Royce stał przed płonącym żywo ogniskiem. Trzaskanie płomieni niosło się nawet ponad dźwiękiem oceanicznego wichru szalejącego po wybrzeżu Czerwonej Wyspy. Wpatrując się w ogień, Royce zrozumiał, jak nierealne było to, że żyje. Mark stał po jednej jego stronie, Altos – pielęgnujący pogruchotane żebra – po drugiej, a obok nich Rubin. Spośród tej grupy chłopców przeżyli tylko oni i stali teraz w szerokim kręgu żołnierzy podczas gdy inni, którzy musieli ukończyć swe szkolenie wcześniej, przyglądali im się. Była to zwycięska noc, lecz także i ponura, i Royce wyczuwał wokoło obecność duchów swych zmarłych braci.
Royce podniósł wzrok i powiódł po zobojętniałych twarzach mężczyzn dokoła niego, najbardziej hardych mężczyzn, jakich kiedykolwiek widział, równie hardych jak to miejsce, mężczyzn, których szanował tak, jak żadnych innych. Trudno było mu uwierzyć, że to ci sami mężczyźni, którzy przyjęli go, gdy przybył na tę wyspę dwanaście księżyców temu. Czyżby tak bardzo się zmienili? A może to on się zmienił?
Royce przyjrzał się klindze Kryształowego Miecza, który trzymał w dłoniach, patrząc na niego z zachwytem. Ilu chłopców musiało oddać życie dla tego miecza? – zastanawiał się. Jak wiele lat bestia go strzegła?
Widział że mężczyźni, pośrodku których stał Voyt, przypatrują się mu i spostrzegł, że wreszcie wywarł na nich wrażenie. Patrzyli na niego teraz z nowym szacunkiem. Patrzyli na nich nie jak na chłopców, lecz jak na mężczyzn. Jak na wojowników. Jak na wojowników gotowych, by opuścić to miejsce i walczyć w dołach.
Royce zamyślił się nad tym, a Voyt wyszedł naprzód. W dłoni trzymał źdźbła słomy, wyciągając je przed siebie niczym oręż.
- Wasze szkolenie dobiegło końca – odezwał się. – i teraz zasłużyliście, by dowiedzieć się, gdzie wasze miejsce. Czerwona Wyspa jest uważana za miejsce, w którym szkoli się mężczyzn, by z większym honorem ponieśli śmierć w Dołach. By złoczyńcy zginęli. Jednakże niektórzy spośród was, bardzo niewielu, jeden spośród wielu dziesiątek, może otrzymać szansę, by stać się kimś więcej. Wyborem nie rządzą żadne reguły, i nie ma miejsca dla was wszystkich, zatem możecie jedynie liczyć na szczęście. Gdy do was podejdę, wyciągnijcie jedno źdźbło i módlcie się, by było długie.
Ruszył wzdłuż szeregów chłopców, którzy ukończyli szkolenie, zarówno z ich oddziału, jak i innych. Royce patrzył, jak chłopcy jeden po drugim wyciągają krótkie źdźbła słomy, mrucząc z niezadowoleniem i marszcząc brwi. Zobaczył, jak Rubin wyciąga krótkie źdźbło i ciska je na ziemię ze wstrętem.
Wreszcie nadeszła jego kolej. Czuł… z jakiegoś powodu czuł, że ta chwila coś znaczy, jak gdyby musiała nadejść. Royce pomyślał o bliźnie na swojej ręce, tej, którą rozpoznał Voyt. Być może była to chwila, gdy miało okazać się, że znaczy ona coś więcej. Wyciągnął rękę na oślep, zdając się na intuicję, i pociągnął za źdźbło z wiązki, którą trzymał Voyt.
Usłyszał westchnienie zawodu swego nauczyciela, gdy wyciągnął krótkie źdźbło.
- Sądziłem… Żywiłem nadzieję…
- Nadzieję na co? – zapytał Royce, zgadując, że może to być jego ostatnia szansa na poznanie odpowiedzi.
Voyt chwycił go mocno za ramiona, jak gdyby zamierzał go nastraszyć, ale gdy przemówił, jego głos był łagodny, nie było w nim gniewu.
- Na Czerwonej Wyspie szkolimy was, ale nie tylko do walk w Dołach. Wykorzystujemy to jako pretekst, by znaleźć mężczyzn, którzy dołączą do gwardii godnej chronić króla – ze smutkiem pokręcił głową. – Ale wyciągnąłeś krótkie źdźbło. Twoje przeznaczenie jest inne.
Voyt dał krok w tył i wrócił do rozdawania źdźbeł słomy. Tym razem nikt nie wyciągnął długiego i Royce poczuł, że poczucie rozczarowania zawisło nad ich grupą jak ciężka chmura. Ich szkolenie wreszcie dobiegło końca, lecz co teraz?
Voyt obrócił się do nich przodem.
- A teraz nas opuścicie – rzekł Voyt mrocznie brzmiącym, ponurym głosem. – i staniecie do walk w Dołach. Będziecie rozrywką dla królestwa.
Mężczyzna westchnął, a Royce wyczuł w tym westchnieniu smutek.
- Dla nas jednakże – mówił dalej. – nigdy nie będziecie rozrywką. Należycie do naszego bractwa. Miejcie to zawsze w pamięci podczas walki. Gdy wojownicy ze wszystkich stron świata przybędą, by stanąć z wami w szranki, pamiętajcie, czegoście się tutaj nauczyli. Pamiętajcie o tym miejscu, o braciach, których utraciliście i walczcie nie tylko dla siebie, lecz i dla nich. A gdy będziecie umierać, wiedzcie, żeście zasłużyli na ten wielki honor. Szansa na śmierć w chwale jest bowiem jednym z największych honorów, jakich człowiek może dostąpić.
Voyt usunął się na bok i Royce spostrzegł w oddali światło pośród mroku nocy. Było nikłe, unosiło się gdzieś daleko i dopiero po chwili Royce zorientował się, co to takiego: była to zawieszona na statku latarnia. Niewielki drewniany statek cumował na wzburzonych wodach nieopodal brzegu. Zaskoczony Royce przeniósł wzrok na Voyta, który skinął porozumiewawczo głową.
- Nastał czas, byście opuścili wyspę – potwierdził.
Royce poczuł zarazem triumf i smutek, tęsknotę za domem i rozpacz przed zbliżającą się śmiercią. Choć pałał nienawiścią do tej wyspy, to właśnie tutaj stał się wojownikiem i dowiedział się o sobie więcej, niż kiedykolwiek chciał. Po części wcale nie chciał jej opuszczać. Voyt, choć był surowy, stał się mu kimś pokroju ojca. Ojciec Royce’a nigdy nie był mu bliski. Chłopak zorientował się, że będzie za nim tęsknił.
- Prawo nakazuje, byśmy zakuli was w kajdany – mówił dalej Voyt. – Nie uczynię tego. Być może w oczach królestwa nie jesteście wolni, lecz w naszych jesteście. Gdyż wszyscy prawdziwi wojownicy są wolni. Powróćcie na kontynent, staczajcie boje, zgińcie w chwale i przynieście nam chlubę.
Mężczyźni rozeszli się, a Royce i pozostali, w swych nowych napierśnikach, z nowymi mieczami w dłoniach, jeden za drugim ruszyli w stronę brzegu, ku czekającemu na nich w mroku statkowi. Royce szedł na końcu i w pewnej chwili usłyszał chrzęst kamieni i zerknął przez ramię; z zaskoczeniem zobaczył, że idzie obok niego Voyt.
- Pójdę z tobą – rzekł Voyt. Royce’owi zdało się, że wyczuł w jego głosie smutek.
Przez długi czas szli w milczeniu przez skalistą wyspę i Royce zastanawiał się, co takiego jego mentor pragnął mu rzec – o ile w istocie tak było. Być może całą drogę przebędą w milczeniu.
- Wkrótce fale przyniosą kolejny rzut chłopców – rzekł Voyt melancholijnym głosem. – i wkrótce tych chłopców spotka śmierć.
Royce spojrzał na mężczyznę i zobaczył, że Voyt patrzy prosto przed siebie, jak gdyby wypatrując w czerni oceanu czegoś, czego jego oczy nie mogły dojrzeć.
- Jesteś inny od reszty – dodał.
Royce zamyślił się nad jego słowami, zastanawiając się, co mężczyzna miał na myśli. Powrócił myślami do swej tajemniczej mocy, do spojrzeń innych, które zawsze zdawały mu się podejrzliwe. Jakim wszak sposobem pokonał tę bestię? Jakim sposobem dokonał tych wszystkich rzeczy, których nie powinien był być w stanie dokonać?
Royce opuścił wzrok i skierował go na swój naszyjnik, połyskujący w poświacie księżyca, i postanowił zadać Voytowi pytanie, którego obawiał się przez cały swój pobyt w tym miejscu.
- Mój ojciec – odezwał się podenerwowany Royce drżącym głosem. – Nigdy nic o nim nie rzekliście.
Nastała długa cisza, tak długa, że Royce był pewien, że Voyt nigdy nie odpowie. Szli dalej w stronę brzegu.
Wtem jednak Voyt westchnął.
- To nieodpowiedni czas po temu – powiedział. – Nie jesteś gotów. Mogę ci jedynie rzec, że masz wspaniałe dziedzictwo. I czeka cię wielka przyszłość.
Gdy dotarli do statku, Voyt nagle chwycił Royce’a, ujmując go mocno za ramię. Inni wchodzili już po kładce na pokład, a mężczyzna przystanął i utkwił w Roysie uważne spojrzenie. Royce ujrzał w jego oczach śmierć. Były to oczy zabójcy.
- Gdy nadejdzie czas – rzekł gorączkowo. – będziesz wiedział, co robić. Królestwo polega na tobie. Nie spraw zawodu swemu ojcu.
Royce patrzył na niego zbity z pantałyku, a Voyt obrócił się na pięcie i odszedł szybkim krokiem w stronę huczącego w oddali ogniska, ku swym ludziom w głąb tej nieurodzajnej wyspy. Co miał na myśli?
Royce obrócił się i zobaczył swych trzech towarzyszy broni czekających na niego na długiej kładce prowadzącej na statek. Dołączył do nich i razem weszli na pokład mocno rozkołysanego okrętu.
Zaraz po tym kładkę uniesiono, a jeden z żołnierzy podszedł do niej i przeciął linę. Statek wypłynął w noc. Woda unosiła go i pchała daleko, a Royce stał na rufie, patrząc jak Czerwona Wyspa znika mu z oczu. Trudno było mu uwierzyć, że opuszczają to miejsce. Wyspa wiele im dała, lecz odebrała jeszcze więcej. Wszyscy byli teraz udręczonymi ludźmi.
Woda pchała teraz statek szybciej i Royce wiedział, że kontynent jest gdzieś tam w oddali, że czeka na nich. Serce zabiło mu z podniecenia.
Genevieve, pomyślał, patrząc w mrok. Płynę po ciebie.