbijaniem się fal i skrzypieniem ich statku.
Ci wojownicy byli z pewnością zahartowanymi mężczyznami, krzepkimi, o naprężonych mięśniach, ogolonych głowach i twarzach pokrytych bliznami. Nosili lekkie kolczugi, a na ramiona zarzucone mieli futra, które oznaczone zostały złotymi insygniami. Wszyscy mieli długie brody i kwaśne miny, jak gdyby nikt nigdy nie nauczył ich, jak się uśmiechać. Było to miejsce dla mężczyzn.
Przed nimi wszystkimi stał człowiek, który zdawał się być ich przywódcą. Był roślejszy od pozostałych, miał szerokie bary, na których spoczywały dodatkowe futra, czarne oczy o twardym wejrzeniu, a jedno ucho – zmiażdżone. Stał z rękoma wspartymi na biodrach, podczas gdy jego ludzie mocowali się z linami, i patrzył na chłopców z odrazą, jak gdyby morze wyrzuciło na brzeg wyspy coś cuchnącego.
- Witajcie w domu – wyszeptał Mark sarkastycznie do Royce’a.
- RUSZAĆ SIĘ! – ryknął głos za nimi.
Pchnięty od tyłu Royce stanął w szeregu za innymi chłopcami, których zaganiano ku szerokiej kładce opuszczonej ze statku. Royce patrzył, jak kładka opada w powietrzu łukiem trzydzieści stóp i uderza z hukiem o kamienie w dole. Pod nią rozbijały się fale, a w wodach – co dostrzegał nawet stąd – roiło się od rekinów. Kładka była wąska i chłopcy tłoczyli się na niej.
Poszturchiwany od tyłu Royce dołączył do pozostałych i schodził po prowizorycznej rampie, która ugięła się z jękiem pod ciężarem wszystkich chłopców schodzących naraz. Royce aż za dobrze wiedział, dlaczego tak spieszno im było, by opuścić statek. Zarazem jednak zastanawiał się, skąd ten pośpiech: czy nie wiedzieli, że na tej wyspie czeka ich inna śmierć?
Chłopcy pędzili po kładce niczym stado słoni i prędko dały się słyszeć przekleństwa, gdy przepychali się i uderzali łokciami. Royce usłyszał, jak jeden z nich krzyczy i gdy obejrzał się, zobaczył Rubina – dręczyciela, który próbował odebrać mu naszyjnik, który nękał chłopców pod pokładem, o łysej głowie, podwójnym podbródku, wąskich, brązowych oczach i zaciśniętej ze złością szczęce – jak obraca się i napiera ramieniem na jednego z chłopców. Ten krzyknął, spadając z dobrych trzydziestu stóp do wody.
W ciągu sekund otoczyła go ławica rekinów, rozdzierając na strzępy. Wreszcie wciągnęły go pod wodę, która nabrała barwy czerwieni.
Royce odwrócił wzrok, nie mogąc na to patrzeć. Zdawało się, że śmierć czeka na nich na każdym kroku.
Royce posłał nienawistne spojrzenie Rubinowi, pełne gniewu i wzgardy, a Rubin je odwzajemnił.
- I na cóż się gapisz? – warknął Rubin.
Royce przysiągł w duchu pomścić tego chłopca. Przyjdzie czas na Rubina.
Szli dalej i Royce pospieszył w dół kładki, a Mark u jego boku. Chłopcy napierali jeden na drugiego, nie chcąc, by spotkał ich ten sam los. Niebawem Royce postawił stopę na głazie i odetchnął z ulgą, gdy poczuł pod nogami suchy ląd. Dał jeszcze kilka kroków i znalazł się na czarnej, kamienistej plaży.
- Ustawić się w rzędzie! – zawołali strażnicy.
Stanęli w szeregu, jeden obok drugiego, i gdy Royce rozejrzał się, zobaczył, że przeżyło jedynie ze stu chłopców. Zaskoczyła go ta liczba. Gdy wypływali, na pokładzie było ich kilka setek. Czy tak wielu zabrało morze?
Stali przed wojownikiem, który – jak Royce mógł się tylko domyślać – był ich nowym dowódcą. Gdy Royce podniósł wzrok na jego obojętną twarz, jego zimne czarne oczy oceniające ich, gdy chodził wzdłuż rzędu, zadrżał. Ten człowiek budził grozę i szacunek. Górował nad wszystkimi wzrostem, miał ciemną skórę, szeroką szczękę, był łysy, a od jego podbródka do ucha biegła blizna. Zdawał się nie lękać niczego. Był niczym chodząca góra.
Przechadzał się wolnym krokiem wzdłuż szeregu chłopców, lustrując ich wzrokiem i Royce czuł, że serce tłucze mu się jak oszalałe w pełnej napięcia ciszy. Bez żadnego powodu dowódca podszedł nagle do jednego z chłopców i zdzielił go od dołu w brodę.
Chłopak padł na plecy, pojękując z bólu, po czym podniósł się.
- Cóż takiego zrobiłem? – zapytał.
Dowódca uśmiechnął się promiennie.
- Istniejesz – odparł głosem równie głębokim i szorstkim, jak jego wygląd. – A następnym razem będziesz się do mnie zwracał dowódco Voyt.
Dowódca Voyt przekroczył chłopaka, uśmiechając się okrutnie i przypatrując pozostałym.
- Witajcie na Czerwonej Wyspie – zagrzmiał Voyt głosem złowrogim, który w niczym nie przypominał ciepłego powitania. – Przez wieki ćwiczyli się tu najlepsi wojownicy, którymi poszczycić się może nasze królestwo. Jestem waszym mistrzem. Należycie do mnie. Będziecie patrzeć na mnie i widzieć we mnie Boga. Dlatego, że tutaj jestem Bogiem. Jeśli postanowię, że stracicie życie, stracicie je. Jeśli postanowię, że będziecie żyć… cóż, przez jakiś czas pożyjecie. Aż do innej chwili, w której zginiecie. Czy cenicie sobie życie tak bardzo, że pragniecie żyć dłużej – by zginąć później?
Było to frapujące pytanie i gdy mężczyzna kroczył dalej wśród szeregów, Royce nie był pewien, czy czeka na odpowiedź. Mijając chłopców, zdawał się zaglądać w duszę każdego z nich.
- To podstawowe pytanie tutaj, które z czasem zaczniecie sobie zadawać: ile razy będziecie się modlić o śmierć? O to, by umrzeć podczas ćwiczeń? Ćwiczeń, które przygotują was na to, by zginąć w chwale.
Kroczył dalej z dłońmi splecionymi za plecami i gdy utkwił wzrok w widnokręgu, zdawał się mówić bardziej do siebie, jak gdyby widział już niezliczone pokolenia chłopców, przybywających tam i ginących.
- Gdy dotrzecie do końca swego szkolenia, o ile to nastąpi – mówił dalej. – poślemy was do Dołów. Tam poznacie, co to prawdziwa śmierć. Wystawimy was naprzeciw dzikusom z każdego zakątka świata. Naprzeciw mężczyznom, którzy równie skorzy są do ogryzienia wam twarzy, jak do uściśnięcia przedramienia. Nie znają litości. Nie oczekują litości. I takie właśnie jest motto Czerwonej Wyspy: Nie znaj litości. Nie oczekuj litości. Poznacie je bardzo dobrze. Takie są bowiem rządy miecza.
Wziął głęboki oddech, nie zatrzymując się.
- Czerwona Wyspa, moja wyspa, przemienia chłopców w mężczyzn. Przestępców i zabójców przemienia w wojowników; żyjących przemienia w chodzącą śmierć. Będziecie udręczeni, a koszmary nie dadzą wam spokoju do końca waszego życia. Jeśli jesteście nic nie warci – a większość z was jest – zginiecie. Ci spośród was, którzy nie są gotowi stać się mężczyznami, zginą. Ci spośród was, którzy są słabi, którzy nie są zabójcami, zginą. Na tej wyspie umiera słabość. Tutaj królują silni.
Zatrzymał się pośrodku, odchylił w tył i uśmiechnął szeroko.
- Witajcie, moi przyjaciele, moi słudzy, moje nic nie warte męty, na Czerwonej Wyspie.
Voyt obrócił się na pięcie i ruszył w głąb wyspy, a jego żołnierze za nim. Chłopcy zaczęli się poruszać i Royce poczuł, że ktoś go popycha. Stojąc w rzędzie z innymi, ruszył wraz z nimi za Voytem.
Za Royce’em rozległ się dźwięk rogu i gdy chłopak obrócił się, zobaczył, jak kładka na statku unosi się, liny są wciągane i okręt zaczyna się poruszać. Poczuł ucisk w dołku, gdy zaczął odpływać w morze, oddalając się coraz dalej od brzegu.
Royce obrócił się i zwrócił twarzą do śmierci, do czarnej, jałowej wyspy, i poczuł, że nigdy już nie powróci do domu.