Filc lekko drażni mi stopy, gdy przemierzam wyściełany nim korytarz. Rzymska trójka na drzwiach kojarzy mi się z prętami więzienia. Waham się tylko przez chwilę, zanim pociągnę za klamkę. Wiem już, że odwlekanie nieuchronnego wydłuża mękę. Trzeba to zrobić i koniec. Za dwadzieścia minut będę wolna. Pociesza mnie myśl, że on tu wczoraj był. Wszedł do środka, jakoś przetrwał. Ja też przetrwam.
Biorę głęboki wdech i przekraczam próg, rozglądając się wokół. Tu ściany też są czarne, ale ich powierzchnia nie jest tak gładka jak w pokoju numer jeden. Jakby przeplatały je małe fragmenty szkła: niektóre okrągłe, niektóre bardziej owalne. Na środku stoi drewniane krzesło. Zamykam oczy, słysząc metaliczny zgrzyt świadczący o tym, że drzwi się domknęły. Siadam na krześle, obserwując czujnie otoczenie. Na razie nic się nie dzieje, ale zegar jeszcze nie ruszył. Krew szumi mi w uszach, serce łomocze w piersi. Przypominam sobie biały potok światła, który wypływał spod drzwi, gdy przyszłam tu za Adrianem. Wyczuwam kropelkę potu na czole, wycieram ją drżącą dłonią.
Nagle moich uszu dociera dźwięk zapadni, z tym że donośniejszy, z większym pogłosem. Zegar nad drzwiami rusza, a we mnie uderza ostry strumień światła przypominający lampę błyskową, tylko mocniejszą, bardziej jaskrawą, atakującą oczy. Przymykam powieki. Gdy ponownie je rozchylam, strumień uderza we mnie znowu. Pochylam się do przodu i znowu zamykam oczy, odruchowo kładąc na nich dłonie, żeby dodatkowo je zasłonić. Rozbłyski następują w krótkich odstępach czasu. Okropnie się męczę w takiej pozycji, mam irracjonalne wrażenie, że światło wciąż razi mnie po oczach, jakoś się do mnie przedostaje, nawet dłońmi nie jestem w stanie skutecznie się od niego odciąć. Przyciągam brodę do klatki piersiowej, wierząc, że w ten sposób najskuteczniej ochronię się przed kolejnymi błyskami, ale i tak każdy sprawia mi duży dyskomfort. Po chwili dochodzi do nich głośny pisk. Muszę zasłonić uszy. Wtedy znowu uderza we mnie rozbłysk. Cienka skóra powiek nie stanowi skutecznej ochrony przed potokiem tak mocnego światła, ale to jedyne, co mi pozostaje. Wydaje mi się, że na każdą minutę przypadają dwa rozbłyski. Zaczynam je liczyć. Po policzkach płyną mi łzy. Sama już nie wiem, czy to automatyczna reakcja organizmu, czy bezsilność. Możliwe, że coś pomiędzy.
Gdy odgłosy zapadni wreszcie milkną, powoli rozchylam powieki. Mam teraz przed oczami białe plamy przemieszczające się poziomo raz w jedną, raz w drugą stronę. Zegar wskazuje zero. Drzwi odskakują od framugi, mogę wyjść. Jest mi niedobrze. Przełykam ślinę, która jest jakby kwaśna i gęsta. Mrugam raz za razem, czekając, aż obraz wróci do normy. Plamy się zmniejszają i po chwili znowu kołyszą mi się przed oczami. Wciąż siedzę na krześle, próbując dojść ze swoim wnętrzem do ładu. Wtem słyszę głos Adriana. Podnoszę wzrok. Zagląda niepewnie do środka.
– Iga, wychodzisz?
Zbliża się do mnie, pomaga mi wstać. Schodzimy razem z piętra. Sama na pewno nie byłabym w stanie tego zrobić. Wciąż jestem zamroczona. Adrian tłumaczy, że to światła stroboskopu. Cały czas powtarza, że bardzo mu przykro. Że nie chciał tego dla mnie. Kiwam głową, próbuję mu lakonicznie odpowiadać, ale tak naprawdę myślę tylko o jednym. Jeśli jeszcze raz naruszę zasadę prawdy, to się stąd wyprowadzę. Już nigdy więcej nie wejdę do pokoju numer trzy.
Gdy kładę się na łóżku, nadal mając plamy przed oczami, nachodzi mnie dziwna myśl. Adrian opuszczał ten pokój wczoraj w dużo lepszej formie. Ja nie byłabym w stanie samodzielnie zejść po schodach. Chyba nikt, kto przeżył coś takiego, nie byłby zdolny tego zrobić.