Royce rzucił się w przód, mierząc w swego przyjaciela Marka. Stukanie drewnianych mieczy niosło się w powietrzu, gdy chłopcy odpychali się w tę i z powrotem przez letnie pola. Royce nie mógł nie zauważyć, że obaj byli teraz silniejsi, szybsi, bardziej zahartowani w boju – i byli lepszymi wojownikami. Żaden nie był w stanie pokonać drugiego.
Zamachiwali się i parowali jak dobrze naoliwiona machina, poddając wzajemnym próbom swe słabości, nabierając wprawy z każdym ciosem, jak podczas minionych sześciu księżyców. Ćwiczyli się tak dużo, że niemal czytali w swoich myślach i gdy Royce przyskakiwał do niego raz za razem, Mark zawsze przewidywał jego ruchy, blokując uderzenia lub uchylając się w sam czas. Mark także nie potrafił go zaskoczyć.
Royce słyszał krzyki i wiwaty wokoło siebie i jak przez mgłę zobaczył tuzin chłopców stojących dokoła nich, zagrzewających ich do walki okrzykami. Sześć księżyców temu chłopców było jednak kilka tuzinów. Minione sześć księżyców były jednak zbyt okrutne, zbyt mocno przetrzebiły ich szeregi. Chłopcy umierali z głodu, z nieustępliwego zimna, podczas ćwiczeń, tonęli, napotykali bestie, od sprzeciwu wobec zwierzchników i od nieustających ćwiczeń, które były tak wyczerpujące, że niektórzy z nich padali martwi na miejscu.
Tak jak ostrzegł ich Voyt, dzień po dniu pozbywano się słabych.
Zadając ciosy, Royce próbował odegnać z myśli niedawny pochówek jednego ze swych towarzyszy broni, który odbył się wcześniej tego ranka. Była to ponura sprawa. Chłopiec utonął, gdy próbował przeprawić się wpław przez Wielki Kanał. Był to ostatni etap trwających cały dzień ćwiczeń i gdy chłopak wołał o pomoc, schwytany przez prąd ledwie kilka stóp od brzegu, żaden z żołnierzy nie przyszedł mu z pomocą. Nie pozwolili też uczynić tego Royce’owi ani żadnemu z chłopców. Rzekli, że to część ich szkolenia.
Royce próbował przepędzić tę myśl z głowy, lecz krzyki chłopca wciąż rozbrzmiewały mu echem w głowie.
Royce rozproszył się i poczuł ukłucie bólu, a gdy podniósł wzrok, zobaczył że Mark zadał mu cios w ramię. Nim zdołał zareagować, Mark zamachnął się szybko mieczem i rozbroił go, wytrącając mu miecz z dłoni.
Zaskoczony Royce rzucił się w przód i powalił swego przyjaciela. Mocowali się na ziemi, aż Royce zdołał unieruchomić Marka, chwytając go za ramiona i przyciskając do ziemi.
- Poddaj się! – zażądał Royce.
- Nigdy! – odpowiedział Mark.
Mark przetoczył się i zrzucił z siebie Royce’a. Otaczający ich chłopcy zakrzyknęli zachęcająco, gdy obaj podnieśli się i chwycili za miecze, stając naprzeciw siebie i czekając na okazję, by ponownie zaatakować.
- Dosyć! – rozległ się krzyk.
Royce i Mark obejrzeli się i zobaczyli zbliżającego się Voyta z drewnianym mieczem w dłoni. Spojrzał na nich gniewnie.
- Obaj walczycie nędznie – rzekł. – Walczcie tak dalej, a bez wątpienia zginiecie w Dołach.
Royce’a nie zaskoczyło to, co powiedział. Nie usłyszeli od Voyta ani jednego życzliwego słowa od dnia, w którym przybyli na wyspę. W głębi duszy Royce wiedział jednak, że udoskonalił swe umiejętności – znacznie je udoskonalił – i czuł, że Voyt darzy go podziwem.
Rozległ się dźwięk rogu i krzyki i na arenę weszli kolejni chłopcy i zaczęli walczyć. Stukanie, które nigdy nie ustawało na tej wyspie, znów stało się głośniejsze.
Rozbrzmiewało w powietrzu, tak jak wcześniej godzina za godziną, dzień za dniem.
- Royce! – rozległ się jakiś głos.
Royce obrócił się i zobaczył, że Voyt patrzy na niego gniewnie, ręce wsparłszy na biodrach.
- Chodź ze mną.
Royce wymienił spojrzenia z Markiem, który zerknął na niego nerwowo. Voyt nigdy wcześniej nie wezwał żadnego z nich. Royce nie spodziewał się, by miało wyjść mu to na dobre.
Odwrócił się i ruszył za Voytem, odprowadzany spojrzeniami pozostałych chłopców, zastanawiających się, o co może chodzić. Przyspieszył kroku, by zrównać się z dowódcą.
- Zdarza ci się przegrać przez to, w jaki sposób trzymasz miecz i przez to, w jaki sposób się poruszasz – odezwał się Voyt z rozczarowaniem w głosie, idąc i patrząc przed siebie.
Royce nachmurzył się.
- Nie przegrałem – powiedział. – Walka była nierozstrzygnięta.
Voyt sapnął.
- Czyli była przegrana – zganił go. – Jeśli nie zwyciężasz, przegrywasz. W Dołach, jeśli nie zwyciężysz, jesteś martwy.
Szli dalej w milczeniu, mijając kolejne pagórki, a obawy Royce’a pogłębiły się. To nie wróżyło dobrze. Czy zostanie zabity?
Dotarli wreszcie do wielkiego, spalonego drzewa, którego powykręcane gałęzie wyciągały się ku nieboskłonowi. Voyt zatrzymał się na polanie przed nim.
Obrócił się i stanął twarzą do Royce’a. Dobył zza pasa dwa prawdziwe miecze. Jeden chwycił w dłoń, a drugi rzucił Royce’owi.
Royce schwycił go w locie, zaskoczony jego ciężarem. Uniósł broń w górę, podziwiając ciężką metalową rękojeść i grubą, dwustronną klingę. Podniósł wzrok i ujrzał uśmiechniętego Voyta. Jego miecz błyszczał w słońcu i Royce’a ogarnął strach. Po raz pierwszy trzymali w dłoniach prawdziwe miecze.
- Czy zawiniłem czymś? – zapytał chłopak. – Zamierzacie mnie uśmiercić?
Voyt uśmiechnął się, a Royce zorientował się, że nigdy wcześniej nie widział, by mężczyzna się uśmiechał. Wyglądało to bardziej jak grymas niezadowolenia. Voyt był ogromnej postury, która onieśmielała wszystkich, zarówno żołnierzy, jak i chłopców.
- Jeśli ty nie będziesz wystarczająco szybki, ja będę.
Raptem Voyt ruszył, unosząc miecz, prosto na niego. Royce, kierowany jedynie instynktem, uniósł swój miecz w ostatniej chwili i zablokował potężny cios. Rozległ się ostry szczęk metalu i wokoło nich posypały się iskry. Spowodowane ciosem drżenie przeszło przez rękę Royce’a, przez jego łokieć. Chłopak był zdumiony przemożną siłą i szybkością dowódcy i nie miał najmniejszego pojęcia, jak miałby dotrzymać mu kroku w boju.
Voyt nie zatrzymał się ani na chwilę; zamachnął się i szybkim ruchem uderzył w miecz Royce’a. Dał się słyszeć dźwięk stali stykającej się ze stalą i mężczyzna wytrącił Royce’owi miecz z dłoni.
Royce patrzył bezradnie, jak broń leci w powietrzu i upada wreszcie na ziemię kilka stóp dalej. Voyt przyłożył czubek ostrza do jego szyi, a on stał w miejscu, bezbronny i zawstydzony.
- Będziesz musiał starać się znacznie bardziej niż teraz – upomniał go Voyt. – Nie nauczyłeś się niczego podczas minionych sześciu księżyców?
Royce spuścił wzrok zawstydzony, czując, jak oblewa się rumieńcem.
- Dlaczego mnie tu przyprowadziliście? – zapytał Royce.
Zaległa głucha cisza. Voyt podszedł do niego, chrzęszcząc butami po kamieniach. Royce gotował się na śmiertelny cios.
- By nauczyć cię, jak przeżyć – odrzekł swym głębokim głosem.
Royce podniósł na niego zaskoczony wzrok. Nagle pojął, że nie przyprowadzono go tu, by ukatrupić; było zgoła inaczej. Zrozumiał, że Voyt zainteresował się nim. Zastanawiało go dlaczego.
- Dlaczego mnie? – zapytał Royce. – Dlaczego teraz?
Voyt opuścił miecz.
- Posiadasz pewną cechę, której nie posiadają inni – powiedział Voyt. – Naturalną przenikliwość w walce. Dostrzegasz luki w obronie przeciwnika i ruszasz do boju, nim cię zaatakuje. Być może chciałbym, byś jeszcze trochę pożył. Choć z drugiej strony – może tak nie jest. A teraz łap za miecz i przestań pytać.
Royce wyrwał z miejsca po swój miecz i podniósł go. Tym razem mocniej zacisnął dłoń na rękojeści, przysięgając sobie, że nie wypuści go z rąk.
Voyt zaatakował po raz drugi, pojękując gdy uderzał, a Royce zablokował jego cios, aż wokoło posypały się iskry.
- Obiema rękami! – wrzasnął Voyt. – Miecz trzyma się w jednej ręce, gdy drugą ma się coś użytecznego do zrobienia. Jeśli trzymasz tarczę, nóż albo pelerynę, wtedy walczysz jedną ręką. W innych przypadkach używaj całej swej siły!
Royce zacisnął dłonie na mieczu, a Voyt obrócił się, zamachnął i zadał cios tak potężny, że przerąbałby drzewo w pół. Royce odparł uderzenie, aż posypały się iskry, a całe jego ciało zadrżało od siły tego ciosu.
- Musisz poznać nauki wojownika. Używaj mocnych stron swego przeciwnika tak, jakby były jego słabościami. Użyj jego wielkości przeciwko niemu. Wykorzystaj jego brak szybkości. Tam, gdzie sądzi, że jest najbardziej niebezpieczny, kryje się zawsze jakiś defekt. Nie wahaj się.
Voyt natarł, zamachując się raz po raz na boki, spychając Royce’a w tył na polanie pod powykręcanym drzewem. Royce, zlany potem, blokował jednak każde uderzenie. Trzęsły mu się ręce, lecz odpierał ciosy. Iskry sypały się dokoła niego i Royce ledwie był w stanie nie poddać się herkulesowej sile Voyta.
- Jesteś powolny – zawołał Voyt, zamachując się mieczem. – Niby kaczka brodząca w błocie. To dlatego, że poruszasz się rękoma, a nie biodrami, jak powinieneś. Siła bierze się z nóg, nie z ramion. Walcz stopami, a będzie łatwiej.
Nim Royce zdołał przetrawić jego słowa, Voyt nagle kopnął Royce’a i wypchnął spod niego nogi.
Royce upadł na plecy w błoto, pozbawiony tchu. Zamrugał i podniósł wzrok na Voyta, który stał nad nim, kręcąc głową.
- Zbyt wielką wagę przykładasz do broni przeciwnika – zganił go Voyt. – Wojownik dysponuje wieloma rodzajami broni. Mieczem – owszem. Ale także nogami i rękoma.
Royce podniósł się na nogi i stanął naprzeciw Voyta, dysząc ciężko, ocierając spływający na oczy pot. Voyt znów natarł, a Royce ponownie zablokował uderzenie.
Voyt spychał go po polanie, lecz tym razem Royce usilnie starał się skupić na tym, czego go nauczył. Skupiał swą uwagę na stopach i spostrzegł, że zaczął poruszać się szybciej, nieco zręczniej. Zrozumiał, że Voyt miał rację. Chłopak zdołał uniknąć dwóch ciosów, które wcześniej by odebrał.
- Lepiej – stwierdził Voyt, tnąc mieczem i ledwie chybiając w jego ramię. – Lecz nadal zbyt wolno.
- Pole jest zabłocone – odkrzyknął Royce, ślizgając się. – To ono mnie spowalnia.
Voyt roześmiał się.
- A czy ja walczę na wodzie? – zganił go. – Walczymy na jednym podłożu.
Warknął, nacierając na Royce’a z szybką kombinacją uderzeń, które zdawały się spadać na niego ze wszystkich stron naraz. Royce mógł jedynie je blokować.
- Sądzisz, że dlaczego cię tu przyprowadziłem? – warknął Voyt. – Uważasz, że twój przeciwnik będzie walczył na innym podłożu niż ty? Czy sądzisz, że on – jedynie on – ma przewagę? Czy myślisz, że Doły składają się z trawy i kamieni? Będziesz walczył w błocie. I najpewniej w błocie zginiesz. I, sądząc po twym zachowaniu, nie przestając narzekać.
Voyt krzyknął i raz jeszcze rzucił się na Royce’a. Tym razem chłopak usunął się na bok i ledwie uniknął ciosu Voyta, który przebiegł obok niego.
Royce’a zaskoczyła jego własna zręczność.
Voyt odwrócił się w jego stronę.
- Jesteś prędki – zauważył. – lecz popełniłeś kolejny błąd. Przegapiłeś szansę. Gdy jesteś blisko przeciwnika, musisz zapomnieć o swym orężu i użyć rąk. Powinieneś był chwycić mnie i pchnąć, gdy przebiegałem obok ciebie.
Wypowiedziawszy te słowa, obrócił się i szybkim ruchem zdzielił Royce’a łokciem w plecy.
Royce zatoczył się w przód i poczuł ostry ból pomiędzy łopatkami. Upadł twarzą w błoto, pozbawiony tchu. Miał wrażenie, że to ciężki młot uderzył w jego plecy; ledwie wierzył, że jeden mężczyzna może być tak silny.
Po chwili poczuł, jak silne dłonie stawiają go na nogi.
Royce wstał. Twarz miał oblepioną błotem, był zawstydzony i zniechęcony.
- Spotkasz się tu ze mną nazajutrz, nim nastanie świt – rzekł Voyt. – Nim pozostali się przebudzą. Spróbujemy raz jeszcze.
Royce spojrzał na niego, zaszokowany tym zaszczytem. Był za to niezwykle wdzięczny, choć obolały.
- Dlaczego ja? – zapytał ponownie.
Royce patrzył na Voyta i pojął, że spogląda w mroczne oczy zabójcy. Były to jednak zarazem oczy prawdziwego, dzielnego wojownika, którego Royce podziwiał bardziej, niż byłby w stanie przyznać.
- Dlatego, że widzę w tobie siebie – odparł Voyt. – i widzę, kim możesz się stać.
Royce zastanawiał się, jak to możliwe. Voyt był najświetniejszym wojownikiem, jakiego kiedykolwiek spotkał. I przywódcą mężczyzn.
- Jeśli któryś z waszego rzutu ma szansę przetrwać, to właśnie ty. Pozostali, jak sądzę, już nie żyją.
Royce’a znieruchomiał, słysząc ten komplement; nie miał pojęcia, że choćby zwrócił na siebie uwagę Voyta, który – jak zawsze sądził – patrzył na niego z góry. Pomyślał jednak także o Marku i serce mu zamarło przez wzgląd na przyjaciela, gdy wyobraził sobie, że nie przeżyje.
Royce utkwił spojrzenie w Voycie.
- Naprawdę sądzicie, że mogę przetrwać? – zapytał.
Voyt patrzył na niego śmiertelnie poważnym wzrokiem.
- Najpewniej nie – odrzekł. – Nie przez długi czas. Lecz jeśli mogę przedłużyć nieco twoje życie, to mi wystarczy.
Royce’a zbił z tropu ten tajemniczy mężczyzna.
- Ale dlaczego? – spytał. – Dlaczego robicie to dla mnie?
Voyt opuścił na chwilę wzrok i Royce zorientował się, że mężczyzna patrzy na bliznę na jego ręce. Następnie przeniósł spojrzenie z powrotem na niego.
- Przez wzgląd na twego ojca.
Royce stał w miejscu, zupełnie zbity z pantałyku.
- Mojego ojca? – zapytał Royce. – Mój ojciec jest zwykłym wieśniakiem, chłopem w niewielkiej osadzie. Jakim sposobem wy, taki wielki wojownik, znacie mojego ojca?
Voyt pokręcił głową powoli, z powagą.
- Twój ojciec jest jedynym człowiekiem, który mnie zwyciężył. I jedynym wojownikiem, którego darzyłem miłością.
Voyt obrócił się raptownie i odszedł, zostawiając zdumionego Royce’a samego na polanie.
Royce spojrzał na swą bliznę, jak gdyby nigdy wcześniej jej nie widział. Po raz pierwszy w życiu pewna myśl przeszła mu przez głowę.
Kim był jego ojciec?
I kim był on sam?