Rozdział 35

– Moi rodzice? – Krzywi się, pochłaniając kolejne porcje jajecznicy. – Czemu chcesz wiedzieć, gdzie mieszkają?

– Bez powodu – odpowiadam, smarując kromkę żytniego chleba masłem.

Jemy wspólnie śniadanie, z radia płyną dźwięki utworu Początek. Słowa „Ja nie chcę iść pod wiatr, gdy wieje w dobrą stronę” przyjemnie wkomponowują się w ten poranek. Choć jestem niewyspana, czuję, że wspólnie przekroczyliśmy kolejną granicę.

Pytanie o jego rodziców rzuciłam chyba przez ten sen, w którym znowu zobaczyłam pokój podobny do kostnicy. To rozbudziło ukryte wspomnienia i pragnienie dowiedzenia się, jaka jest przeszłość Adriana. Wiem tylko, że jego rodzice żyją i że czasem do nich dzwoni. Opowiada im o sprawach organizacyjnych związanych z osiedlem. „Kupiliśmy nowe cyprysy”, „W oczku zaczęła się przelewać woda”. Nigdy nie przekazuje im żadnych ważnych informacji o sobie. Nie słyszałam też, żeby wspomniał kiedykolwiek o mnie. Ulegam złudzeniu, że rozmawia z nimi wyłącznie na bezpieczne tematy, które porusza się z dalekimi znajomymi.

– Powiesz, gdzie mieszkają, czy nie? – Uśmiecham się, gdy przez dłuższy moment milczy.

– W Warszawie.

– Chyba rzadko się z nimi widujesz.

– Na szczęście rzadko.

– Dlaczego „na szczęście”?

Spoglądam na niego z nożem do smarowania chleba w ręku. Przez chwilę nie wykonuję żadnych ruchów, chcę usłyszeć odpowiedź. Wzdycha ciężko i kręci głową, jakby do siebie.

– Odpowiesz? – pytam łagodnie.

Łapię się na tym, że prowadząc z nim rozmowę, gdzieś w odległych zakątkach świadomości analizuję, czy nie zbliżam się do granicy złamania którejkolwiek z zasad, jakie od kilku godzin przyświecają naszemu związkowi. Pozostaję czujna. Choć nie spałam tej nocy najlepiej, trzymanie się reguł jest dla mnie w tej chwili bardzo ważne.

Opuszcza ramiona z rezygnacją, wzrok ma zanurzony w talerzu.

– Dobrze, odpowiem. – Patrzy na mnie niepocieszony. – Nie mam z nimi bajkowej relacji. Matka wiecznie ma do mnie o coś pretensje, a ojciec siedzi jak mysz pod miotłą i nie potrafi stanąć w mojej obronie. Nigdy nie potrafił. – Wraca wzrokiem na talerz.

– Ale o co ma do ciebie pretensje? – pytam nieco oszołomiona tym nagłym przypływem szczerości.

Spodziewałam się płytszej odpowiedzi, a dostałam głębię, w której trudno mi się odnaleźć. Mimo wszystko próbuję okazać mu wsparcie.

– Nie wiem, chyba pozostała w takim trybie od czasów, gdy byłem mały. Nie tak ścieliłem łóżko, nie tak podlewałem kwiaty, źle wyplewiłem grządki na działce. Wszystko robiłem źle. Wkurwiała się, nawet jak śpiewałem pod nosem.

W jego głosie jest tyle żalu… Tonie w nim.

– Kiedyś rodzice nie mieli pojęcia o tym, że krzywdzą swoje dzieci brakiem akceptacji. Ja tego nie doświadczyłam, ale przyjaciółka, Anka, też miała pod górkę ze swoją matką.

– Moi doskonale o tym wiedzieli. Ojciec całe życie bał się matki, pocieszał mnie, gdy nie widziała.

– Dlaczego się jej bał?

– Cóż. – Odsuwa od siebie talerz i wyciera dłonie w chusteczkę. – Matka przynosiła pieniądze do domu. Była dyrektorem państwowych zakładów chemicznych, w latach dziewięćdziesiątych mało było kobiet na takich stanowiskach. Ojciec pracował w tej samej firmie jako zwykły operator. W domu nie miał nic do powiedzenia. Ona chyba nie mogła znieść presji, ciągle chodziła wkurwiona i wyżywała się na nas, a głównie na mnie. Plątałem się jej między nogami. Zresztą do dziś czuję, że tak jest.

– To czemu do nich dzwonisz?

Wzrusza ramionami.

– A do kogo mam dzwonić? Mam tylko ich. Innych rodziców nie mam. Poza tym matka ma początki alzheimera. Tłumaczę sobie, że los już ją pokarał.

– Przykro mi.

– Nie ma powodu. Poradziłem sobie. Zobacz, na jakiego bohatera wyrosłem. – Rozpiera się w krześle, wypinając pierś z czerwono-niebieskim symbolem Supermana. Lubi tę piżamę.

– Najsilniejszego z całego stada – żartuję.

Śmieje się. Tak ciepło i szczerze. Odpowiadam mu tym samym. Przesiadam się na krzesło obok niego i zaczynamy się całować. Długo i namiętnie. Do rozpoczęcia pracy mam cztery minuty, więc mogę się przez to spóźnić, ale nie zważam na to teraz. Zasada czasu jeszcze nigdy nie była nam tak bardzo potrzebna.

Kochamy się na kuchennym stole. Talerze cicho brzęczą, a mebel trzęsie się na śliskich płytkach. Jęczę mu do ucha i mówię, że dla mnie jest doskonały. Adrian wsłuchuje się w te słowa, całując mnie po szyi. Potem wpija palce w moje pośladki i odpowiada:

– Ty też jesteś doskonała.

Po wszystkim idę do gabinetu, wciąż czując przyjemne mrowienie między nogami. Dochodzi wpół do dziewiątej.

Gdy tylko włączam komputer, dzwoni do mnie szef. Jego posępny ton sprowadza mnie na ziemię. Mariusz prosi o spotkanie online z włączoną kamerką. Po chwili już go widzę. Siedzi naprzeciwko laptopa w niebieskiej koszuli. W oddali, na wieszaku, dostrzegam długi, czarny płaszcz, którego widok przyprawia mnie o ciarki. To wszystko przez Adriana. Swoim pytaniem o to, co robił Mariusz, gdy byłam uwięziona w windzie, zwiódł mnie na manowce. Nie powinnam podejrzewać szefa o coś tak makabrycznego, to przecież do niego niepodobne. Nie jest typem faceta, który włóczy się po parkingach ze sprayem w dłoni i wymazuje inwektywy na szybach samochodów. Mimo wszystko nie odebrał mojego telefonu, gdy dzwoniłam z windy. Nie oddzwonił też później, co rzadko mu się zdarza.

Po tym, jak omawiamy najważniejsze sprawy dotyczące nowego projektu, szybko przechodzę do konkretów związanych z tym, co się stało w poniedziałek. Mówię krótko i pewnie. Jest wyraźnie zaskoczony. Słucha mnie ze zmarszczonym czołem.

– Zadzwoniłaś na policję, gdy zobaczyłaś ten napis? – pyta.

– Oczywiście. To było traumatyczne przeżycie.

– I co powiedzieli? Parking przecież nie jest monitorowany.

Zaskakuje mnie tą odpowiedzią. Jakby się przed czymś wzbraniał.

– Znaleźli nagranie z kamery jednego ze sklepów. To był wysoki facet w długim, czarnym płaszczu. – Z trudem przechodzi mi to przez gardło, ale staram się wciąż być konkretna.

Nie mogę się też powstrzymać i spoglądam na wieszak w tle.

Mariusz chyba wyłapuje moje spojrzenie, bo ogląda się za siebie. Potem wraca na mnie zmieszanym wzrokiem. Mam wrażenie, że wstrzymał na chwilę powietrze.

– Słuchaj, nie odebrałem twojego telefonu, bo jechałem samochodem do domu. Potem uznałem, że to nic pilnego, bo nie dzwonisz drugi raz. To wszystko.

Chyba dotarło do niego, że mam o coś pretensje, ale nie dopuszcza do świadomości, że może mi chodzić o sam incydent na parkingu.

Między nami robi się coraz bardziej niezręcznie. Staram się już nie ciągnąć wątku. Rozłączam się, gdy tylko odpowiada na moje „cześć”.

Siedzę jeszcze jakiś czas przed laptopem, analizując naszą rozmowę. To nie mógł być on. Trochę mnie poniosło.

Wracam do obowiązków. Dzień mija mi w mgnieniu oka. O czwartej do gabinetu zagląda Adrian. Najwyraźniej skończył już załatwiać swoje sprawy. Przypomina mi, że umówiliśmy się na piątą z jego znajomymi mieszkającymi po drugiej stronie osiedla. Znam ich tylko z widzenia. Ona ma bujne, rude włosy, trudno nie zauważyć jej imponującej kitki, gdy przebiega rano obok naszego domu ze słuchawkami na uszach. On z kolei jest jakimś informatykiem pracującym dla telewizji, ma włosy do łopatek, z reguły związane w smutny, cienki kucyk. Jako jeden z nielicznych mieszkańców osiedla wyjeżdża co rano do pracy. Jego talerzowata twarz wystaje znad kierownicy imponującego jaguara.

Jestem ciekawa tej dziewczyny. Ma na imię Dagmara. Nie należy do grupy wsparcia. Ogólnie wydaje się pogodną osobą bez większych zmartwień. Oczywiście tacy ludzie też mają prawo tu mieszkać, ale chciałabym podpytać ją, czy także, tak jak ja, w jakimś sensie zawiodła się na zewnętrznym świecie.

Umówiliśmy się u nich w domu. Kiedy wchodzę do środka, czuję się, jakbym była u siebie. Ściągam buty tam, gdzie zawsze, i wędruję za gospodynią w kierunku kuchni. Widzę czerwony obrus na małym stole, który idealnie współgra z czarnym, matowym wazonem na środku.

– O, coś innego – mówię, chwytając za róg płóciennego materiału.

Dagmara wybucha perlistym śmiechem.

– No tak, wszędzie jest praktycznie to samo.

Ściąga z kuchenki rondel wypełniony pomarańczowym musem.

– Powąchaj. – Przystawia mi naczynie pod twarz. – Krem z dyni na wywarze z kaczki zagrodowej. To nie mogło się nie udać.

– Ładnie pachnie – odpowiadam, czując nagły napływ śliny.

Nie jadłam dziś nic poza jajecznicą i kilkoma garściami orzechów pochłoniętymi pomiędzy kolejnymi spotkaniami online.

Rozmawiamy z Dagmarą przez chwilę o przepisach kulinarnych, potem gładko przechodzimy na tematy związane z mieszkańcami osiedla. Mówi mi, kto z kim i dlaczego. Nalewa nam wina do lampek, twierdząc, że „to najlepsze, co ją w tym roku spotkało”. Jest typem osoby, z którą po minucie od zapoznania rozmawia się jak z najlepszą przyjaciółką. Trochę śmieje się z Hanny.

– Hanna to osiedlowa zakonnica – mówi. – Zachowuje się tak, jakby osiedle było klasztorem, a ona siostrą przełożoną. Wszystko musi chodzić jak w zegarku. – Mruży oczy i zabawnie napina twarz, nawiązując chyba do z reguły ściągniętej ciasnym upięciem buzi Hanny. – Wiem, że dziewczyna przeżyła swoje, ale nie przesadzajmy.

– A ty dlaczego tu jesteś? – pytam, układając na półmisku plastry awokado.

– Po prostu. – Wzrusza ramionami. – Lubię eksperymentować. Mieszkałam już trzy lata w Tokio, dwa w Hongkongu, byłam na misji charytatywnej w Sierra Leone. Teraz osiedle zasłoniętych okien. – Rozwiera groźnie oczy. – Chciałam zobaczyć, o co w tym chodzi. Właściwie to Wiktor znalazł to miejsce. Powiedział: „Może spróbujemy?”. Więc spróbowaliśmy.

– I jak ci się podoba? – pytam, skrycie podziwiając jej naturalny talent do bycia po prostu szczęśliwą.

– Całkiem fajnie. Podoba mi się opcja zakupów online. Naprawdę dowiozą ci tutaj wszystko. – Macha ręką.

– A piętro? – pytam ściszonym głosem.

– Piętro jak piętro. Byłam tam. Nic przyjemnego. – Wzdryga się. – Wiktor chodzi tam częściej. A niech chodzi, przynajmniej mam z głowy kłótnie. Gdy mieszkaliśmy poza osiedlem, miałam już tego dosyć.

– Co tam jest?

– Ja nie jestem ekspertem. – Unosi dłonie. – Byłam tylko raz, w jednym pokoju. Po tej wizycie obiecałam sobie, że nigdy więcej tam nie wrócę. Pilnuję się. – Przechyla lampkę to w jedną, to w drugą stronę i patrzy w zamyśleniu na falujące wino.

Gdy już mam zapytać, co było w tym jednym pokoju, do kuchni wchodzi Wiktor i pyta, czy w czymś nam pomóc. Zaraz za nim pojawia się Adrian z lekkim, rozmarzonym uśmiechem.

– Ale on na ciebie patrzy – szepcze Dagmara, trącając mnie lekko łokciem. – Tylko pozazdrościć.

Wychodzimy wszyscy z kuchni i siadamy przy stole w salonie. Adrian nie odrywa ode mnie wzroku. Traktuje mnie tak, jakby świat poza mną nie istniał.