Przyszedł do pubu jako ostatni. Przechodził niespiesznie między stolikami, uzbrojony w piwo. Lubił to miejsce. Było coś swojskiego w znajomych ścianach, obskurnych blatach, muzyce. Gdy zauważył stolik, zdziwił się, że nie ma tam jego samego. Mógłby opowiedzieć Liwii Gawlin o tym zdziwieniu. Lepiej nie, z taką nigdy nic nie wiadomo!
Sewer pierwszy go zauważył.
– Stary, co jest, taka trudna droga? Zgubiłeś się jak jakiś pieprzony Czerwony Kapturek cipiczny w lesie włosów łonowych?
– Sewer! – pisnęła Monika. – Pisałam do ciebie! – zwróciła się do Wiktora z urazą.
Pisała – esemesy z mnóstwem pytajników i jeszcze bardziej wkurzających emotikonek.
– Byłem już blisko – odparł. Kufel przyjemnie ziębił mu palce.
– Martwiliśmy się o ciebie.
– Bardzo – dorzucił ze znużeniem Maciek.
Wiktor zdjął kurtkę, przewiesił przez oparcie krzesła i usiadł przy stoliku. Świetny temat do rozmowy! Czuł się jak idiota, gdy się tak na niego gapili. Wielkie zmartwienie, jasne!
Sewer kontynuował jakąś durną historię. Wiktor nie słyszał początku, więc nie czaił, o co chodzi. Sewer skończył, oni się śmiali. Następnie umówili się do kina na przyszły tydzień. Wiktor zdał sobie sprawę, że ten wypad wcale go nie cieszy.
– Wiecie, co to jest maneki-neko? – zapytał.
– Gadaj wyraźniej! – burknął Maciek.
Monika nachyliła się do niego. Ładna była, ale jak marszczyła czoło, to już nie.
– Jakieś koreańskie gówno? – spytał Sewer. – Takie jajo do opiekowania z jakąś grą? Miałem kiedyś takie, to rozpieprzyłem.
Gdyby Liwia Gawlin tu była, skrzywiłaby się na słowo „gówno”.
– Nie, to taki kot.
Poczuł się lepiej sam ze sobą. Maneki-neko. Wystarczy się czegoś nauczyć i to już się staje oczywiste.
– Coś gdzieś czytałam. – Monika wciąż się marszczyła, jakby jej twarz ktoś zmiął niczym kartkę. Kiedyś będzie stara i brzydka i ta jej starość będzie jak jego blizny na girach, paskudna i gówno kogokolwiek obejdzie. – Coś tam na takim kocim forum.
– Ja zawsze miałem dachowce, takie są najlepsze – stwierdził Maciek. – I kundle. Raz mieliśmy i kota, i psa, nawet się lubiły.
– Bo to mit, że koty i psy się nie lubią – podchwyciła Monika, znów ładniutka. – Jak są od małego razem, to się akceptują.
– A ty też miałeś kota, nie? – spytał Wiktora Maciek. – A nie, Julia miała…
Zabolało. Złamas! Wiktor zatęsknił za Fioną. Czasem, już po wypadku, kładła mu się na kolanach, a Julia wtedy mówiła, że Fiona chce zaleczyć jego blizny.
– Kuźwa, o kotkach będziecie gadać?! Co to jest, jakieś „domowe przedszkole, na stole dwa jabole”? – Sewer łyknął piwa.
Zaczęła się stała litania narzekań i wzdychań. Wiktor nie brał w niej udziału. Nie chciało mu się iść w poniedziałek do roboty – ale jakoś mu było łatwiej, skoro w perspektywie były te całe warsztaty z Picassem. Praca jak praca. Musi być – tak jak człowiek musi jeść i chodzić do kibla. Zarabiać trzeba, nawet jeśli robota jest bzdurna i mało się liczy.
Nagle jego smartfon się rozświetlił i zaczął wibrować. Nie wiedzieć czemu Wiktor pomyślał, że to Julia. Na wyświetlaczu widniało „Liwia Gawlin”. Chwycił telefon, poderwał się od stolika, prawie rozlewając piwo. Dopiero w drzwiach nacisnął klawisz z podniesioną słuchawką. Ledwo zdążył.
– Liwia, właśnie o tobie myślałem! – rzucił powitaniem najgłupszym z możliwych.
– Przyciągnęliśmy się! – Jeśli mógł przez telefon usłyszeć uśmiech, to właśnie go usłyszał. – Przepraszam, że ci zakłócam sobotni wieczór.
– Coś ty!
Na zewnątrz było cicho i zimno. Przypomniał sobie o kurtce zostawionej w pubie. Spróbował niezdarnie objąć się wolnym ramieniem.
– Wiktorze, pomyślałam, że może wpadłbyś do mnie jutro do mieszkania? Adres znasz. Zobaczyłbyś, gdzie będą odbywać się warsztaty. Będzie ci łatwiej.
Zrobiło mu się gorąco, a zaraz potem zimno.
– Jasne! Będę! Super! – Kurde, dlaczego ma gadane w Interneksie, kiedy wciska ludziom internet, a teraz ledwie potrafi wystękać trzy słowa?!
– Wspaniale! Będę cię u siebie gościć w innych progach! Znasz już Stylove, teraz poznasz mój dom. Może to cię zaskoczyło, ale wolę, żebyście się trochę oswoili z tym miejscem. Więc koło południa?
Pożegnali się. Stał bez ruchu, wpatrując się w pociemniały telefon, jakby Liwia Gawlin miała zadzwonić raz jeszcze. Nie zadzwoniła.
Przenikliwe zimno zagnało go z powrotem do pubu. Idąc do stolika, zastanawiał się, po co tu w ogóle siedzi. Zbyt tu głośno, zbyt dymno, zbyt tłoczno. Lokal podobny do wielu innych, właściwie żaden. Gorsza wersja sieciówki. Człowiek ma jedno życie, a spędza je w takich parszywych spelunach.
– Jest okej? – zapytał Maciek.
– Wystrzeliłeś stąd, jakby ci się w dupsku paliło!
– Sewer! Wiktor, ale jak się coś u ciebie dzieje, to przecież możesz nam powiedzieć!
– A co on by miał nam, kuźwa, do powiedzenia? – Sewer objął Monikę. – Co u niego może się dziać?
Chciał im powiedzieć o warsztatach, ale po tej odzywce Sewera niech się walą, nie powie. Co oni tam wiedzą, palanty.
– Sewer, rzadko masz rację, ale to jest ten, kuźwa, jedyny raz – odparł. – W moim życiu nic się nie dzieje.
Odkąd poznał Liwię Gawlin, częściej lampił się na siebie w lustrze. Wcześniej nie, bo po co? Nie myślał nigdy, jak dobierać ciuchy, nie był babą. Może kiedy łaził na randki, ale znowu się aż tak nie starał. Odkąd zamieszkali z Julią, już miał to w dupie. W pracy i tak nosił firmowe koszulki. A teraz się zachowywał jak jakiś wyfiołkowany pedał.
Nie żeby było na co patrzeć. Czasem miał ochotę zedrzeć z siebie odprasowaną koszulę, spodnie i majtki i stanąć przed lustrem, gapić się na swoje blizny, obrzydliwe, niedotykalne cielsko. Jego skóra była jak zarzygane ubranie, którego nie dało się zrzucić.
Liwia Gawlin gadała o pięknie brzydoty czy coś tam. Lepiej znała życie, ludzie od sztuki tak mają. A może mu ściemniała? On z Maćkiem też tak potrafili. Marketing się przydał.
Dreptał w miejscu na przystanku i wyglądał autobusu. W zwykły dzień już siedziałby w jadącym w drugą stronę. Szykowałby się na niedzielne obiadowe nudy. Mama umiała w nim wzbudzić poczucie winy nawet przez telefon. „Szkoda, że cię nie będzie. Zrobiłam dobre kotlety, mizerię zrobię jutro, szkoda”. Ani słowa o zupie. Poczuł się jak ostatni gnojek. Teraz miał to gdzieś.
Liwia Gawlin mieszkała na jednym z podmiejskich osiedli – nowe niskie budownictwo, kolorowe bloki ze skrawkami ogródków, ławkami i parkingami. Pewnie chciałaby mieszkać w jakimś Manderley, a tu takie byle co! Jej nazwisko dziwnie wyglądało bez imienia na guziku domofonu. Przycisnął, zabrzęczało, ktoś otwarł mu drzwi.
Nie chciał jechać windą. Kiedyś jak jechał, blokowa winda się zacięła. Z początku było mu głupio, bo po co miał się drzeć jak idiota? Skoczył trzy razy w miejscu i ruszyła.
– Ty do mojej mamuńki? – usłyszał, gdy dotarł na trzecie piętro.
Ze środkowego mieszkania wyglądał facet w jego wieku. Gdzie on widział tę głupią gębę?
– Do Liwii Gawlin.
– Zawsze przychodzi się do Liwii Gawlin, nigdy do Zenka.
Stanął w przedpokoju wyłożonym jasnymi panelami. Okrągłe, kojarzące się z bulajami lampy świeciły na biało. Na komodzie stał wazon z wyschniętym bukietem – jakby go ktoś tu odłożył i zapomniał zabrać. Po co trzymać coś takiego, tylko się kruszy, kurzy?
Tamten wyciągnął ręce, czekał na jego kurtkę. Wiktor zdjął ją i mu podał. Zzuł też buty. Było ciepło. Aha! Widział gościa na fotkach w Stylove. Głupio oglądać faceta jak celebrytkę z „Show” czy „Party”, a teraz widzieć go w zwykłym mieszkaniu.
Był trochę podobny do Liwii Gawlin, przynajmniej jeśli chodzi o kształt twarzy i o wargi – duże, grube, jak umalowane (ble!). Teraz miał dłuższe włosy niż na tamtych fotkach – jakby nałożył sobie na łeb brązowy mop. Lewą rękę trzymał w kieszeni spodni i nawet jej nie wyjął. Weteran walikoństwa, powiedziałby Sewer.
– Mamuńka jest w Sanktuarium Natchnień.
Ruszył w głąb mieszkania, a Wiktor poszedł za nim. Nie wypadało się rozglądać. Gapił się na czerwoną koszulkę tamtego. Jak mu było? Dziwnie. O! Cecyl. Tylko dlaczego mówił o sobie „Zenek”?
Znaleźli się w niewielkim pomieszczeniu, które chyba było salonem. Wiktor rzucił pospieszne spojrzenie na regały, obrazy, mały stół, wykładzinę. Cecyl otworzył drzwi następnego pokoju.
Wiktor zobaczył Liwię Gawlin i od razu zrobiło mu się lepiej. Siedziała przy stoliku naprzeciwko zapłakanej czarnowłosej dziewuchy. Między nimi leżały kartki, chyba list (kto dzisiaj pisze listy, maili nie ma?!).
– Pisz, Sandra, tak się oczyścisz, ja to zaraz wezmę i…
– Droga mamo, oto twój kolejny podopieczny! – Cecyl gadał jak jakiś pieprznięty lokaj.
Odwróciła się i wstała gwałtownie. Wiktor przypomniał sobie wkurwione lwice w zoo.
– Kto ci pozwala wchodzić bez pukania?! Cześć, Wiktor! Wyjdźcie stąd! Zajmij się Wiktorem, Cecyl, zaraz przyjdę! Naprawdę nie możesz tak tu sobie wpadać i… Wyjdźcie!
Niemal ich wypchnęła z pokoju i trzasnęła drzwiami. Widział jej niewyraźną sylwetkę przez matowe szkło. Słyszał buczenie Sandry.
– Sorki za nią. – Cecyl wskazał jeden z foteli. – Będę twoją babą do towarzystwa. Chcesz coś do picia? Herbaty?
Pieprzyć Liwię Gawlin, jakieś warsztaty, zdjęcia, chusty, pasjanse, talizmany i inne kurzołapy! Ucieszył się, jak ją zobaczył, a ona się na niego wydarła. Spadać stąd czy nie?
– Nie. Wody.
– Bez herbaty? Proszę, proszę.
Opadł na jeden z dwóch foteli przedzielonych niskim stolikiem. Pokój był nieduży. Meble wydawały się tu upchnięte. Wykładzina miała jasnoszary kolor. Do fioletowych zasłon ktoś przyszył kolorowe wstążki (smarkaty Rogerek zaraz by je pozrywał). Ściany były pomalowane na niebiesko. Na półkach stały jakieś skrzyneczki, pewnie na całe dupstwo, co się nie sprzedało w Stylove. Na ścianach były obrazy widoczki. Na komódce tkwił srebrny samowar – fajny, duży, ale po co? Z lampy zwisał taki plastik, co pod wpływem ruchu powietrza układa się w kształt motyla. Kolejny szmelc. Wiktor prześledził wzrokiem tytuły na grzbietach książek. Niczego nie znał. Szymborskiej brak.
Ze swego miejsca zobaczył jeszcze jeden pokój – a raczej zamknięte drzwi, pewnie do sypialni Liwii Gawlin. Pomyślał głupio, że chciałby się tam dostać. To taki pokój jak w horrorach – gdzie kryje się coś fascynującego, tajemniczego, najważniejszego.
Cecyl przyniósł wodę. Rozsiadł się na sąsiednim fotelu i wyciągnął długie giry w dżinsach. Gdyby teraz czymś się poparzył, z jego girami nie byłoby tak źle.
– Znasz mamuńkę, więc znasz też jej humory. Chłopie, ja je latami musiałem znosić! Gdy ma tam kogoś, nie lubi, jak się jej przeszkadza – dodał usprawiedliwiająco. – Byłeś już w Stylówie?
– Byłem. – Wiktor sięgnął po szklankę z wodą, choć wcale nie chciało mu się pić.
– I poznałeś pewnie jej laleńkę? Dolly. Darię. Mamuńka ma pomysły! Jak z tym Cecylem! – Włożył dwa palce do ryja. – Ja tam ją nazywam Darka, normalnie. Bo ona jest taka dark! – Ostatnie słowo wymówił, jakby parodiował potwora z horrorów. Jak Liwia Gawlin z nim wytrzymywała?! – No i widziałeś pana von Masełko! To już legenda!
– Kogo?
– Tego wielkiego kota, co ma tik nerwowy i macha! Mega jest! Taki żółty i tłusty. Siedzi przy wejściu.
– Maneki-neko. – Wiktor uśmiechnął się wbrew sobie.
– Nie wierz we wszystkie prawdy objawione mamuńki! – Rozchlapał trochę wody na stół. Na obrusie pojawiła się ciemno-mokra plama. – To pan von Masełko!
Wiktor musiał się roześmiać.
Ilekroć zobaczy tego głupiego kota, nie będzie o nim myślał inaczej niż „pan von Masełko”.
– Będziesz na Sobotach z Malarzynami? – zagadnął go znów Zenek. – Niepewna kasa.
Jakby nie wiedział! Liwia Gawlin była w porządku – uprzedziła go podczas ostatniego spotkania. Wyłożyła karty (jak w pasjansie!), a on tylko kiwał głową. Nagle taka konkretna się zrobiła, jakby wcale w sztuce nie siedziała!
– Gdy kupią moje zdjęcia, dostanę procent. Zresztą nie chodzi o forsę. Jeszcze nie wszystko jest na tym świecie pieniędzmi – powtórzył słowa Liwii Gawlin.
– Jasne, liczy się tylko sztuka! – powiedział Cecyl vel Zenek takim tonem, jakby się w ogóle nie liczyła. – Mamuńka chyba sama w to nie wierzy! Mnie też chce wkręcić w warsztaty. Nic z tego, jeszcze aż tak się nie nudzę!
Wiktor zesztywniał. Ten gość był jak pająk trzymany w domowym terrarium – można podejść i się gapić, ryzykując, że takie cholerstwo się jakoś wydostanie i cię użre.
– Tak naprawdę nie chodzi o sztukę. Mamuńka chce mi naraić klientów. – Zarechotał. – Naprawiam komputery. Robię też strony internetowe. Mam już stałych klientów.
Super! Prędzej by wypieprzył laptopa na śmietnik, niż dał takiemu debilowi do naprawy!
– Masz świetną mamę – powiedział. Może on jej to powtórzy.
Rozmowa się urwała. I dobrze, nie chciał gadać z tym palantem. Gapił się na motyla.
Wreszcie Liwia Gawlin otworzyła drzwi i posłała im jeden ze swoich uśmiechów.
– Och, Cecyl! Żadnych ciastek nie podałeś? Wiktor pomyśli, że jestem niegościnna!
– Herbaty nie chciał!
– Nie każdy musi chcieć! Wiktorze zwycięzco, przepraszam, że kazałam ci czekać! Cieszę się, że tu jesteś! Wyobrażałam sobie, że zajmiesz właśnie ten fotel! Że tu właśnie siedzisz i czekasz na mnie. Podoba ci się ten pokój?
– Uhm – bąknął. Co innego miał odpowiedzieć? Że nie? – Fajnego masz tu motyla.
– Tak, ja też się w niego często wpatruję. Jest nawet piękniejszy niż żywy. Magia! – Dotknęła motyla czubkami palców. Rozległ się piskliwy śpiew. – Słyszysz, Wiktorze? Wangog się tam rządzi. Kanarek. Mieszka w kuchni.
Posłuchali Wangoga.
– Nie wiedziałem, mamo, że wpuszczasz tu kogoś, kto nie pije herbaty! – wtrącił Cecyl. Spojrzał na Wiktora. – Jak możesz nie pić herbaty? Według mamy nie ma większego grzechu! Spadaj, szatanie!
– Cecyl, skończ! – Zmarszczyła się. – Wypij sobie cały samowar herbaty, przynajmniej nie będziesz się odzywał, a my nie będziemy zmuszeni do słuchania tych twoich bredni!
Cecyl zacisnął zęby, wstał i wyszedł z pokoju. Rękę nadal trzymał w kieszeni. Trzasnął drzwiami.
– Przepraszam cię za niego! Widzisz, jaki on jest niewychowany, włazi bez pukania do mojego Sanktuarium Natchnień, plecie androny, wychodzi sobie!
Wiktor wzruszył ramionami. Androny? Nie znał tego słowa.
– Trochę mały ten pokój, wiem! Musiałam go pomniejszyć, żeby powiększyć Sanktuarium. Zaraz tam przejdziemy. Sandrusia! – Spojrzała na drzwi. – Jesteś gotowa?
„Sandrusia” stanęła w drzwiach. Paszczur! Figurę może i miała – ale co za ryj! Jakby jej pyzate policzki podziobały ptaki. Na miejscu tej dziewuchy nie ścinałby włosów na pieczarkę! W ogóle nie zdejmowałby papierowej torby z głowy!
– Wiktorze, poznaj! – Liwia Gawlin objęła ją ręką. – Sandra, Wiktor! Będziecie razem uczestniczyć w Sobotach z Picassem!
Podali sobie ręce. Sandra się uśmiechnęła. Miała miły uśmiech – jak nie z takiego ryja.
– Sandra jest wyjątkowa! Właśnie jej zawdzięczam pomysł na mój najnowszy projekt! Bez niej by tego nie było! Bez niej ty, Wiktorze zwycięzco, nawet byś tu nie siedział! – Mówiła niby do niego, ale wpatrywała się w tę brzydulę.
– Liwia! To przecież dzięki tobie! Ja się już dużo lepiej czuję teraz! Ja już czuję, jakbym, no, nie wiem, jakbym się tak na nowo narodziła!
– Nie narodziłaś się na nowo! To zawsze było w tobie, tylko wymagało odgrzebania.
– I nawet już wierzę, że to się dzieje na serio! Że coś w ogóle się przytrafiło! Wreszcie! Jak pomyślę, że całe życie tak żyłam, trochę, no, nie wiem, z boku, że ciągle jakoś tak jak mebel, aż się sobie dziwię! Gdybym skończyła z tym, z tym, no… toby mnie coś takiego ominęło! Już mnie tam nie obchodzi, co się w domu dzieje! Co tam śluby, dzieci! Po co się bawić w jakieś tam miłości? Czy to ważne? Nie! Mam w sobie tak więcej… no, nie wiem, siły, takiej, takiej, takiego myślenia, że to wyjdzie, że mnie wyjdzie!
– Prawidłowo! Fantastyczna dziewczyna, na pewno się polubicie! Sandra, ja ci mówię, świat się teraz na tobie pozna! Czas wyjść mu naprzeciw! Jesteś zbyt wspaniałą osobą, żeby się o tobie nie dowiedział!
Przegadywały się jedna przez drugą, pieprzone papugi! Skoro Liwia Gawlin ma taką zajebistą Sandrę, na co jej on? Chyba o nim zapomniała, wpatrzona w tę cipę z podziurawioną gębą. W końcu odprowadziła ją do przedpokoju i wróciła.
– Już jestem tylko dla ciebie! Sandra zawsze tak ma, że nie umie wyjść. U niej w domu nie jest wesoło, wcale się nie dziwię, że nie chce tam wracać. – Zagryzła wargi.
Ciekawe, co by powiedziała o jego kawalerce. Jemu też się tam nie chciało wracać – każdego dnia. Chyba wyczuła jego nastrój. Uklękła przy nim i położyła mu palce na dłoniach. Zrobiło mu się ciepło i głupio.
– Nie bądź zazdrosny o Sandrę czy o kogokolwiek, kogo tu poznasz. Każde z was potrzebuje mojej uwagi, ale każde jest wyjątkowe i dla mnie ważne. Przecież jesteś taki wrażliwy, na pewno rozumiesz. – Takim samym tonem, poważnym i przymilnym jednocześnie, jego mama czy Kacha mówiły do Rogerka, gdy chciały gnoja do czegoś przekonać.
Zaprosiła go do tego swojego Sanktuarium, które raczej powinno się nazywać Bajzelownia. Normalnie mini-Stylove! Przypominało pokój małej dziewczynki, która zdążyła dorosnąć. Wszystkiego wydawało się tu za dużo. Ściany były obwieszone tkaninami, zdjęciami w ramkach różnych rozmiarów i kształtów i kolorowymi kółkami. Pod ścianami stały kufry. Meble zgrupowano na niewielkiej przestrzeni po prawej stronie. Nie było ich znów tak dużo. Mały stolik z dwoma składanymi krzesłami widział już wcześniej. Teraz dostrzegł ciemnoczerwoną wykładzinę, bujak, biurowe krzesło z wysokim oparciem, wąską komodę z Ikei, sofę obitą brązową tkaniną i zarzuconą poduszkami oraz kilka pufów, które przypominały wypchane worki. Dotknął dzwoneczków zwisających u sufitu. I tylko laptop – nowoczesny i zwyczajny zarazem – psuł wrażenie pewnego odjechania w tym miejscu.
– I tu pracujesz? Robisz zdjęcia?
– Myślisz, że miałabym tu miejsce na tła, blendy i lampy? Nie, do Spełnialni Marzeń wezmę cię kiedy indziej. To na samej górze. Póki co rozgość się tutaj. – Wyszarpała jedną butelkę mineralnej ze stojącej w rogu zgrzewki i napełniła szklanki. – Oto moje inspirujące miejsce. Prawda, że wspaniałe? Możesz tu przychodzić, kiedy chcesz, popołudniami na przykład, jak się tam umówimy. Tu będziesz spędzał Soboty z Picassem.
Zajął jeden z pufów. Niewygodny, mógł wybrać kanapę. Miał wrażenie, że z tyłka zrobi mu się głaz. I miałby tu przyłazić, ot tak?
– Nie przeproszę cię za ten bałagan. – Podjechała na krześle biurowym. Przypaliła fajkę. – Sztuka nie znosi metodyczności, taki nieład jej służy.
Siedziała na krześle jak na tronie, a on kulił się na głupim pufie.
– Interesowałeś się kiedyś fotografią, Wiktorze?
Czasem cykał fotki na jakichś świętach, urodzinach. Mama truła, że chce mieć pamiątkę. Nie lubił siebie na zdjęciach, więc stawał po drugiej stronie obiektywu i tyle.
– Nie, nigdy.
– A jaką sztukę cenisz? Co robi na tobie wrażenie?
Namyślił się. Odzyskał trochę pewności siebie. Nadal było mu niewygodnie na pufie.
– Szymborska ładnie pisze. I lubię horrory, ale te starsze. Klasyki. Nie jakąś tam krew.
– Horrory? – westchnęła. – Przyznasz chyba, że to raczej atrapa hobby…
Wzruszył ramionami. Zapatrzył się w jedną z kolorowych tkanin zdobiących ścianę. Pomyślał, że on by coś takiego włożył raczej do szafy. Nawet by mu do łba nie przyszło, że taką szmatkę można zawiesić na ścianie. Może dlatego teraz czuł się taki przegrany. Ilekroć odwróciłby wzrok, napotkałby na dowody własnej głupoty. Może miał szczęście, że tu trafił.
– Chciałbyś teraz poznać świat fotografii? Ostatecznie ja też nie urodziłam się z tą wiedzą. Miałam was tam zabrać dopiero na sesję, ale… Chodź! Chodź do Spełnialni Marzeń! Niech się spełnią twoje, te, o których nawet nie wiesz, że je masz!
Nic z tego nie kumał. Wyszli z mieszkania i ruszyli na samą górę. W porównaniu z Sanktuarium Natchnień klatka schodowa wydawała się wstrętnie szarobura i chłodna.
– To małe mieszkanko, ale po remoncie, więc przystosowane – oznajmiła Liwia Gawlin. – Za czasów mojego męża mieliśmy tam lokatorów, dwóch studentów. Gdy Stach umarł, to i studentów wyprosiłam. Zawsze marzyłam, żeby mieć takie miejsce i nie tułać się po wynajmowanych studiach! Znam wartość pieniądza, ale na marzeniach się nie oszczędza!
Jeśli Sanktuarium Natchnień go zdumiało, to Spełnialnia Marzeń sprawiła, że wrósł w ziemię. Aż bał się przekroczyć jej próg. Tu było jak w kościele. Pierwsze, co zwróciło jego uwagę, to wielgachne okno rozciągające się niemal na całą ścianę. Pewnie gdyby przy nim stanął, nabawiłby się lęku wysokości. Rzucił mu się w oczy także komputer z ogromniastym monitorem – jakby Liwia Gawlin miała tu nie pracownię, ale centrum dowodzenia wszechświatem. Ściany Spełnialni były śnieżnobiałe i gładkie (przestrzegła, żeby ich nie dotykał. I tak nie miał zamiaru). U sufitu wisiała rolka z czymś, co wyglądało jak rozkładany ekran. Na białej wykładzinie walały się błyszczące płaty folii aluminiowej, kółka taśmy klejącej i noże do tapet. A ten sprzęt! Wiktor nigdy nie widział takich dziwnych lamp, wielgachnych żarówek, solidnych statywów (nie wystarczył jej jeden?). No i te parasolkowate osłony na lampy z trudem mieściły się w rękach (później się dowiedział, że te ze stojakami to miękkie pudełka). Jedynymi normalnymi meblami okazały się nakryta kapą mała sofa i szafka, chyba z Ikei.
Liwia Gawlin oprowadziła go, chwaląc się kolejnymi cackami. Pokazała mu całą kolekcję obiektywów (po co tego aż tyle?), niektóre ciężkie jak diabli, musiał je trzymać w obu dłoniach. A ona opowiadała. Brak autofocusa. Odrobinę mydli, za to ma świetną plastykę. Ten jest ostry jak żyletka. Ten jasny. Każda informacja zaraz wylatywała Wiktorowi ze łba, czuł się jeszcze głupszy, niż był dotąd. Co tu w ogóle robił wśród tych drogich gówien? Nawet nie umiałby ich użyć!
Liwia Gawlin chwyciła aparat i zanim zdążył się zorientować, cyknęła mu parę fotek. Musiał wyjść strasznie głupio.
– Będziesz je teraz wywoływać?
– Przecież to cyfra – odparła zaskoczona. – Tych zdjęć się nie wywołuje. Zrzucam je na komputer.
– A myślałem, że ty się będziesz w czymś tam babrać i te zdjęcia będą schły jak gacie na sznurze.
Wybuchnęła śmiechem. Objęła go i ucałowała w oba policzki.
– Jakim cudem ja cię znalazłam! Jesteś wspaniały! Och, Wiktorze… – Opadła na sofę z westchnieniem. – Może powinieneś się z tego wycofać.
Jakby go ktoś jebnął w ryj. Miałoby tego nie być? Po obietnicach, spotkaniach, przytuleniach? Po Sanktuarium Czegoś tam i Spełnialni Marzeń?
– Ale dlaczego?
– Nie wiem, czy zrozumiesz, ale to z troski o ciebie – powiedziała po chwili. – Patrzysz na świat tak prosto, w sposób zupełnie nieskomplikowany. Tacy ludzie są szczęśliwsi.
– Nie jestem szczęśliwy! – Aż się poderwał, gotów jej opowiedzieć o Julii i o Fionie, i jak doszło do tego, że jego nogi stały się dwoma wałami wstrętnego mięsa. A ona siedziała na sofie, decydując o nim, wielka królowa!
– Chciałabym cię tu mieć, jesteś taki wrażliwy pod tą swoją zwyczajną powłoką. Wiktorze, ty tę zwyczajność stracisz, jeśli się zaangażujesz w mój projekt. Sztuka sprawia, że inaczej patrzymy na ludzi, na rzeczywistość, na to, co nas otacza. Jesteś na to gotowy?
– Tak, Liwia, tak!
Przez chwilę naprawdę jej nienawidził! Zbliżył się do niej, a ona pogłaskała go po włosach. Zrobiło mu się przyjemnie. Nie mógł powstrzymać się od wyobrażania sobie więcej.
– Dobrze, będziesz tutaj. Tylko pamiętaj, że cię ostrzegałam. Wszystko się zmieni.
Przypomniał sobie paskudną Sandrę, jej rozpaplane podziękowania i wzdychania. Jakby mogła, całowałaby Liwię Gawlin po tyłku! On nie będzie się poniżał, nie jest aż tak żałosny.
– Już się zmieniło – powiedział, chcąc w tych paru słowach wyrazić całą swoją wdzięczność.