Rozdział 48

Bój się tego, o czym nie wiesz. Tak zawsze mawiał Wojtek.

Myślę o tych słowach, patrząc, jak Adrian wiąże czarne adidasy w holu. Idzie po bułki do Przerwy, beztroski, nieświadomy tego, że od wczorajszego wieczoru jest dla mnie kimś innym. Kim? Mam nadzieję niebawem się tego dowiedzieć.

Odrywam od niego wzrok i wracam nim na pasma włosów, które szczotkuję przed długim, wąskim lustrem. Mam smutne i podkrążone oczy. Nie spałam tej nocy najlepiej. Kiedy się upewniłam, że zasnął, poszłam do holu, odwróciłam klepsydrę i wcisnęłam rzymską dwójkę. Podeszłam pod schody, żeby wejść na górę, ale wtedy usłyszałam dobiegający z sypialni głos: „Iga, przynieś mi, proszę, wodę mineralną z cargo w kuchni”. Zmroził mnie tą prośbą. Pomyślałam, że jest czujny, że wciąż trzyma rękę na pulsie, choć pewnie obudziłam go szuraniem kapci o kafle. Mogłam pójść boso. To był jednak odruch, spontaniczna decyzja. Coś wypchnęło mnie z łóżka, nakazało sprawdzić, co tak naprawdę się dzieje na górze. Niepewność nie dawała mi spokoju, była jak problem, który nagle spada na człowieka i wwierca się w umysł nocą. A potem budzimy się rano, myśląc, że to przecież nic takiego. Ja jednak wstałam rozdygotana, z suchym gardłem i piekącymi od braku snu oczami. Jakbym czekała na trudny egzamin.

Za chwilę do niego przystąpię. Adrian właśnie wychodzi.

– Wezmę nam szarlotkę – mówi, podchodząc do mnie od tyłu.

Zsuwa moją bawełnianą bluzkę z ramienia i całuje mnie w nie.

– Lubię na ciebie patrzeć, kiedy się czeszesz – szepcze. – Nawet nie wiesz, jaka jesteś wtedy seksowna.

Odchylam głowę w przeciwnym kierunku.

– Czy możesz zamówić mi jeszcze kawę w Przerwie?

– Przecież masz w domu.

– Ale wolę z Przerwy. Robią tam obłędne cappuccino.

Patrzę w jego lustrzane odbicie. Wciąż obejmuje mnie od tyłu. Jego dłonie wędrują coraz wyżej. Od ostatniego wieczoru mierzi mnie jego bliskość. Gdy mnie dotyka, całe moje ciało się usztywnia. Niestety, nie jestem dobrą aktorką, bo wyczuwa, że coś nie tak. Jeszcze parę dni temu poddałabym się jego dwuznacznym ruchom tu, przed lustrem. Zwierzył mi się niedawno, że chciałby to zrobić w tym miejscu. Teraz jednak wpycham szczotkę do kieszeni dresów, kładę dłonie na jego chciwych palcach i zsuwam je niżej.

– Później – mówię.

– Pamiętaj o zasadzie czasu – odpowiada z uśmiechem, który nie dociera do jego oczu.

– Myślisz, że ją naruszam?

– Myślę, że zbliżasz się do granicy naruszenia każdej z zasad. – Gryzie mnie w ucho. – Od wczorajszego wieczoru. Szacunek, prawda, czas.

Patrzy mi podejrzliwie w oczy.

– Dobrze, że mówisz. Będę bardziej uważać.

Kiwa głową.

– Idę.

Zabiera dłonie, a ja czuję się, jakby oderwało się ode mnie coś lepkiego. Po chwili wychodzi, wsuwając na głowę czapkę. Na zewnątrz jest może pięć stopni. Wyjątkowo chłodny poranek, ale nie dla mnie. Moje policzki płoną, do głowy uderza adrenalina. Jestem zaniepokojona i podekscytowana jednocześnie. Mam mało czasu, około dwudziestu minut. Dzięki zamówieniu cappuccino może dwadzieścia pięć.

Wczoraj wieczorem, gdy zszedł z piętra, bacznie mu się przyglądałam. Kiedy leżeliśmy przed telewizorem w salonie, byłam czujna i przewrażliwiona, jakbym próbowała ułożyć go sobie w głowie od nowa. Zwracałam uwagę na każdy, nawet najmniejszy szczegół w jego zachowaniu i nadawałam mu zupełnie inne znaczenie. Tak jakby światło w naszym domu zmieniło się z białego na czerwone. Wszystko w Adrianie zaczęło wyglądać inaczej. Uśmiechał się pod nosem, gdy głównej bohaterce Grzesznicy działa się krzywda. Kiedy rzuciła się na jednego z detektywów, żeby go zabić, szepnął cicho: „Suka”. Normalnie pewnie nie zwróciłabym na to uwagi albo nie usłyszałabym tego określenia, jednak ja wczoraj wieczorem nie oglądałam tego serialu. Oglądałam Adriana, a gdzieś w tle grał telewizor.

Dobrze, że nie przyznałam mu się do swojego odkrycia. Pewnie byłby ostrożniejszy, tymczasem zachowywał się swobodnie, naturalnie. Początkowo był co prawda trochę skupiony na mnie, ale potem wciągnęła go fabuła serialu. W pewnej chwili z kieszeni jego dresów wysunęła się czarna karta magnetyczna. Nie wypadła na poduszkę sofy, ale zdołałam ją zobaczyć. Przypominała tę, którą się przykłada do czytników skrytek pocztowych, ale była trochę większa, wykonana z solidnego, matowego materiału, z wytłoczonym srebrnym ciągiem cyfr. Od razu pomyślałam, że to trochę podejrzane. Po co mu karta do skrzynki pocztowej w kieszeni dresów? Nosi je tylko po domu. Gdy wychodzi, zawsze wkłada jeansy albo bojówki.

Po obejrzeniu czterech odcinków wyłączyliśmy telewizor. Adrian pierwszy wziął prysznic. Weszłam do łazienki zaraz po nim i sprawdziłam kosz na pranie. Zostawił w nim dresy, ale kartę zabrał. Gdy wykąpana wyszłam z łazienki, Adrian opuszczał właśnie swój gabinet. Mógł ją gdzieś tam zostawić. Taką mam nadzieję, gdy przechodzę szybkim krokiem do małego pokoju, przy którego oknie stoi taki sam kwietnik jak w moim biurze. Patrząc na pusty blat biurka i lśniące kafle na podłodze, dziękuję w myślach za to, że regulamin Osiedla Marzeń jest tak restrykcyjny w sprawach porządku. Wszystko ma swoje miejsce. Zapełnione mogą być tylko trzy szuflady biurka. W pierwszej przybory biurowe. Notesy, długopisy, kartki samoprzylepne. W drugiej elektronika. Tablety, kalkulatory, słuchawki. W trzeciej rzeczy osobiste. Dokumenty, dowody osobiste, portfele. Dopuszczalne są też pieniądze.

Odsuwam każdą. Kręcę głową z niedowierzaniem, widząc, że Adrian utrzymuje w nich dużo większy porządek niż ja.

– Prawdziwy służbista – szepczę do siebie, szukając wzrokiem czarnej karty.

Nigdzie jej jednak nie dostrzegam. Jest tu tak czysto, że gdyby była, zauważyłabym ją.

Zdezorientowana wychodzę z gabinetu. Mam tylko jedną szansę na otwarcie drzwi na górze, później niecałą minutę, zanim uruchomi się mechanizm i drzwi się domkną. Pomysł przedostania się za tę ruchomą ścianę jest szalony, ale nie widzę innej drogi do odkrycia prawdy. Oczywiście mogę go po prostu o to zapytać, ale domyślam się, że z jakiegoś powodu celowo nie mówi mi o tym ukrytym pomieszczeniu.

Zerkam na drzwi łazienki. Może tam schował kartę? Jeszcze raz zaglądam do kosza na pranie. Może zapomniał o niej i wypadła mu z kieszeni? Wyrzucam ze środka nieświeże ubrania na czarny, okrągły dywan. Niestety, nie ma jej.

Muszę się przyjrzeć tej ścianie. Może ta karta wcale nie będzie mi potrzebna? Istnieje szansa, że otoczona elektronicznymi rozwiązaniami Osiedla Marzeń coś sobie błędnie zakodowałam.

Podchodzę do wnęki, odwracam klepsydrę i wciskam przycisk numer dwa. Zdaję sobie sprawę, że czas nie działa na moją korzyść. Idę po schodach, niosąc drewniany taboret z kuchni. Jest ciężki i masywny. Drzwi pokoju numer dwa czekają uchylone. Wchodzę do środka, wstawiając mebel między skrzydło a framugę. Liczę, że to wystarczy, żeby drzwi po minucie się nie domknęły. Nie mam pojęcia, czy w ten sposób czegoś nie zepsuję, ale teraz chyba nie powinnam się nad tym zastanawiać. Nie zależy mi już na dyskrecji, tak jak to było w przypadku zainstalowania kamery. Moim celem jest ukryte pomieszczenie, do którego przedostał się Adrian.

Wchodzę do środka, czując znajomy potok dreszczy na plecach. Nie wiem, czy przy otwartych drzwiach mechanizm się uruchomi. Mam nadzieję, że nie. Że przez kolejne minuty to będzie zwykły pokój, na którego środku stoi przytwierdzone do podłogi krzesło.

Idę przed siebie wpatrzona w ścianę naprzeciwko. Przypominam sobie, jak robił to Adrian, gdzie się zatrzymał. Staję w tym samym miejscu. Nic nie wskazuje na to, że da się poruszyć tą ścianą. Przykładam do niej dłonie i próbuję ją popchnąć. Niestety, ani drgnie. Słyszę mechaniczne zgrzytanie. Drzwi próbują się domknąć, ale taboret stoi im na drodze. Zerkam do góry. Licznik wskazuje dwadzieścia minut, nic się nie zmienia. Wracam wzrokiem na ścianę, znowu się jej przyglądam.

W pewnej chwili moich uszu dobiega trzask. Odwracam się natychmiast. Taboret leży przewrócony na podłodze, a drzwi się powoli domykają. Rzucam się w ich kierunku, ale jest już za późno. Mechanizm zaczyna działać. Zewsząd atakują mnie wbijające się w uszy dźwięki przypominające syczące szepty, których echa rozbrzmiewają w mojej głowie i kłują. Czuję otępiający ból zsuwający się do skroni, potem do policzków. Zasłaniam uszy, ale to nie pomaga. Dźwięki wciąż się przedostają do mojej umęczonej głowy.

Otumaniona spoglądam na ścianę, dla której tu przyszłam. Ostatkiem sił do niej podchodzę. Znowu zasłaniam uszy, kolana zaczynają mnie nieznośnie boleć od przeszywającego je chłodu. Sunę wzrokiem po ścianie, próbuję znaleźć jakieś odstępstwo od normy, cokolwiek, co da mi cień szansy na odkrycie mechanizmu otwarcia. Pamiętam, że wczoraj w kadrze na moment pojawił się fragment jego ramienia, potem ręki, niestety bez dłoni. Chyba się pochylił, zrobił coś na dole, potem powstała szpara, przez którą się prześlizgnął. Przenikające się jęki i szepty wciąż katują moje uszy. Czuję się, jakbym przed nimi uciekała, muszę biec coraz szybciej, myśleć coraz sprawniej – tylko w ten sposób mogę się ochronić.

Zerkam na ciemnoszarą listwę podłogową. Wygląda na solidną. W pierwszym odruchu za nią ciągnę. Ku mojemu zaskoczeniu jest wykonana z elastycznego materiału, który kojarzy mi się z szeroką gumą. Odchodzi bez trudu, pod spodem jest fragment wywiniętej wykładziny filcowej. Odginam go i dostrzegam prostokątny przycisk w kolorze ściany, widać go tylko dzięki nieznacznej wypukłości. Jest podobny do tego na parterze, ukrytego za klepsydrą. Wciskam go. Ściana zaczyna się odsuwać. Podążam za nią, pozostając na kolanach, prześlizguję się przez powstałą wyrwę.

Po chwili jestem już po drugiej stronie, a mechanizm zamyka ukryte przejście.