Royce stał na dziobie statku, trzymając się poniszczonego relingu i przyglądając się rozbijającym się falom. Drobne kropelki wody uderzały o jego nowy napierśnik, a on zastanawiał się, co przyniesie przyszłość. Po jednej jego stronie stał Mark, a po drugiej – Altos. Stali we trzech jak jeden mąż, patrząc na bezkres oceanu. Przeżyli razem tak wiele. Wiele księżyców wyczerpującego ćwiczenia się, przebycie oceanu w jedną stronę, a teraz w drugą, utrata tak wielu towarzyszy broni. Wytworzyła się pomiędzy nimi więź silniejsza niż pomiędzy przyjaciółmi, niż pomiędzy braćmi. Byli teraz rodziną. Nie pozostało im nic innego w całym świecie. I jako jedyni na całym świecie byli w stanie pojąć, przez co przeszli pozostali.
Trudno było im uwierzyć, że wyruszyli z Sevanii tak wiele księżyców temu na statku zapełnionym setkami chłopców, tak zatłoczonym, że ledwie można było się na nim poruszyć. A teraz wracali sami, jako jedyni, którzy przeżyli. W pewnym sensie byli szczęściarzami. A jednak i tak czekała ich śmierć. Czy byli więc naprawdę szczęściarzami?
Royce przyglądał się rozkołysanym falom, które bujały ich statkiem w górę i w dół, i starał się nie myśleć o tym, co go czeka. Wiedział, że niebawem zostanie rzucony w Doły. Śmierć nie przerażała go – teraz już nie. Przeszkadzało mu to, że będzie zmuszony zabijać innych dla czyjejś rozrywki. To nie był wystarczająco dobry powód – nie chronił nikogo i nie służył żadnej sprawie ani dobru ogółu. Nie podobało mu się także to, że jego przyjaciele zginą, każdy z nich posłany na śmierć, a całe ich szkolenie sprowadzi się do tego, by wytrwali nieco dłużej, nim skonają.
Mgiełka oceaniczna opryskiwała mu twarz, a Royce zwrócił myśli ku czemuś, co liczyło się dla niego bardziej jeszcze niż to: Genevieve. To wszak przez nią został posłany na tę wyspę. Dla niej przeszedłby przez to wszystko raz jeszcze. Czy Genevieve czekała na niego? Co się z nią stało?
Widział przed oczyma jej twarz i serce mu przyspieszyło na myśl, że być może znów ją ujrzy, być może ujrzy swoją rodzinę. Nie chciał wiązać z tym wielkiej nadziei. Będą znajdować się bliżej siebie, będą na tym samym kontynencie, choć – co oczywiste – nie zaprowadzą go do niej; pewnie nawet nie dowie się, że powrócił. Miast tego zostanie wrzucony w jakiś dół, by walczyć i zginąć. Jak na ironię, choć znajdzie się bliżej niej, najpewniej nigdy jej nie ujrzy. Ta myśl sprawiła mu ból nie do opisania.
- Będziecie w stanie zabić?
Royce zerknął w bok, wyrwany ze swej zadumy, i spojrzał na stojącego obok Altosa, który także utkwił wzrok w morzu, a oczy pełne miał niepewności. Było to ciche pytanie, uderzało w sedno.
Czy będzie w stanie zabić?
Nie miał ani krztyny wątpliwości, że będzie walczył wspaniale, z honorem i z dumą, będzie walczył, by bronić się w boju. To oczywiste, że tak będzie.
Lecz Altos nie o to pytał. Pytał, czy będzie w stanie pozbawić życia inną istotę ludzką dla rozrywki? Dlatego, że ich panowie im to nakazali? Czy sprawi im tę satysfakcję?
Zabijanie ich napędzi machinę, zapewni rozrywkę panom, sprawi, że Royce będzie nie lepszy niż oni. Dałoby to panom to, czego pragnęli: całkowitej, wiecznej kontroli nad nim.
Niezabijanie jednak oznaczałoby jego własną śmierć. Uczyniłoby także z niego tchórza w oczach wszystkich mieszkańców królestwa.
- Nie zamierzam zginąć jak tchórz – wtrącił Mark. – Jeśli któryś pójdzie na mnie, nie sądzę, bym miał inny wybór.
Zaległa długa cisza.
- A jednak zabicie ich – rzekł Altos. – da królestwu to, czego chce.
- Cóż innego możemy zrobić? – odparł Mark.
Royce stał, zaciskając dłonie na relingu i wpatrując się w fale zmieniające barwę z błękitnej w zieloną i myśląc to samo, co jego bracia. Postawiono ich w niemożliwej sytuacji. W sytuacji gorszej od śmierci.
- Jeśli ukatrupimy kogoś jedynie dla rozrywki – odezwał się Altos po długiej ciszy. – to, co stanie się z nami, będzie gorsze od śmierci. Zginie nasza dusza.
Royce nie mógł powstrzymać się od myśli, że Altos ma rację. Zerknął przez ramię na żołnierzy pilnujących porządku na statku i po raz kolejny zastanowił się, czy istnieje jakaś droga ucieczki. Tuziny mężczyzn stały wzdłuż relingu z orężem w gotowości. Wiedział, że kolejne tuziny będą czekały na nich na brzegu.
- A gdybyś mógł uciec? – zapytał Mark, spostrzegłszy jego spojrzenie i odczytując jego myśli. – Co byś uczynił?
- Uwolnił Genevieve – odparł Royce bez wahania.
Mark skinął głową z aprobatą.
- W jaki sposób byś tego dokonał? – naciskał Altos.
- Zabiłbym wszystkich żołnierzy stojących mi na drodze i zabrał ją.
- A zatem byłbyś w stanie zabić – powiedział Altos z szerokim uśmiechem.
Royce pokręcił głową.
- Zabijanie dla sprawiedliwości nie jest tym samym, co zabijanie dla rozrywki – odrzekł.
Zaległa długa cisza, statek to unosił się delikatnie, to opadał. Wreszcie odezwał się Mark.
- Być może trafimy w jedno miejsce – powiedział. – Być może umieszczą nas w tym samym dole i będziemy walczyć u swego boku.
Altos potrząsnął głową.
- Rozdzielą nas. Nie zaryzykują naszego zwycięstwa. Chcą jedynie udanego widowiska zanim zginiemy.
Na tę myśl Royce posmutniał.
- Zawrzyjmy zatem pakt – powiedział Altos. – Jeśli jeden z nas zdoła się wydostać, odszuka pozostałych i we trzech spróbujemy się wydostać.
Altos wyciągnął rękę, Mark chwycił ją i Royce także. Był to pakt pomiędzy braćmi. Royce wiedział, że nie istnieje nic świętszego niż to.
*
Wiele godzin później, gdy była już późna noc, Royce wciąż stał sam przy relingu, na długo po tym, jak inni już posnęli. Znieruchomiał, patrząc na księżyc, na wodę, na wznoszące się i opadające fale, obojętny na to, co dzieje się dokoła niego. Miał wrażenie, że odmierza pozostałe mu jeszcze minuty życia i wciąż rozmyślał o Genevieve. Zastanawiał się, czy nie śpi teraz i czy patrzy na ten sam księżyc. Zastanawiał się, czy mógłby użyć swych umiejętności, by pokonać tych, którzy go pojmali. Nie, było to zbyt ryzykowne. Intuicja, która prowadziła go w walce zdawała się pojawiać i znikać, a tutaj, na okręcie, mogłaby nie wystarczyć.
Royce patrzył w dal, na rzedniejący z wolna mrok, gdy usłyszał za plecami skrzypienie desek pokładowych. Odwrócił się czujnie, przypominając sobie o Rubinie. Chłopak był wszak gdzieś na statku. Royce odwrócił się, dobywając miecza, gotów do walki.
Kilka stóp przed sobą ujrzał Rubina, idącego powoli w jego stronę z niewinnie uniesionymi w górę rękoma.
- Nie przyszedłem, by walczyć – wyjaśnił Rubin. Wbił wzrok w pokład, wyraźnie zawstydzony. – lecz by ci podziękować.
Royce spojrzał na niego uważnie i spostrzegł, że Rubin wygląda jak inny człowiek. Zdawał się być pokonany, spokorniały.
Royce powoli wsunął miecz na powrót do pochwy. Przyglądał się Rubinowi, który podniósł wzrok.
- Ocaliłeś mi życie – rzekł Rubin z niedowierzaniem. – choć nie musiałeś tego uczynić. Choć miałeś wszelakie powody, by tego nie robić. Nie daje mi to spokoju. Przyszedłem zapytać, dlaczegoś to zrobił.
Royce spojrzał na niego ze zdumieniem. Nigdy by się tego nie spodziewał.
- Dlatego, że każde życie warte jest ocalenia – powiedział Royce. – Nawet życie twego wroga. Nawet życie dręczyciela, który nękał innych.
Rubin patrzył na niego, wyraźnie zaskoczony, po czym powoli pokiwał głową.
- Zawdzięczam ci me życie – rzekł. – Gdy mnie ocaliłeś, coś we mnie się zmieniło. Zrozumiałem…
Zamilkł. Podszedł do Royce’a i stanął obok niego. Chwycił się relingu i spojrzał w dal, w morze. Kłykcie aż mu pobielały i przez długi czas milczał.
- Zrozumiałem… jak bardzo się myliłem. Jak wielkim głupcem byłem. Jak bardzo jest mi wstyd. Zmieniłem się. Wiem, że nie mogę liczyć na to, byś mi przebaczył, lecz i tak o to proszę.
Royce’a zaszokowały jego słowa. Nie spodziewał się tego. Długo przypatrywał się Rubinowi i wreszcie osądził, że mówi szczerze.
- Zachowywałem się tak i traktowałem wszystkich w taki sposób – rzekł Rubin. – dlatego, że… lękałem się. Lękałem się, że inni będą traktować w taki sposób mnie. Broniłem się. Wychowywał mnie ojciec, który bił mnie każdej nocy. Matka opuściła mnie, gdy byłem małym chłopcem. Moi bracia dręczyli mnie. Udręka… to jedyne, co znam.
Westchnął.
- Dopiero, gdyś mnie ocalił, pojąłem, że ludzie mogą postępować inaczej. Ty mnie ocaliłeś. Bardziej niż cała ta wyspa, niż wszystkie te księżyce spędzone na ćwiczeniu się. Twój uczynek – to właśnie mnie ocaliło.
Wziął głęboki oddech i odwrócił się do Royce’a.
- Wiem, że nie zasługuję na to, byś mi przebaczył – powiedział. – lecz i tak cię o to proszę.
Royce patrzył na niego, nie do końca wiedząc, co rzec. Rubin był innym człowiekiem.
Wreszcie skinął głową.
- Nie żywię do ciebie żadnych złych uczuć – odrzekł. – lecz nie tylko o moje przebaczenie powinieneś prosić. Dręczyłeś wielu chłopców. Także Altosa i Marka.
Rubin przytaknął ruchem głowy.
- Poproszę o przebaczenie ich wszystkich. Zmieniłem się. Musisz mi uwierzyć.
Royce spojrzał na niego bacznie. Jego słowa zdały mu się prawdziwe.
- Wierzę ci – odparł Royce.
Rubin przysunął się do niego.
- Pragnę, byś wiedział, że masz we mnie przyjaciela na resztę swego życia – dodał Rubin, wyciągając do niego rękę.
Royce’owi przeszło przez myśl, czy to nie jakiś podstęp, lecz ujrzał w oczach chłopaka szczerość. Rubin rzeczywiście się zmienił. Był pokonany. Stanął oko w oko ze śmiercią i nie spodziewał się, że wyjdzie z tego cało.
Royce wyciągnął rękę i zacisnął dłoń na jego przedramieniu. Wyczuł w tym uścisku, że w najmniej prawdopodobnym miejscu ze wszystkich, w człowieku, w którym najmniej by się tego spodziewał, znalazł przyjaciela na całe życie.