Rozdział 4

Dzwonek telefonu wydobywa mnie z otchłani snu. Z trudem rozchylam powieki i zerkam na szafkę nocną, na której wibruje i dzwoni mój smartfon. Ulegam kojącemu złudzeniu, że nocne wydarzenia były jedynie koszmarem, ale to uczucie po chwili mija i przed oczami staje mi wspomnienie zakrwawionych włosów Ani, w uszach dudni jej rozpaczliwy głos, którym wypowiedziała słowa: „Stało się coś strasznego. Ty musisz… ja muszę…”.

Biorę do ręki telefon. Dzwoni do mnie Mariusz, mój szef. Widok jego imienia kłuje mnie jak igła. Nie chcę z nim teraz rozmawiać, ale czuję dziwny przymus odebrania połączenia. To konkretny mężczyzna, nigdy nie dzwoni bez powodu.

– Halo.

– Iga, dojeżdżasz? Klient już przyszedł.

Zerkam na zegarek w lewym górnym rogu ekranu. Dochodzi dziewiąta. Rzeczywiście, byliśmy umówieni na tę godzinę. Lekko się spinam, przekładam słuchawkę do drugiego ucha i mówię ściszonym głosem:

– Nie wiesz, co się stało.

– Co się stało?

Ma zniecierpliwiony głos. Odnoszę wrażenie, że nie interesuje go to, co chcę mu powiedzieć. W tym momencie liczy się dla niego tylko moja obecność w biurze.

– W nocy ktoś zaatakował Anię.

Słyszę jakiś stukot w tle. W końcu Mariusz pyta:

– O czym ty mówisz?

Brzmi wyraźniej, chyba się przełączył z zestawu głośnomówiącego na słuchawkę. Opowiadam mu w skrócie o wszystkim: o tym, że byłam w nocy na komisariacie, a potem w szpitalu.

– To straszne, naprawdę – mówi, gdy kończę. – Bardzo jej współczuję. Po tym mieście kręcą się zwyrodnialcy. Czytałem w gazecie, że niedawno zaatakowali jakiegoś faceta na przedmieściach. Wracał z podróży służbowej.

– Policjant, który mnie przesłuchiwał, chyba o tym wspominał.

– Dlaczego przesłuchiwała cię policja?

Głos grzęźnie mi w gardle. Przypominam sobie rugające spojrzenia Amelii, mój umysł oplata jej pytanie na do widzenia: „Nie mogłaś wyjść jej naprzeciw?”.

– Bo Ania szła do mnie – odpowiadam, masując się po czole. – Karetka, która do niej jechała, mignęła mi praktycznie pod oknami, rozmawiałam przez telefon z sanitariuszem.

– Rozumiem. Dobrze, że tobie nic się nie stało. – Prawie wchodzi mi w słowo.

Brzmi, jakby chciał już kończyć rozmowę.

– Tak, chyba… – Waham się. – Tak.

– Wyjaśnię zaraz sytuację klientowi. Przesunę spotkanie na jutro. Mam nadzieję, że będzie mu pasowało.

W jego głosie pobrzmiewa wątpliwość, jakby sam nie był pewien, jak powinien się zachować w tej sytuacji. To, co się stało w nocy, jest w istocie straszne, ale on musi pilnować interesów swojej firmy.

Po chwili ciszy dodaje:

– Daj mi znać, jak będziesz wiedziała coś więcej o Ance.

– Dobrze, napiszę lub zadzwonię.

– Dzięki.

Rozłączam się i wstaję z łóżka. Podchodzę do okna i patrzę na trawnik. Teraz już wiem na pewno, że nie ma tam czapki Marcela. Oczywiście ktoś mógł ją zabrać, ale mam podłe przeczucie, że zrobił to jej właściciel. Że był tu w nocy, kiedy doszło do tragedii. Przypominam sobie zamaszyste ruchy policjanta zapisującego w notatniku dane Marcela. Podałam jego nazwisko, adres i numer telefonu. Nie wiem, jakie konsekwencje mnie czekają z tego powodu, ale musiałam to zrobić. Dla Anki i dla siebie. Policjant powiedział, że to ważny trop i że na pewno sprawdzi tę informację.

Idę do łazienki i biorę prysznic. Muszę ochłonąć, pozbierać myśli. Nie wiem, czy będę w stanie jutro się pojawić w firmie. Przecież to, co się wydarzyło w nocy, dotyczy także mnie. Nie zaznam spokoju, dopóki sprawca nie zostanie ujęty.

Dzisiejszy poranek różni się od wczorajszego i nie chodzi tu o chmury przysłaniające słońce, ale o jakiś ciężar unoszący się w powietrzu. Wciąż myślę o Ance, jej krwi na chodniku. Chciałabym zadzwonić do szpitala, dowiedzieć się, jaki jest jej stan zdrowia. Postanawiam, że po prysznicu skontaktuję się z Amelią.

Gdy wychodzę z łazienki z mokrymi włosami, mój telefon zaczyna dzwonić. Dźwięki hiphopowego utworu wypełniają wnętrze mojego mieszkania jak syrena bijąca na alarm. Na jednym z naszych spotkań Marcel poprosił o moją komórkę, a potem przypisał do swojego kontaktu kawałek Paktofoniki, który miałam wcześniej wgrany. Jestem Bogiem. Chciał, żebym wiedziała, że to on dzwoni. Może wtedy będę szybciej odbierać. Dyskretnie przewróciłam oczami. Już wtedy wiele rzeczy mi w nim nie pasowało i czekałam na odpowiedni moment, żeby to zakończyć. Piosenki jednak nie zmieniłam.

Teraz wdziera się do mojego umysłu, przeraża. Jej słowa w upiorny sposób pasują do nocnych wydarzeń. „Jestem Bogiem, uświadom to sobie…” Czy napaść na Ankę miała mi uświadomić siłę Marcela? Nie powinnam była z nim zrywać, bo w odwecie jest w stanie skrzywdzić moją przyjaciółkę? Dzielnica za torami jest rozległa. Marcel też tam mieszka, co prawda na obrzeżach miasta, ale do bloku Anki ma dziesięć minut pieszo.

Nie odbieram. Choć jest już widno, a z zewnątrz dobiegają mnie odgłosy budzącego się do życia osiedla, boję się, że Marcel kręci się gdzieś w pobliżu. Czuję na sobie jego wzrok. Dzwoni, bo mnie obserwuje i chce mi o tym powiedzieć, a ja wolę nie wiedzieć.

On jednak nie daje za wygraną. W ciągu dwudziestu minut dzwoni do mnie cztery razy. W końcu pisze wiadomość, że była u niego policja i że to nie on stoi za napaścią na Ankę. Treść SMS-a jest dość łagodna w porównaniu z tym, jak mnie potraktował dwa dni temu.

Myślałam, że śledczy nie powie mu otwarcie, kto podał jego dane na komisariacie, ale widocznie tak właśnie było albo Marcel sam się domyślił, że mogłam to zrobić. W pierwszej chwili mam ochotę zadzwonić do śledczego, który wręczył mi wczoraj wizytówkę, i wyznać, że Marcel się ze mną kontaktował, kiedy jednak ponownie czytam tę wiadomość, dochodzę do wniosku, że obiektywnie nie ma ku temu powodów. Nikt mi nie grozi. To ja nieufnie podchodzę do każdego słowa Marcela ze względu na sposób, w jaki przyjął nasze rozstanie.

Dopuszczam do siebie możliwość, że tego nie zrobił, ale wiem też, że nie można go traktować jak normalnego człowieka. Po tym, jak Wojtek powiedział mi o jego zaburzeniach psychicznych z przeszłości, wszystko układa mi się w spójną całość. Ta informacja jest jak rama, której brakowało do oprawienia obrazu. Wcześniej też coś widziałam, ale nie potrafiłam tego uchwycić.

Po skromnym śniadaniu, które z trudem w siebie wmuszam, zbieram się w sobie i telefonuję do Amelii. Kiedy trzymam słuchawkę przy uchu, wpatrzona w wyciszone MTV, serce łomocze mi w piersi. Czuję się jak wczoraj, kiedy wsłuchiwałam się w kolejne monotonne sygnały i tak bardzo pragnęłam, żeby Anka odebrała telefon. Mam teraz wrażenie, że już nigdy się nie uwolnię od tego trzymającego w napięciu czekania. Że za każdym razem, kiedy będę gdzieś dzwonić, wczorajsza noc będzie do mnie wracać, rozbijać się po moim umyśle wyniszczającym poczuciem winy. Szła do mnie, chciała mnie przed czymś ostrzec, a ja nie wyszłam jej naprzeciw.

Łza toczy się po moim policzku, dociera do ust. Jest gęsta i słona. Połykam ją jak rozpacz, która z każdą chwilą we mnie rośnie. Dopiero teraz dociera do mnie to, co się właściwie stało. Ktoś w bestialski sposób zaatakował moją przyjaciółkę, możliwe, że z mojego powodu.

Amelia nie odbiera, może specjalnie. Nasze relacje od dłuższego czasu nie są najlepsze. Tak naprawdę poznałam Ankę przez Amelię. To z Melą najpierw się przyjaźniłam, chodziłyśmy razem do jednej klasy w liceum. Potem przedstawiła mi Ankę, półtora roku od niej starszą. Od razu połączyła nas nić porozumienia. Odbierałam ją jak lepszą wersję Amelii, która była do bólu uporządkowana i wpatrzona w marzenie o byciu lekarzem. Na pierwszym miejscu zawsze stawiała naukę.

Ania była inna, charakterem zbliżona do mnie. Imprezy, zabawa, z jednej strony sport, z drugiej – podpijanie taniego piwa w weekendy. Spędzałam z nią coraz więcej czasu, odsunęłam się od Amelii. Razem studiowałyśmy, bo Ania zaraz po liceum wyjechała na rok do Anglii. Potem wróciła i poszła ze mną na Uniwersytet Ekonomiczny. Czasem odnoszę wrażenie, że choć minęło już dziesięć lat, Mela wciąż ma do mnie żal o wybór jej siostry zamiast niej. Teraz jeszcze doszła do tego ta potworna sprawa…

Włączam głos w telewizorze, skaczę po kanałach. Próbuję się skupić na filmowych dialogach, na kanapowych pogawędkach w programach śniadaniowych, ale przychodzi mi to z trudem. W duchu liczę na to, że Amelia oddzwoni, że czegoś się dowiem.

Potem wypijam mocną kawę i kontaktuję się przez Skype’a z Wojtkiem. Kiedy mówię mu, co się stało, jest blady jak ściana. Słucha mnie ze wzrokiem wbitym w podłogę, aż w końcu przerywa mi w pół zdania. Mówi, że sam spróbuje się skontaktować z Amelią. Też dobrze ją zna, ma jej numer telefonu. Oddzwania do mnie po kwadransie. Informuje grobowym głosem:

– Rozmawiałem z Amelią. Ania odzyskała przytomność, parametry wracają do normy.

Pierwszy raz w życiu tak dosadnie odczuwam, co znaczy powiedzenie „kamień z serca”. W jednej chwili zaczyna mi się lepiej oddychać, jakby do tej pory moją klatkę piersiową otaczała ciasna stalowa obręcz. Niepewność. To ona mnie wykańczała. Nie jest dla mnie istotne to, że Amelia nie odebrała ode mnie telefonu, a od Wojtka – tak. Że nie dała mi znać, choć prosiłam ją o to wczoraj. Pragnę tylko zobaczyć przyjaciółkę, upewnić się, że wszystko jest na dobrej drodze. Będzie mogła nam wytłumaczyć, co wczoraj zaszło, i choć boję się tego, co mogę usłyszeć, najważniejsze, że otworzyła oczy, że zdrowieje. Wojtek chce wcześniej wrócić z Francji, tak bardzo jest poruszony całą sytuacją. Ma łzy w oczach, kąciki jego wąskich ust są opuszczone. Prosi, żebym zadzwoniła do niego po powrocie ze szpitala.

Kończę rozmowę z przyjacielem. Szybko wkładam jeansy, bluzkę i sportowe buty, po czym z bijącym sercem wychodzę z domu, nie tracąc czujności. Rozglądam się przy każdym kroku. Obecność ludzi pod klatką, piski dzieci dobiegające z podwórka dodają mi otuchy na parkingu. Wsiadam do samochodu i ruszam w drogę do szpitala. Muszę wiedzieć, co się wydarzyło w nocy. Bez tej wiedzy oszaleję.