Rozdział 1

Przepraszam, czy mogłabym zrobić panu zdjęcie?

Znacznie później – kiedy Liwia Gawlin wtargnęła w jego życie, a on tak bardzo się zmienił, że czasem nie umiał poznać samego siebie – myślał, że miał nieziemskie szczęście (z nią wszystko wydawało się nieziemskie!). Rzadko da się określić, w której chwili zaczyna się dana historia. Ta ich zaczęła się ciepłego sierpniowego popołudnia od tego pytania i melodyjnego głosu, którym je zadano.

Jeszcze wtedy nie wiedział, z kim ma do czynienia. Obca baba (serio tak o niej pomyślał!), tupeciara, która przerwała mu czytanie bezpłatnej gazety.

– A po co?

Nie speszyła się. Jej pociągnięte czerwoną szminką wargi przykuwały wzrok. Właśnie na nie się gapił. Pomyślał o Julii. Rzadko się malowała, że kiedy już robiła sobie makijaż, to wyglądała jak idiotka. „Znów zrobiłaś pandę?”, pytał. Ciekawe, czy dla Ryśka maluje się częściej.

– Jestem fotografką i chciałam pana uwiecznić. Pan tego nie widzi, ale pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał! Proszę mi pozwolić. Niech pan po prostu czyta…

Będzie mu rozkazywać obca baba z aparatem! Uciekał od takich wariatów w cholerę, jednak tym razem posłuchał. Niby czytał, ale nie czytał. „Pana oblicze było takie urzekające”. Nabijała się z niego? Kucała przed swoim rowerem, twarz zasłaniała aparatem. Wyglądało to tak, jakby rurki rowerowej ramy wyrastały z różnych miejsc na jej ciele.

– Niech pan czyta, niech pan w ogóle nie myśli, że ja tu jestem. O tak! A teraz proszę unieść brwi. Leciutko! Dobrze – komenderowała. – Głowę trochę w lewo… Właśnie tak!

Znalazła się obok niego na ławce. Poczuł chanel. Babka z wyższej półki! Raz na przeprosiny kupił Julii flakonik chanel tak mały jak dla Barbie, a drogi jak cholera. Odsunął się. Tamta nachyliła się nad torbą, aby schować aparat. Z odległości wydawała się młodsza, a tu czterdziecha jak nic. Niebrzydka. Miała ładne włosy, długie, czarne, z przedziałkiem.

– A co z tego będzie? Z tych zdjęć.

Podniosła głowę. Zobaczył niebieskie oczy, wytuszowane rzęsy, powieki granatowe. Cerę miała ciemną, dziwną. Jak u Cyganki.

– Kto wie? Może zobaczy się pan w jakiejś galerii? – Znów ten czerwony uśmiech! Wstrętne krwiste obramowanie dla pożółkłych zębów. – To jest sztuka! Piękna sztuka!

– Ja tam nie jestem żadną sztuką! – Zwinął gazetę w rulon.

Oglądał filmy – lubił horrory i thrillery, ale nie te tandetne nówki ociekające ketchupem. Mało czytał. Jak miał fazę, wracał do Harry’ego Pottera, Julia kupiła mu komplet na urodziny. Miał też na półce kilka części Wiedźmina. I była jeszcze rozlatująca się Szymborska. To była jego sztuka! Ale żeby on…?

– W każdym jest sztuka, tylko trzeba ją wydobyć. Na przykład fotografią.

– To nie dla mnie! – burknął, a ona tylko się roześmiała. Śmiech miała przyjemny.

– Musi być pan bardzo szczęśliwy. – Wstała. – Prawdziwa sztuka rodzi się w bólu.

Odwróciła głowę w bok i znieruchomiała. Chyba już jej wyleciał z pamięci. Świruska! Położyła dłoń na biodrze. Była wysoka. Wyglądała jak z okładki pisma o celebrytach. Jej niebieską sukienkę podwiewał wiatr. Wiktor widział trampki, białe sznurówki.

Ocknęła się. Wyjęła z torebki kolorową wizytówkę. Podała mu. Nic się nie dało przeczytać, tyle ozdobnych zakrętasów. W ogóle co go to obchodziło!

– A pan ma na imię…?

– Rajmund.

– Takie niecodzienne. Bardzo mi się podoba. Lubię znać imiona moich modeli. Rajmund…

Głupio, że ją oszukał. Teraz jeszcze głupiej to odkręcać.

– A ile pan ma lat?

– Dwadzieścia osiem. – Tym razem powiedział prawdę, jakby to mogło zmazać wcześniejsze kłamstwo.

– Dałabym panu mniej – stwierdziła, a on się znów poczuł, jakby ją okłamał.

Wsiadła na rower. Uśmiech. Prawą stopę oparła na pedale i zastygła. Teraz on miał strzelić jej fotkę czy co?

– Niech pan pamięta, panie Rajmundzie, sztuka jest najważniejsza! – Pomknęła asfaltową alejką parku, zręcznie wymijając spacerowiczów.

Cisnął wizytówkę pod ławkę i rozłożył gazetę. Dziwadło! To park dla mamusiek, staruszków z kijkami, nastolatków, psów – ale dla takich jak ona? „Sztuka jest najważniejsza!” Zajęłaby się porządną robotą. On był po marketingu, a taka pewnie po niczym.

Pierwsza kropla deszczu spadła na gazetę, zostawiając obrzydliwy mokry ślad. Następną Wiktor poczuł na dłoni. Pieprzony deszcz! Podniósł się, wsunął gazetę pod pachę i ruszył w drogę powrotną. Zaraz rozpada się na dobre.

Ludzie zaczęli biec, jakby uciekali przed najazdem Marsjan w jakimś badziewiu katastroficznym. Mijały go matki pchające ciężkie wózki, starcy ze swoimi kijkami, spoceni joggingowcy. Tamtą też musiał dopaść deszcz. „Pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał!” Głupie babsko! Jej wizytówka, porzucona pod ławką, pewnie już zapadała się w wilgotne błocko.

Kiedy dochodził do kamienicy, w której mieszkał, rozpadało się na dobre. Tyle z ładnego sierpniowego popołudnia! Choć nadal świeciło słońce, zrobiło się ponuro. Ciuchy miał przemoczone, ciężkie. Ostatnio nic mu się nie udawało – nawet głupi spacer.

Nie chciało mu się jeszcze wracać do kawalerki. Gdy kilka miesięcy temu Julia się wyprowadziła, było mu całkiem okej. Na początku. Wreszcie żadnych westchnień, pretensji albo czekania na kłótnie.

To on znalazł tę kawalerkę – małą, więc i tanią, a zarazem wystarczająco dużą, aby nie obijali się o siebie. Wynajęli, urządzili się, mieszkali razem półtora roku. Oglądali telewizję czy filmy ściągnięte z netu, sprzątali, gotowali, pieprzyli się, głaskali Fionę, mieli plany na przyszłość, jakieś dzieci, jakiś samochód. I tylko przez ostatnie dwa miesiące warczeli na siebie i prawie nic więcej. Raz ona się awanturowała, raz on. Czasem wychodził. Czasem wychodziła Julia. Potem już nawet nie było wiadomo, jak to wyszło – czy kłócili się dlatego, że Julia zaczęła go zdradzać z Ryśkiem ze swojej pracy (choć Wiktor jeszcze wtedy o tym nie wiedział), czy może kłótnie popchnęły ją do cudzego wyra.

Przeniosła się do Ryśka – bez scen, bez rozbitych talerzy i przekleństw na finisz. Chyba byli na to zbyt zmęczeni, odechciało się im. Podzielili między siebie rzeczy. Chciała zabrać pralkę i lodówkę, ale takiego wała! No dobra, wzięła lodówkę, a on kupił sobie mniejszą, turystyczną. Capnęła też odtwarzacz na płyty i kasety, chociaż był jego. W zasadzie rupieć w dobie kieszeni w laptopach i wież z kolumnami.

Kiedy pakowała ostatnie rzeczy, on upijał się w pobliskim pubie z Maćkiem. Maciek powtarzał, że Julia to suka i szmata. Wiktor nie przytakiwał mu, ale też nie protestował. Wrócił, wytrzeźwiał, przetrwał kaca. Julii nareszcie nie było. Niestety, zabrała też Fionę, w sumie swoją kotkę. Nie mógł sobie przypomnieć czasów, w których nie lubił Fiony, ale dopiero gdy zamieszkała z nimi, to się do niej przywiązał. Dobre zwierzę. Rzucał jej papierowe kulki, uganiała się za nimi po wariacku. Został po niej smród whiskasa, utrzymywał się przez dwa dni i wywietrzał. Wiktor czuł się jak ten kot u Szymborskiej – tylko to on został w pustym mieszkaniu i tęsknił przede wszystkim za Fioną.

Popatrzył na trzy wiszące pod sufitem sznury – Julia wpadła na pomysł, aby je tu umieścić i w ten sposób zyskać trochę miejsca. On wywieszał pranie. Stawał na taborecie, a Julia podawała mu ciuchy z miednicy. Gdy schły, wyglądały jak dekoracje, którymi ozdabiało się miasto z okazji jakiegoś głupiego festynu. Teraz sznury wisiały smętnie – jakby Julia zostawiła mu je po to, aby wszedł na taboret i tym razem sam się powiesił.

Tuż po wyprowadzce Julii Maciek, Sewer i Monika obchodzili się z nim jak z jajkiem. Stanęli po jego stronie. Tak jak łatwo przyjęli Julię, tak łatwo ją odrzucili. Później przyzwyczaili się, że Wiktor znów jest singlem, i skończyło się specjalne traktowanie. Tak samo było wtedy, gdy Monika rozstała się z Darkiem i gdy stary Maćka nagle umarł. Temat przewijał się tak długo, aż się otrząsnęli.

On też się przyzwyczaił do tego, że Julii nie ma. Czasem było mu tylko trochę za zimno na wersalce, już niepotrzebnie dwuosobowej. Rzadko ją rozkładał. Kładł się przy miękkiej ścianie oparcia. Niekiedy wsuwał słuchawki w uszy. Zasypiał przy muzyce i w snach śpiewały mu Ewelina Flinta, Monika Brodka czy Tina Turner, aż do wyładowania empetrójki.

Odkąd Julia odeszła, bałagan robił się jakoś szybciej. To ona sprzątała, raz-dwa, dokładnie, albo zaprzęgała i jego do roboty. Taki mieli układ.

Teraz już nie było układów. Będzie musiał sam posprzątać. Z własnym bałaganem to jak z własnym smrodem – tego się nie czuje. A nieporządek zaczynał mu przeszkadzać, miał swoje granice. Wiktor szorował garnki z zaschniętymi resztkami na dnie, nastawiał pralkę pełną brudnej bielizny i przepoconych podkoszulków, wyciągał kłęby włosów z odpływu prysznicowego, zalewał kibel domestosem, zbierał zgniecione puszki po red bullach, odkurzał wykładzinę, krztusząc się. Po sprzątaniu na moment był zadowolony, nie wiadomo dlaczego.

Znalazł się w kawalerce i podszedł do lustra. Było brudne, opalcowane i odbicie Wiktora też. Czemu tamta baba go zaczepiła? Nie był ani szczególnie brzydki, ani jakiś ładny. Gęba jak gęba, nigdy się nie przypatrywał (Jacek, jego sześć lat starszy brat, powiedział kiedyś, że Wiktor ma ryj jak przymulony wół), oczy jak oczy, nos trochę zadarty, włosy jasne, jeszcze gęste (a taki Sewer ma zakola), teraz przyklapnięte deszczem. Zaczesywał je do góry. Nic, co by się nadawało do zdjęcia. Nigdy nie lubił zdjęć, a teraz się zgodził.

„Masz ładne oczy”, tak mu kiedyś powiedziała Julia. Nie chciała wyjaśnić, o co jej chodzi. Nie naciskał, zdziwiony, bo nie mówili sobie komplementów. Teraz już się nie dowie, co takiego szczególnego jest w tych jego oczach. Może wcale tego nie ma.

Długo stał pod prysznicem. Przeszedł do pokoju w ręczniku przepasanym na biodrach. Położył się na wersalce. Ogarnął go chłód. Wiktor chciał włączyć telewizor, ale pilot zawieruszył się w tym bajzlu. Mógłby pograć, tylko trzeba było wstać, żeby włączyć laptopa.

Przypatrywał się swoim girom (Julia potrafiła na nie patrzeć bez obrzydzenia, on nie). Zajebiste zajęcie! Powinien obciąć sobie paznokcie u stóp. Szpony. Dobrze się namoczyły w brodziku prysznica. Nie chciało mu się iść po gilotynkę.

Mógłby powiedzieć „ty debilu”. Nikt by go nie przyłapał na gadaniu do siebie. Nie powiedział.

ornament

Trwał jeden z wielu identycznych sobotnich wieczorów, które spędzali w pubie. Taka ich tradycja.

Wiktor przychodził pierwszy, po nim Maciek. Pili piwo, słuchali dudniącej muzyki, rzadko rozmawiali, to była raczej wymiana pojedynczych uwag. I dobrze. Mijał czas.

Sewer z Moniką zawsze się spóźniali. Rozsiadali się, czulili do siebie. Sewer patrzył na Wiktora i Maćka spojrzeniem mówiącym: „Mam zabawkę, na którą was nie stać, cieniarze”. Mógł sobie wsadzić te spojrzenia w dupę. Wiktor za czasów Julii musiał tak samo gapić się na Maćka, wiecznego singla. Chociaż on i Julia się nie afiszowali – żadnego trzymania się za ręce, ćwierkania do siebie, buziaków, lizania się przy innych.

Ludzie przychodzili i odchodzili, a oni pozostali trzonem paczki. Poznali się na szkoleniu w Interneksie. Monika i Wiktor byli świeżo po marketingu, Sewer trafił do firmy z przypadku. Maciek z polecenia. Dziś tylko Wiktor i Maciek obsługiwali klientów w salonie Interneksu w jednej z wielopiętrowych galerii handlowych. Monika pracowała w przychodni jako rejestratorka, a Sewer robił coś przy alarmach w firmie znajomego. Ich przyjaźń przetrwała. Wymieniali się postami na fejsie, esemesowali do siebie, łazili razem na imprezy, chodzili do kina i na karaoke – choć tych wyjść było coraz mniej. Najważniejsze pozostały sobotnie wypady do pubu – nudne, bo ile można słuchać narzekań Maćka, żenujących dowcipów Sewera i rozwlekłych opowieści Moniki?

– Mówię tej babci, że jej nie odczytam PIN-u z karty – ciągnęła Monika. – To przychodnia, a nie bankomat. A ona swoje. Że oczy już nie te, że mam jej odczytać.

– Zapisałbym babcię do laryngologa, skoro jest głucha – burknął Wiktor.

– Laryngolog? W tyłek kopnąć i tyle! Prosto do trupiarni! – zaśmiał się Sewer.

– Sew! – zachichotała Monika.

Zwykle go upominała, nie wiadomo po co. Średnio raz na miesiąc groziła mu, że go rzuci, a on udawał, że nic sobie z tego nie robi. Wydawało się, że wiecznie będą razem. Tak samo jak Wiktor i Julia.

– A w poniedziałek znowu do roboty, kuźwa – mruknął Maciek. Stała śpiewka, dziwnie by było, gdyby tego nie powiedział. Czasem zmieniał „a w poniedziałek” na „a jutro” w zależności od wypadającej dniówki.

– Ja już w niedzielę myślę o poniedziałku – przyznała Monika. – Czasem nawet teraz, w sobotę. Tak się sobie psuje weekend.

– Jeszcze będziesz się dzisiaj cieszyć weekendem! – Sewer chwycił ją za płatek ucha.

Wiktor przypomniał sobie tamtą babkę z aparatem. Czy chciałaby ich fotkę? Monika na pewno była ładna, szczupła, oczy miała ładne. Ale Sewer, Maciek? Pierwszy rudy, łysawy, wysoki, szeroki w barach, z żółtymi zębami palacza. Drugi niższy, krępy, z ciemną bródką. Może się nie znał, ale nie było w nich nic ciekawego. Tak jak w nim.

– A mnie zaczepiła babka, czy może mi zrobić zdjęcie – powiedział.

– Chciała pokazać dzieciom, jak wygląda UFO?

– Sewer, przestań! – wtrąciła Monika. – Tak się robi, jak ktoś jest fotografem! Czasem się fotografuje na żywo obcych ludzi! A gdzie na ciebie trafiła?

– W parku siedziałem, a ona podjechała i mnie pyta, czy może mi zrobić zdjęcie, bo jest fotografką. Zaczęła się tam kręcić, cykać fotki i tyle.

– Ale kicha! – włączył się Sewer. – Obca facetka strzela ci foty jak małpie w cyrku!

– Ludzie się nudzą! – dodał Maciek.

– Była trochę świrnięta. Jak na haju. Coś tam powiedziała takiego, że twarz mam fajną. Nie, oblicze. Że mam urzekające oblicze.

Sewer i Maciek zarechotali.

– No nie mogę! Wiktor i urzekające oblicze! Jak tytuł bajki dla gówniarzy! Pierdolniętych! Stary, zrobiła cię w chuja i tyle! Urzekające oblicze? Co ty, jakiś aktor jesteś z filmu?

– Ale dała ci namiary na siebie? – spytała Monika. – Bo oni takie zdjęcia często publikują na Facebooku czy na swoich stronach.

– Fotografka! – prychnął Maciek. – Jak „agrafka”.

– Teraz się tak mówi! – odparła Monika. – Że coś tam te feministki. Mówi się „psycholożka”, „detektywka”, „adwokatka”, no i „fotografka”.

– Srafka! – dodał Sewer.

– Powiedziałem jej, że nazywam się Rajmund.

– Rajmund! Ja pierdzielę! Ty to jesteś, stary! Ale musiała mieć minę!

Nabijali się dalej, a Wiktor popijał piwo, zadowolony, że miał coś ciekawego do powiedzenia. Głupio względem tamtej baby, ale…

– Obaj jesteście prymitywy! – Monika zawsze za bardzo się przejmowała. – Zobaczycie, on kiedyś jeszcze będzie sławny!

– Ehe, pójdziemy go sobie obejrzeć! – odparł Maciek.

– Co ty! Zbyt dobrze znam jego ryj, żeby musieć go jeszcze na zdjęciach oglądać!

– Sewer!

Wyszli z pubu razem. Maciek udał się do siebie, a Sewer z Moniką ruszyli w przeciwną stronę, trzymając się za ręce. Wiktor powinien pójść na tramwaj, ale jeszcze nie chciało mu się wracać do domu. Głupio znowu wejść do pubu. Wyglądałby na desperata. Może zajrzy do innego? Lubił gwar, hałas. Za dużo miał w życiu ciszy. Nuda czasem bolała jak zainfekowane gardło. Co? Skąd mu to przyszło do łba?

Z Julią nie musiał się snuć po mieście w soboty. Ruszyliby do domu, zjedli kolację, obejrzeli jakiś film, głaszcząc Fionę. W ostatnich tygodniach musiałby się też przygotować na kłótnie. Byli dla siebie albo uprzedzająco mili, albo wredni i napastliwi. Życie smakowało jak chili.

„Życie smakowało jak chili”? Sewer, Maciek i Monika zesraliby się ze śmiechu, gdyby wyskoczył z czymś takim. Julia też spojrzałaby na niego jak na debila. Tolerowała jasne komunikaty, żadnych tam udziwnień. Wkurzała się, gdy ludzie w filmie zaczynali gadać ckliwie, i wyłączała go. „Życie smakowało jak chili”. Pfff…

Tak by mogła powiedzieć ta z aparatem. „Pan tego nie widzi, ale pana oblicze było takie urzekające, gdy się pan zaczytał!” Pitolenie! Siedział i czytał gazetę. „Życie o smaku chili”. Pachniała chanel. Julia może się nie malowała, za to lubiła dobre perfumy. Nie umiał tak ładnie, romantycznie mówić (ona wcale by tego nie chciała), więc kupował jej perfumy przy nadarzających się okazjach. Radził się ekspedientek. Gdy Julia się wyprowadziła, w łazience zrobiło się mnóstwo miejsca. Zniknęło wiele zapachów.

Wrócił do siebie. Chciał posprzątać, ale wypite piwo działało otępiająco. Rozłożył wersalkę. Kręciło mu się w głowie, nieprzyjemnie i przyjemnie zarazem.

Podniósł się i sięgnął na półkę po tomik Wisławy Szymborskiej. Mało czytał, a już najbardziej nie znosił omawiać wierszy na polaku – sranie w banię. Polubił tylko Szymborską. To było pisane dla ludzi, inaczej niż te wiersze w szkole. A te to o życiu – tak prawdziwe. Lubił do nich wracać, tomik był naprawdę zaczytany. Czytał te wiersze Julii, ale ją tylko irytowały.

Mógł powiedzieć tamtej babce: „Czytam Szymborską, taki mam kontakt ze sztuką”. Nie dodałby, że czyta po wyimkach. Tak jak teraz, z tymi małpami:

Tak wygląda mój wielki maturalny sen:

siedzą w oknie dwie małpy przykute łańcuchem,

za oknem fruwa niebo

i kąpie się morze[1].

Odłożył tomik. To kąpiące się morze nie umiało wyjść z łba. I fruwające niebo, dziwne, ale pasowało. Czasem mu się aż zimno robiło, jak to czytał. Myślał o morzu (kąpiącym się!) i o małpach niekąpiących się, skutych…

Nienawidził tej kawalerki, odkąd został w niej sam. W takim miejscu jak to wszystko robiło się gówniane.

Zgasił światło i zawinął się w kołdrę. Pościel była zimna. Gdy sobie walił, myślał o Julii, o Monice, a na finiszu o babce z parku.

[1] Wisława Szymborska, Dwie małpy Bruegla [w:] tejże, Wybór wierszy, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1979. Wszystkie wiersze Wisławy Szymborskiej są cytowane za tym wydaniem.