Rozdział 8

W niektóre noce, zanim zasnął, myślał o zamkniętym Stylove. Próbował je sobie wyobrazić bez światła, bez muzyki, bez Liwii Gawlin, bez Dolly. Znieruchomiała gruba kotara przy wejściu była jak kurtyna w teatrze. W myślach się za nią wślizgiwał. Tykanie zegarów otaczało go niczym rój pszczół. Podchodził do ogromnego stołu (który w mroku przypominał dobermana gotowego do ataku), aby zobaczyć rozrzucone karty. Spoglądał na karciane figury, a one spoglądały na niego. Pod ścianą stał świecznik, który nigdy nie miał tak całkiem spłonąć. Widział nadal lśniące kamienie, ale nie chciał ich dotknąć. Przesuwał wzrokiem po drzewkach szczęścia, chustkach, serwetach i wisiorkach ułożonych na półkach. Świdry obracały się w ciemności, już pozbawione koloru. Na obrazie dwa ryje wciąż migały na przemian z wazonem. Przy wejściu pan von Masełko całą noc podnosił rękę do nikogo. Stylove nie zasypiało.

Rano wstydził się tych strachów. Może gdyby powiedział o nich Liwii Gawlin, uznałaby go za jeszcze bardziej wrażliwego, kto ją tam wie…

W środę przed Wszystkich Świętych znów się tam wybrał. Wcale nie musiał widzieć Liwii Gawlin. Szedł do jej sklepu bez stresu, bez zastanawiania się. Tak samo czasem wpadał do McDonalda. Wchodził, kupował, wychodził, nie tłumaczył się przed nikim.

Poza tym mógł się przecież zapytać o te warsztaty. Zresztą padało – trochę tak, jakby nie chciało padać, ale nieprzyjemnie, w sam raz na przeczekanie. Wszedł bez wahania.

Nie było Liwii Gawlin. Za biurkiem siedziała Dolly. Miała przed sobą laptopa, pewnie zabijała czas na fejsie. Na dźwięk dzwonka wstała, odrzuciła czarne dredy i podeszła do niego z nieszczerym uśmiechem. Sam by się tu lepiej nadawał. Taka tylko straszy klientów. On by też straszył, gdyby mogli widzieć jego giry. Dobrze, że na rozmowach kwalifikacyjnych nie trzeba się rozbierać jak na komisji wojskowej.

– Dzień dobry, może mogę panu doradzić?

Nie poznała go. Był okutany płaszczem, a szyję okręcał mu czerwony wełniany szalik zrobiony przez mamę. Gdyby miał tak wymalowany ryj jak ona, to od razu by go skojarzyła.

– Nie, ja do Liwii. – Celowo nie dodał nazwiska, choć nie brzmiało to dobrze. – W sprawie warsztatów.

– Aha, pan już tu był – powiedziała bez zainteresowania. – Liwia jest na zapleczu, chwila.

Niebawem przeszedł wąskim ciemnym korytarzem wyłożonym chodnikiem. Słyszał już głos Liwii Gawlin. Chyba powiedziała „Wiktor”. Miał wejść do innej części jej świata.

Stanęła w drzwiach i wyciągnęła ręce. Miała na sobie czarną kieckę do samej ziemi. Uścisnęła go i ucałowała.

– Wiktorze, lubisz robić niespodzianki!

Spodziewał się wielkiego pokoju, a to był zwykły gabinet, ciasno jak w kurzej dupie (tak mawiał Jacek). Byłoby też zapewne ciemno (też jak w kurzej dupie), gdyby nie duże okno. Większość miejsca zajmowało biurko zawalone sprzętami biurowymi i papierami. Był też wieszak, na nim płaszcze, wąski regał wypełniony segregatorami, krzesła, szafka z czajnikiem i wielki baniak z wodą źródlaną. Na ścianie wisiał kalendarz, najzwyklejszy, taki trójdzielny, z kratką do przesuwania. Mama miała podobny w kuchni. I Liwia Gawlin tu przesiadywała?

– Napijesz się wody? – Chwyciła kubek i podstawiła pod plastikowy kran. Woda ciurkała, jakby ktoś sikał, nie chciało się tego pić. – Wiem, tłoczno tu, ale się pomieścimy.

Dopiero teraz zauważył, że nie są sami. Pod oknem stał jakiś koleś. Wiktor przez chwilę widział tylko jego czuprynę w kolorze, o którym Julia powiedziałaby „megajebny blond”. Albo to peruka, albo farbowane. Gość odwrócił się i zaczął się na niego gapić. Był wysoki, szczupły, miał na sobie dżinsy i granatową bluzę z logo Pierre Cardin. Wiktor widział taką na manekinie. Lubił zaglądać na wystawy w czasie przerwy, gdy nie miał nic lepszego do roboty.

– Poznajcie się! – rzuciła Liwia Gawlin, siadając za biurkiem. Zerknęła na monitor, po czym zamknęła laptopa. – Będziecie razem chodzić na Soboty z Picassem.

Gość postąpił o krok i wyciągnął rękę.

– Aleksander Hallis. – Rozsunął cienkie wargi w czymś, co miało być uśmiechem.

Wiktor przedstawił się tylko imieniem. Tamten trzymał jego dłoń przez kilka sekund i wysunął z uścisku swoją. Wiktor tam się nie gapił na facetów, ale ślepy też nie był, temu Hallisowi było czego zazdrościć. Włosy gęste (farbowane!), na gębie ani jednego syfa, nos ładny, oczy jasnoniebieskie z rzęsami trochę jak u panienki, palce długie, paznokcie nieobgryzione. A jak patrzył, to jakby się było ze szkła! Człowiek nie wiedział, gdzie samemu gały podziać! I ktoś taki miał być na tych warsztatach dla brzydkich?!

– Chodzi o te same warsztaty? – upewnił się.

– A o które? Jedne poprowadzę. Dla wyjątkowych.

Dla wyjątkowych? Ten Hallis był wyjątkowo ładny jak na faceta, a on, Wiktor, był wyjątkowym nikim. Znów najgorszy. Szkoda, że się zgodził na udział.

– Nie wierzę w wyjątkowość, Liwia! – zaoponował Hallis.

– Mam jeszcze kilka miesięcy, żeby cię do niej przekonać.

Gdy ci dwoje spojrzeli na siebie, poczuł się już zupełnie zbędny. Jak ten gość nawet mówił „Liwia”, tak jakby do pierwszej lepszej babki! Wiktor tak nie potrafił. Szkoda, że tu było tak ciasno, że nie dało się nigdzie umknąć. Cholerna kurza dupa! Zaczęło mu się robić gorąco. Rozpiął kurtkę, ale jej nie zdjął.

– Wiesz, Olek, że wypatrzyłam Wiktora w parku? Siedział, czytał i tak wyglądał, że musiałam mu zrobić zdjęcie. Wiktorze zwycięzco, to było przeznaczenie. Tak musiało być.

Liwia Gawlin i Hallis uśmiechali się do niego, a od tych życzliwych spojrzeń poczuł się jeszcze gorzej.

– A ja pojawiłem się w twoim życiu tak niewyjątkowo – odezwał się Hallis. Mówił dziwnie, na wpół sennie. Debil. – Wszedłem, kupiłem coś, chyba ametyst?

– Olek, jakoś się musiało zacząć. Widać z nami miało być właśnie tak.

– Właśnie tak… – powtórzył, znów zamroczony, jakby zza snu. Spojrzał na Wiktora. – Kiedyś cię tu widziałem. Minęliśmy się w drzwiach.

Głupio mu było z tym, że taki Hallis zwrócił na niego uwagę. Tak samo się czuł, kiedy zaczepiła go Liwia Gawlin.

– No właśnie… z tymi warsztatami – zaczął. Gdyby słyszeli go teraz ci z Interneksu, zostałby zwolniony dyscyplinarnie. Przy Liwii Gawlin robił się całkiem onieśmielony. – Na czym mają polegać?

Rozłożyła ręce z uśmiechem.

– Masz na myśli moje Soboty z Picassem? To, co z nich wyniesiesz, zależy od ciebie. Od tego, jak się otworzysz.

– Chodzi o jakieś wykłady o zdjęciach?

– Nie tylko ty lubisz niespodzianki, Wiktorze!

Mógł się w ogóle nie odzywać.

– A Cecyl będzie chodzić? – spytał Hallis.

– Będzie, chociaż nie chce! – Spochmurniała. – Marzyłam, żeby malował czy pisał, a on grzebie w laptopach! Nie znam nic bardziej bezdusznego niż komputery! On jak zwykle się buntuje! A teraz jeszcze spotyka się z tą Dagą, ładną i pustą! Nie wypowiedziała jednego zdania wartego wypowiedzenia!

– Liwia, chyba nie będziesz stawać naprzeciw miłości!

– Taka tam miłość! On chce mi zrobić na złość. Nie w tym rzecz, Olek, żeby ona była z jakiejś dobrej rodziny, jestem ostatnia, jeśli o to chodzi…

– Dobre rodziny są najgorsze…

– Ja sama nie miałam ani bogactwa, ani nazwiska! Proszę cię, córka byle budowlańca i rusycystki, z czym ja niby miałam wyjść do tego świata? A później to już w ogóle! – Ale się naindyczyła! Biurko nagle zaczęło przypominać barykadę. – Tylko że przynajmniej miałam cele, ambicje, zainteresowania, a ta nie ma! Takie czasy, że można sobie po prostu żyć i do niczego sensownego, wyższego nie dążyć! Żadnego przekraczania granic! Grzecznie za rączki po przejściu dla pieszych i tylko na zielonym! Już bym wolała umrzeć, niż tak żyć! A mój syn się z taką właśnie spotyka!

– Liwia, a czym są związki? Próbą wypełnienia czegoś, czego wypełnić się nie da. Beczka Danaid.

– Dobrze, że twoja Paula tego nie słyszy! Jeszcze zostałaby jedną z nich!

Roześmiali się, a Wiktor nie. Nic nie kumał z takiej gadki.

Przypomniał sobie przyjemne wieczory spędzone w towarzystwie Julii – gdy byli po pracy, wiedzieli, że mają parę godzin i nikt nie będzie od nich niczego wymagał. Oglądali różne reality show przez internet, odcinek za odcinkiem, tak długo, aż padali na pyski. Mrucząca Fiona spała przy nich, zwinięta w kłębek. Dzień się dobrze kończył. Mówili z Julią, że fajnie tak, nie bardzo umieli to ująć inaczej. Chyba byli szczęśliwi.

Do gabinetu wparowała podenerwowana Dolly. Przyniosła listy i smartfona. Przecisnęła się i położyła je na biurku.

– Liwia, znowu przyszło! Chciałam wyrzucić, otworzyłam tylko, żeby zobaczyć!

– Kolejny anonimowy wielbiciel? – Liwia Gawlin na nowo była czarująca. – Co tym razem? „Spalę twoją stylową budę, a ty najesz się dymu. Żadne drzewka szczęścia ci nie pomogą”. Zabawne! – Zmięła kartkę w kulkę i cisnęła do ustawionego w rogu kosza. Nie trafiła.

– Prywatny stalker nie odpuszcza? – spytał Hallis. – Mój stary swoich kolekcjonuje!

– Trzeba coś zrobić! – dodała Dolly. – Nie boisz się? A jeśli ktoś tu przyjdzie i odetnie ci drogę ucieczki? Ostatnio było o nożu! Że cię zarżnie, pamiętasz?

– Nie ma sytuacji bez wyjścia. Jeśli ktoś będzie mi się narzucać z nożem, pobiegnę tutaj, do gabinetu, zamknę drzwi na klucz i wyjdę oknem – oznajmiła ze zdumiewającą beztroską. – Jestem zaradną kobietą. Ze swojego życiorysu już dawno wykreśliłam przegraną! Dla mnie to jak ospa: tylko raz chorujesz i nigdy więcej!

– Z tymi anonimami trzeba coś zrobić! – nie ustępowała Dolly.

– Moja droga, jeśli będziesz kiedyś sławna, sama zaczniesz dostawać listy z pogróżkami. Ludzie są zawistni, nie ma nic łatwiejszego, niż wysłać taki anonim. Grozić każdy może, ale na czyn nie każdego już stać. A teraz wracaj do pracy!

– A właśnie, pisali w sprawie tej faktury. – Odwróciła się w drzwiach. – Od tych apaszek. Wysłali ci jeszcze raz mailem, mówią, że tam nie ma błędu.

– Co takiego? Są ślepi! – prychnęła. Znów była inna, nabuzowana. Nawet taka miała w sobie coś przyciągającego.

Nic tu po nim. Zamierzał się wycofać za Dolly, ale wolał, żeby Hallis wyszedł razem z nim.

Liwia Gawlin otworzyła laptopa, sięgnęła po telefon i pogrążyła się w biznesowej rozmowie, uprzejma, lecz stanowcza. Wiktor i Hallis porozumieli się wzrokiem, jakby byli Bóg wie jakimi przyjaciółmi. Tamten sięgnął po płaszcz i szary kapelusz.

Wiktor zerknął ostatni raz na gabinet. Kartka z anonimem leżała na wykładzinie jak małe papierowe zwierzątko.

ornament

Szli w deszczu, nie mieli parasoli. Wiktor popatrywał na Hallisa – zbyt spokojnego, zbyt zadowolonego z siebie. I ten głupi kapelusik na megajebnych blond włosach! Kto dziś nosi kapelusze? Stare dziady najwyżej, a nie tacy gówniarze.

Nie znosił takiej ciszy przy kimś obcym, drażniła jak wysypka. Zwykle umiał z takimi gadać, zadawał standardowe pytania, Hallis odpowiadał bez szczególnej chęci, jakby spełniał prośbę namolnego bachora (szedł na uczelnię, miał wykłady, studiował kulturoznawstwo, tu na przystanek, za jakieś dziesięć minut przyjedzie autobus. Miał dwadzieścia dwa lata, ominęła go sesja poprawkowa, mieszkał z rodzicami, tak, farbuje włosy, kto powiedział, że tylko kobiety mogą, od tego są farby. Normalnie jest szatynem, po starym). Mało się odzywał – nie żeby nie miał nic do powiedzenia. Tak jakby pozwalał sobie tylko na ważne zdania, a Wiktor z premedytacją zmuszał go do udzielania nieważnych odpowiedzi.

– Lubisz Liwię? – To było pierwsze pytanie, jakie Hallis mu zadał.

– Lubię.

Hallis posłał mu lekki uśmiech.

– Wiem, jej nie można zwyczajnie „lubić”. Dobrze ją wielbić.

Wielbić! Tego słowa mu brakowało od początku znajomości z Liwią Gawlin. Wreszcie ktoś go rozumiał! Może wolałby, żeby tego farbowanego palanta przy niej nie było, ale odczuł chwilowy przypływ sympatii.

– Jest trochę jak Judyta Klimta. Drapieżna koteczka, która okazuje się przyczajoną panterą. Znasz? Nie? Serio?

Wyciągnął smartfona, zatrzymał się i zaczął naciskać w pseudoklawiaturę, osłaniając wyświetlacz przed deszczem. Wiktor przejął go ostrożnie. No, fajna babka. Te zęby, to spojrzenie, takie… hm… wyzywające. Tak, miała w sobie coś z Liwii Gawlin. Gdyby była żywa, a nie z obrazu, chciałoby się z nią… wiadomo. Coś trzymała.

– Co ona tam ma?

– Głowę Holofernesa. Obcięła mu ją. Chciał posiąść Judytę, mówiąc językiem Starego Testamentu, i nie wyszedł na tym dobrze. – Hallis schował telefon do etui. – Stary Testament jest kapitalny. Pełno tam takich historii jak z horrorów gore.

Doszli do przystanku i schowali się pod wiatą.

– Wiktor?

– Co?

– Czemu Liwia namówiła cię na warsztaty?

Kolejny ciekawski? Prawda i tak prędzej czy później wyjdzie na jaw.

– Mam blizny na nogach. – Przypomniał sobie, jak wyglądają jego giry, i zrobiło mu się gorzej. – Już nikt mnie nie zechce z takimi bliznami. – Po co tak pieprzył?!

– Żartujesz? Mówiąc innym językiem niż starotestamentowy: lecą na to. – Hallis zerknął na niego bez obrzydzenia. – Z bliznami jest jeszcze większe wzięcie. Nie tylko u Liwii.

Podjechał autobus. Hallis podał Wiktorowi rękę, a potem wmieszał się w pasażerów.

Bujał o tych bliznach? Mówił serio? Może chciał go tylko pocieszyć – sam był dużo lepszy. Wiedział, że takiego jak on zawsze będą chcieć.

Pewnie tylko się z niego nabijał.

ornament

Czasem Wiktor łapał się na tym, że nic, co robił, nie ma sensu. Tak jak te zakupy. Jego lodówka nie świeciła pustkami, a o niedzielny obiad nie musiał się martwić – zaprosili go rodzice.

Musiał spełnić jedno z przykazań konsumenta – nawet jeśli wszystko masz, idź do sklepu, zanim go zamkną z okazji święta. Krążył między alejkami supermarketu i bez przekonania wkładał kolejne produkty do koszyka: ser, szynkę w plastrach, butelkę coli, margarynę, paczkę słonych paluszków, tabliczkę gorzkiej czekolady, cebulę, maszynki do golenia. Dziwaczny zbiór. Kolejne przykazanie w konsumenckim dekalogu mówiło: wszedłeś, debilu, więc kupuj! Ludzie by gały wytrzeszczali, gdyby nagle zaczął odkładać te pierdoły na półki i do lodówek – jak na film obyczajowy, który ktoś przewija do tyłu. Jakiś kretyn na jego miejscu poupychałby zawartość koszyka tam i siam, ale nie on. Wnerwiał się, gdy podczas zakupów znajdował pojedynczy jogurt wśród paczek chipsów czy słoik majonezu między pastami do zębów.

Sięgnął po serek homogenizowany, pomyślał o technikach marketingowych – ustawianie produktu na linii wzroku, kolorowe, przyciągające uwagę opakowanie. Miał przewagę, znał te sztuczki.

Chciał odłożyć serek z powrotem, gdy nagle zauważył Julię. Przejeżdżała obok lodówki. Na bank go dostrzegła i chciała wyminąć! Takiego wała!

– A, cześć! Co za spotkanie!

Prawie nic się nie zmieniła – nie lubiła zmian. Zaczęła się trochę więcej malować i kiedy z nim była, na pewno nie miała tej czerwonej kurtki, takie gówno, chyba z jakiegoś szmateksu. Pewnie Rysiek jej kupił.

– Cześć – odpowiedział. Brakowało mu tchu i słów. A przecież to nie była Liwia Gawlin, tylko Julia, jego Julia! Już nie jego. Wrzucił serek do koszyka.

– Zakupy przed dłuższym weekendem? My też się wybraliśmy. Trzeba zrobić, no bo… – Urwała. – Co słychać?

Wyjdą stąd razem? Byłoby miło. Przypomniało mu się, jak czekał na przyjście Julii, gdy umawiali się na randki. Tak się niecierpliwił, że prawie wyzywał ją w myślach.

– Leci. Praca. Dom. Jakbyś chciała, to ja tam nadal mieszkam – dodał jak palant.

Ten jej chichot! Czasami chichotała z nerwów.

– Nadal pracujesz w Interneksie? – spytała i skinęła głową, jakby sama sobie to potwierdzała.

– Yhm – odparł. Jakby chciał kiedykolwiek zmienić robotę! – A jak Fiona?

– Ona jak zwykle ma się dobrze! – Julia chwyciła się tego tematu. – Ostatnio gdzieś nam zginęła, szukaliśmy jej z pół godziny, wołaliśmy, i po imieniu, i kici, kici. No nie ma kota. A Rysiu spojrzał w górę, a Fiona siedzi na szafie i się na nas gapi. Wdrapała się tam!

Niech sobie w dupę wsadzi te opowieści, w których on nie uczestniczył! Nawet nie umiał sobie tego wyobrazić. Kurwa, normalnie jakby skopał go prąd! Super, Fiona miała się dobrze! Nawet kotu nie był potrzebny!

– Mam je!

Oboje się wzdrygnęli. Przy Julii stanął Rysiek. Pod pachą trzymał pudło płatków kukurydzianych (aha, Julia znów przechodziła krótkotrwałą fazę na zdrowe świństwa!). Kiedy zobaczył Wiktora, objął Julię.

Jak ktoś taki mógł się jej spodobać? Już po samym ryju widać, że to złamas. Misiowaty palant, taki co to pewnie chodzi po domu w nieświeżych gaciach i podkoszulku. Do tego zarośnięty, jakby nie było go stać na maszynkę.

– Hej! – burknął i wrzucił płatki kukurydziane do koszyka. Spojrzał na Julię. – Spieszymy się, nie?

– Tak, tak! – odparła, jakby ją ocucił. – Cześć, Wiktor!

Rysiek zaczął manewrować wózkiem tak, aby wyminąć Wiktora. Było trudno przy tych lodówkach, wózki zderzyły się ze sobą.

Zniknęli w jednej z alejek, a on natychmiast wszedł w inną. Podjechał do kasy, byle szybciej. Kuźwa, znów oni! Pakował ostatnie zakupy do plecaka, gdy podjechali do kasy. Julia go zobaczyła, ale odwróciła się. Rysiek coś do niej mówił. Kłócili się o niego?

Wyszedł ze sklepu. Zaraz wyjebie wszystko z plecaka do kosza! Nie, szkoda Mieszków i Bolesławów. Julia też zaczęła tak gadać na forsę, choć w jej wydaniu brzmiało to tak, jakby się wyuczyła roli na szkolny spektakl. Może Rysiek też zaczął mówić o Bolesławach i Władysławach?

Miał dość. Na co mu w ogóle ta wizyta u rodziców, praca, warsztaty, Liwia Gawlin, gówniana puszka w maki? Po co dźwigał zakupy? Chuj z tym!

Wrócił do nory, położył się na łóżku. W myślach toczył rozmowę z Julią. Wciąż na nowo spotykał ją w dziale z nabiałem i wyzywał od szmat, cip i kurew, przygadywał jej tak, że srała po sobie. W innych wersjach prosił ją o powrót – ale wtedy nie było Ryśka. Albo był i – o właśnie! – zostawiali go z płatkami kukurydzianymi.

Patrzył na sznury rozpięte pod sufitem. Na początku nie chciał ich wieszać – bo jak to będzie wyglądać? – ale Julia się uparła i rozwiesili je. Trochę roboty, a efekt całkiem fajny. „Wyglądają jak te przewody elektryczne”, powiedziała z powątpiewaniem. Śmiali się z tego bardzo długo. Pamiętał sam fakt. Widział rozdziawione usta Julii, przymknięte oczy, lecz jej śmiechu już nie słyszał.

ornament

Mógł sobie darować Święto Zmarłych, ale łatwiej było przyjechać, niż znosić pytania i wyrzuty mamy. Od razu chciałaby wiedzieć, kiedy w takim razie pofatyguje się na groby. No i nie musiał sobie gotować. Ceną było kuchenne przesłuchanie.

– Zupy dzisiaj nie zjesz?

– Nie.

– Barszcz zrobiłam, dzisiaj zimno, zjedz?

– Nie, mamo.

– Taki dobry barszcz z fasolką, śmietany ci dam, nie będzie gorące?

– Mamo, skończ – uciął, bardziej znużony niż wkurwiony.

Przez większość życia dla świętego spokoju jej ulegał, a w tej jednej kwestii się uparł. Miał prawo. I tylko bał się, że kiedyś w końcu się zgodzi, gdy zacznie już rzygać tymi jej smęceniami. Co się wtedy stanie? Pewnie nic – ale owo „nic” nie będzie przyjemne.

– A co u Julii?

– Spotkałem ją wczoraj – odpowiedział. Ze swego miejsca widział parujący garnek z barszczem. – W sklepie. Pogadaliśmy, poszła.

– Nadal ma tego tamtego?

– Tak.

Westchnęła tak, że nie musiała już gadać – wystarczyło. Wyjmowała trupio białe niedzielne naczynia z brzękiem głośniejszym, bardziej drażniącym niż zazwyczaj.

– Zapisałem się na takie warsztaty u jednej babki, co się zajmuje zdjęciami. Coś ze sztuką. Od następnej soboty.

– Po co ci takie coś?

Wrzucała ugotowaną fasolkę i po górce kwaśnej śmietany do głębokich talerzy. Zawołała Jacka i kazała mu powynosić talerze. Był zdziwiony, że czegoś od niego chce, ale nie protestował. Kursował trzy razy.

– Ona zrobi mi zdjęcia i da na wystawę. Sama mi to zaproponowała, wybrała mnie.

– I ci zapłaci? – Wyłączyła gaz pod zupą i zaczęła grzebać w szufladzie za chochlą.

– Jak się te zdjęcia sprzedadzą. A się sprzedadzą, bo ona nie jest byle kim. Miała już wystawy, nawet na świecie.

Patrzył, jak mama przechyla garnek i chlusta barszczem do wazy. Pryskało. Barszcz był intensywnie czerwony – jakby w garnku topiła się krew. Nie powiedziałby czegoś takiego głośno. Chyba że Liwii Gawlin.

– Ktoś te twoje zdjęcia będzie chciał? – Odłożyła z impetem garnek. Wreszcie na niego spojrzała. Ręce splotła na piersiach. – Przecież cię ludzie nie znają, po co im ty, twoje jakieś tam zdjęcia?

– Chodzi o sztukę – powiedział i poczuł się tak, jakby fałszował na muzyce.

– Sztukę! – prychnęła. – A co ci tam do sztuki? Będzie cię ktoś oglądał, jeszcze ktoś znajomy zobaczy! Ta baba cię oszukała! Sztuka! Wiesz coś o tym?

– Właśnie się dowiem na tych warsztatach – odparł pewniejszym głosem.

Przypatrywała mu się przez chwilę. Nie lubił, jak tak nad nim górowała.

– Po co ci to? – zapytała raz jeszcze. Wyszła, nie czekając na odpowiedź.

Zajebiście! I tak nie umiałby jej odpowiedzieć.