Rozdział 9

Rano nie chciało mu się wstać. Wyłączył dzwonek, przypomniał sobie, że to sobota niepracująca, po kiego grzyba nastawił budzik? Liwia Gawlin, warsztaty! Nie, zostanie w łóżku. Bo po co mu te bzdury? Wstał, jeszcze zły, trudno, skoro się umówił. Godzinę później wyszedł z domu.

Dzień był typowo listopadowy – zimnoszary i wilgotny. Podmuchy wiatru atakowały twarze i dłonie. Wiktor stał w niewielkiej grupce zmęczonych ludzi stłoczonych pod przystankiem. Byli do siebie podobni – w ciemnych płaszczach czy kurtkach, czapkach, szalikach. Niczym się od nich nie różnił. To irytowało i równocześnie przynosiło ulgę.

Wreszcie zza zakrętu wyłonił się autobus. Kuźwa, tak się wlókł, jakby wcale mu się nie chciało dojechać na przystanek! Rzucili się solidarnie w jego stronę, grupka robali, którą rozgniata się butem.

Wiktor stał uczepiony jednej z rurek i ze znudzeniem wpatrywał się w brudne szyby. Autobus trzeszczał, piszczał i jęczał metalowo, jakby sam był zmęczony i jazda sprawiała mu trudność. A niech stanie!

– Witek! Witek!

Głos brzmiał znajomo. Jakaś dziewucha przedarła się przez stojących w przejściu ludzi. Tamto straszydło z podziobaną twarzą! Sandra. Jechało od niej landrynkami.

– Wiktor – mruknął.

– Sorry! Prawie jak „Witek”! – zaśmiała się. – Na warsztaty, co? Ja dziś w domu powiedziałam, że jadę i mnie nie ma dla nikogo! Chcieli mi to zohydzić jak zwykle, że to strata czasu, ale ja się nie dałam! Ja już jestem inną osobą! To zasługa Liwii! Ona jak tak na ciebie spojrzy, to tak… no, nie wiem… wszystko wie! Prawie całą noc nie spałam, bo tak się nie mogłam doczekać!

Pomyślał, że jak na kogoś, kto nie przespał nocy, Sandra jest wyjątkowo żywotna. I jeszcze stoi taka na środku autobusu i pitoli, a inni się na nich gapią! Nie znosił robić za sensację autobusową. Jak jechał z Julią, prawie się do siebie nie odzywali – w tym też byli dobrani.

– Liwia ci nic nie mówiła, co tam będzie?

– Nie.

– No, mnie też nie. Może lepiej, że nie wiem, jakbym wiedziała, tobym może zrezygnowała. – Zagapiła się w okno. Jej policzek w miejscu, gdzie trafiła landrynka, wydął się jak wstrętny skórzany balon. – Ale Liwia mówi, że taka szansa się nie powtarza. Ona jest taka… nie wiem, jak to powiedzieć… ona wie. Po prostu wie.

Jej policzek znów wrócił do właściwego kształtu. Mogłaby przestać pieprzyć, zwłaszcza o Liwii Gawlin.

– Może tak się właśnie dzieje, że ktoś cię zaczepia i potem stajesz się… no, nie wiem, kimś. Na filmach, jak się ogląda, to się widzi, tych amerykańskich, że aktorką się zostaje, modelką, piosenkarką, ale żeby tu… nie wiem.

Na szczęście zaraz musieli wysiadać. Wiktor zazwyczaj po prostu się prześlizgiwał między ludźmi, ale teraz nie. Ona gdakała „przepraszam” i inni ich przepuszczali.

– Ja zawsze będę powtarzać – podjęła już na zewnątrz – Liwia to dobry człowiek. Ona mnie uratowała. Gdyby nie ona, to ja bym tu nie stała, nie szła z tobą.

Hm… Może trzeba było jej nie ratować. Nagle taka ważna się zrobiła, napuszona, przestała się zacinać. A te dziury w gębie nadal miała! Przypomniał sobie, jak kiedyś po bójce z Jackiem wziął jego zdjęcie i pokłuł mu ryj widelcem. Ona wyglądała jak Jacek na tej pożądlonej fotce.

– Tak, ona mnie uratowała! Jadłam orzeszki i prawie się udusiłam, na SOR mnie wzięli. Mama płakała, mówiła lekarzowi, że jestem głupia, bo zapomniałam o orzeszkach, że mi ich jeść nie wolno. Liwia do mnie podeszła, z tym swoim synem była. Mówi mi tak, że ona wie, dlaczego ja to zrobiłam, że ona rozumie. A mnie się tak źle i tak dobrze zrobiło, że zaczęłam płakać. Nikt nie wiedział, mama, lekarz, siostry, nikt! Tylko ona. A potem kazała mi napisać… – Usłyszał trzask miażdżonej landrynki. Pomyślał o zębach Sandry i buldożerach. Odkaszlnęła. – W Stylove, tam jest tak ładnie, dała mi amulet na szczęście, chalcedon. Spuściła z ceny. Wybrała go dla mnie, bo to jest dla takich jak ja, nieśmiałych, wrażliwych.

– Uczulonych na orzeszki też? – wtrącił.

– No nie, nadal mam uczulenie. Zawsze mam najgorzej. Chociaż moja najstarsza siostra Jessika na pyłki jest uczulona. Bukiet ślubny sztuczny miała, było na zaproszeniach, żeby nie przynosić kwiatów, a ktoś i tak przyniósł, ona zaczęła kichać, zaraz jej się wysypka zrobiła! I takie miała wesele! – Uśmiechnęła się. – A chciała, żeby było super! Tak się starała! Jak ktoś czegoś chce, to w życiu dzieje się tak, że zwykle jest odwrotnie! A co u ciebie?

Po co pytała? Widział ją drugi raz i najchętniej wcale by jej nie oglądał i nie słuchał.

– Nic.

I znów zaczęła paplać:

– Nie, bo to wiesz, to naprawdę jest szansa. Ciągle byłam na jakimś takim końcu. Ja mam trzy siostry, jak w bajkach, dwie już po ślubach, teraz zimą Walentyna, najmłodsza, też jeszcze będzie brała. Im się coś tam działo, a mnie, no, nie wiem, nic. A teraz to nawet o tym ślubie Walentyny wcale nie myślę. Ona o gościach, o sukni, o welonie, a mnie to nie obchodzi. Los się odwraca, prawda? Bóg myśli.

Ostatnio też myślał coś tam o odwróconym losie – ale ona nie musiała tego wiedzieć. Niech sobie nie wyobraża, że są podobni czy coś.

Wreszcie znaleźli się w mieszkaniu Liwii Gawlin. Wyglądała świeżo – pewnie się wyspała, a może w ogóle nie potrzebowała snu. Ćwiczyła czy co? Miała na sobie bladoróżowy kimonopodobny strój w wielkie kwiaty, a na włosach opaskę z granatowego materiału. Cmok, cmok na przywitanie „Sandrusi” i „Wiktora zwycięzcy”.

Zaczęła się krzątanina, zdejmowanie butów i kurtek, przechodzenie do pokoju, proponowanie czegoś do picia, pytania, uwagi Liwii Gawlin, rozpaplane zachwyty Sandry. Przytłaczało go to jak zbyt głośno nastawiony telewizor w mieszkaniu rodziców. W tym harmidrze wszystko – puzdra, samowar, kanarek w klatce, obrazy, lampy i stojaki – wydawało się durne.

W saloniku – w fotelu, który ostatnio zajął – siedziała babka, może około trzydziestoletnia, ładna blondynka z lokami, wysoka, szczupła, o dużych szarych oczach i długich rzęsach (Julia tak o siebie nie dbała). Przedstawił się jej.

– Jana – odpowiedziała. Nie wstała, nie podała mu ręki. Na dłoniach miała rękawiczki z czarnej skóry.

„Jana”! Jak jakaś woda mineralna!

W drugim fotelu siedział Hallis. Pewnie tu już był albo nawet bywał. Wstał, podał mu dłoń, zimną, przypominającą w dotyku ogłuszoną rybę. Miał podkrążone oczy.

W pokoju stał jeszcze jeden gość, podpierał ścianę, gapił się w dywan. Kuźwa, jaki spaślak! Można być grubym, Wiktor nic do tego nie miał, ale żeby aż tak? Cały był tłuszczem. Wstrętne cielsko, bebech jak balon, wielka odstająca dupa, grube nogi, palce jak nadmuchane. Wagi chyba pod nim pękały, a na podziałce zamiast „300 kilo” wyskakiwało: „spierdalaj z nas prędko”. Wiktor znał podobnego typa, jeszcze z pierwszych klas podstawówki. Lech też był takim pulpetem i uwziął się na Wiktora. Zaczepiał go, popychał, wyrzucał mu rzeczy z plecaka, nabijał się. Niby nic takiego, ale samo wspomnienie wkurzało do dzisiaj. Lech wyjechał w drugiej klasie, chyba do sanatorium dla astmatyków, i już nie wrócił, a Wiktor odzyskał spokój. Ten grubas tutaj równie dobrze mógł być takim dorosłym Lechem, tyle że miał na imię Adam.

– Nie, cholera, żart! – prychnął, obcinając Wiktora wzrokiem.

Jeśli ktoś tu był żartem, to raczej to sadło! Grubas. Baryła. Beczka. Boczek. Salceson. Pasibrzuch. Klucha. Kula. Świniak. Wiktor patrzył na niego z obrzydzeniem. On przynajmniej mieścił się w drzwiach! Jak ten wieprz się tu wtoczył?

– Nie, nie, ja idę do domu! Mnie już tutaj nie ma! – buczał. – Ile można czekać!

Pokulał się do kuchni, skąd dochodziły głosy Liwii Gawlin, Sandry i kanarka. Wiktor wcale nie zamierzał udawać, że nie podsłuchiwał – Hallis i Jana też nie. Posyłali sobie spojrzenia i uśmiechy. Gruby się pluł, dotarło do nich „czekał”, „granda”, „spadał”, „koniec”. Liwia Gawlin uspokajała go, ale dopiero gdy podniosła głos, usłyszeli ją wyraźniej.

– Adam, przecież się umówiliśmy! Ty masz przed sobą szansę! Zaistnieć w sztuce, zabłysnąć! Ja rozumiem stresy i…

– Nie chcę! Mówię, kończymy to! Wie pani co, to miały być zajęcia dla nas, ja nie będę najgorszy, nikt się ze mnie nie będzie nabijał, z mojej figury, z mojej cukrzycy, z mojego wszystkiego!

– Adamie, nikt się z ciebie nie będzie nabijał, ani tu, ani nigdzie! Zapewniam wam komfortowe warunki. Zrozum, jesteś jedyny w swoim rodzaju! O cukrzykach mało się mówi, to temat tabu! Twoja choroba będzie twoim atutem! Staniesz się gwiazdą!

– Gwiazdą, jasne! Nie, chodzi o to, żeby nas skompromitować, ośmieszyć! Wiedziałem, że tak będzie! Jeżeli pani to sprawi satysfakcję, super, ekstra, ale ja idę do domu.

– Jeśli się ośmieszasz, to teraz! Co za pokaz męskiej histerii! Widziałaś, Sandra, coś takiego? Adam, masz dwadzieścia parę lat, więc zachowuj się jak dorosły człowiek! A teraz jesteś jak takie dziecko, co mówi: do domu, do domu, do domu! – zakończyła piskliwie.

– Pierdolę, już mnie tu nie ma! Chciała pani tego! Pierdolę!

Wiktor zobaczył po raz ostatni z daleka to przemykające monstrum z horrorów. Dobiegło go trzaśnięcie drzwiami.

– Ale diwa! – skomentował Hallis.

Chwilę później do saloniku wpadła rozpromieniona Liwia Gawlin. Za nią kroczyła Sandra z wielką tacą, na której stały kubki z parującą herbatą i kawą, cukiernica, talerz kanapek i szklanka z wodą, przeznaczona dla niego. Będzie jedynym bez herbaty. Trochę głupio się tak wyróżniać.

– Adama z nami nie będzie. Wolał przekreślić swoją szansę, uszanowałam jego wybór.

Wprowadziła ich do Sanktuarium Natchnień. Sandra i Jana siadły na pufach, a Hallis zajął miejsce na kanapie. Obok siebie usadził… Nie! Kena, takiego od Barbie! Blondasa w pstrokatym wdzianku i butach! Wiktor ostatnio miał takie plastikowe badziewie w rękach kilka lat temu, jak bawił się z Rogerkiem i jego szczerbatą sąsiadką. Hallis rozsiadł się wygodnie, ustawił uśmiechnięty kawałek plastiku obok (zgrzytnęło-pisnęło) i zaczął obracać w palcach jedną z poduszek. Wiktor patrzył na Kena i myślał o głupich lalkach z horrorów.

– Przyniosłeś Kena? – spytała Sandra. – Liwia, trzeba było coś takiego przynosić?

– Prawie zawsze go ze sobą noszę – wyjaśnił Hallis bez zażenowania. – To Alex Sillah.

Wiktor ostatecznie siadł na jednym z wolnych pufów. Usiadłby obok Hallisa – kanapa była wygodniejsza – ale ta lalka! Sillah! Prawie jak silly. Głupi Hallis!

Liwia Gawlin podeszła do każdego z tacą, jakby robiła za kelnerkę. Zaczęła od niego. Sięgnął po wodę. Przyszło mu do łba, że tacę można było upuścić, a wtedy herbaciano-kawowy gorąc wylałby się na niego. Na samą myśl poczuł, jak po jego ciele przechodzi stado zimnych mrówek.

– Co dziś widzieliście ciekawego? – zapytała Liwia Gawlin, rozsiadając się na krześle biurowym, wygodniejszym i od pufów, i od kanapy. – Co obudziło waszą wrażliwość? Wiktorze?

Żadnego „dzień dobry, będziemy robić to i owo”, tylko od razu „Wiktorze”! Co miał jej powiedzieć? Że nie chciało mu się wstać? Że całą drogę znosił Sandrę z jej gadką, z jej gębą?

– Nic – odburknął i poczuł się jak ostatni debil.

– Sandra?

– Nie, ja też nic, no, nie wiem! Ja się cieszę na te warsztaty, tylko o tym myślę, o!

Liwia Gawlin skinęła głową bez przekonania. Zerknęła na Hallisa.

– Każda godzina coś takiego przynosi. – Namyślał się, zero stresu. – Na ulicy zorientowałem się, że rozwiązał mi się but. Przyklęknąłem, zawiązałem. Pomyślałem o tej silnej więzi, z jaką spotykamy dwie sznurówki. Jakby brutalnie łączyły się wzajemną pępowiną. Ludzie czasem chcą takiej miłości, a potem pragną od niej uciec.

Co takiego? Jaka pępowina, jaka miłość? Kogo obchodzi, że mu się but rozwiązał? Gdyby wdepnął tym samym butem w psie gówno, też by się pochwalił?

– Wspaniałe, Olek – odpowiedziała Liwia Gawlin. – Widać, że piszesz wiersze i jesteś otwarty na świat. Pępowina sznurówek…

Wiktor miał ochotę wstać i wyjść, jak tamta góra tłuszczu. Gdzie on w ogóle trafił? Dlaczego musiał siedzieć z tymi ludźmi? Nie chodził do takich Sanktuariów. Nie łaziłby po cudzej kuchni jak po własnej. Nie przyniósłby Kena i nie posadził obok siebie. Potrafił się tylko schować w kącie z narastającym wrażeniem, że coś mu umyka. Od tak dawna nie musiał się wpasowywać w żadne środowisko, że zapomniał, jak to się robi. Nie zależało mu. Pieprzona Gwardia Dumbledore’a!

– Marcjanno, a ty? – zachęciła Liwia Gawlin. – Chciałabyś coś dodać?

– Nie – odparła Jana. Wyglądała na obrażoną. – Mam kozaki.

– Na pewno coś znajdziesz! Niekoniecznie związanego z butami! Poszukaj w tym dniu, proszę cię.

Zapanowała cisza. Sandra siorbnęła herbatę. W końcu Jana czy tam Marcjanna odezwała się, ale tak, jakby wcale nie chciała mówić:

– Moja Maja, moja córka, jak usłyszała, że idę na warsztaty, zapytała, czy będą mnie kroić. – Uśmiechnęła się, jej twarz zrobiła się jeszcze ładniejsza. – Mój ojciec posiada warsztat, tam sobie majsterkuje, rozkłada i jej, Mai, to się tak właśnie kojarzą warsztaty. Zapytałam: „A jeśli tak, to co?”, a ona: „Mogę dostać kawałek ciebie?”. I w bek, jak jej powiedziałam, że nie.

Rozległ się cichy śmiech, choć nie było to takie znowu śmieszne. Sympatyczne.

Przypomniał sobie podróż tutaj. Autobus stękał i trzeszczał niczym zmęczony staruch, jakby się zaraz miał rozlecieć. Skoro taki Hallis gada o swoich sznurówkach, on może równie dobrze powiedzieć o autobusie. Choć nie… już się nie będzie wyrywał. Po co?

– Zawsze będziemy tak zaczynać nasze Soboty z Picassem – podsumowała Liwia Gawlin. – Musicie się nauczyć patrzeć na świat, na życie prawdziwie, dostrzec jego unikalne piękno. Wy też jesteście unikalni. Najważniejsi! Ja tylko pośredniczę, chwycę aparat, a wy staniecie się sztuką! Od dziś znajdujecie się w centrum mojego projektu!

W centrum – akurat! Oni może tak, ale on jak zwykle nie! Naiwniak. Sądził, że robi coś dla siebie, że coś się będzie działo, a czuł się jak w kinie na filmie, którego nie rozumiał. Chyba był zbyt przeciętny.

– A teraz skojarzenia – podjęła Liwia Gawlin. – Olek, kim nie jesteś?

– Żarówką!

– Wiktor, jeden przymiotnik dla ciebie.

– Ostrożny! – odpowiedział. Sam nie wiedział, czemu właśnie ten wybrał. Czuł się tak, jakby się posmarkał przy ludziach! Pitolenie!

– Sandra! Czego mogłoby nie być na świecie?

– Welonów!

– Marcjanna! Najpiękniejsze słowo?

– Hollywood!

– Wiktor, kogo byś ocalił z pożaru?

– Fionę! – niemal krzyknął. Ta gra w przesłuchanie nabierała tempa, jakby rzeczywiście się paliło. I znów był zły na siebie. Nie powinien się tak wywnętrzać, mówić tutaj o Fionie. Pomyślał, że powinien wyjaśnić, kim jest Fiona, ale Liwia już kierowała pytanie do Hallisa:

– Olek, kogo nie kochasz?

– Ojca!

– Sandra, twój owoc!

– Malina!

– Marcjanna, twoje ulubione zwierzę?

– Nie mów do mnie Marcjanna.

Liwia Gawlin otworzyła usta, gotowa do zadania następnego pytania. Wyglądała jak ktoś, kto akurat gada i nie wie, że znalazł się w kadrze. Wiktor pomyślał, że wyhamowali po długim biegu.

– Przecież masz piękne imię. Tak jakby strumień szemrał w nietkniętym przez człowieka lesie, nie słyszysz tego? Marcjanna – zakończyła. Jak ona to robiła: zwykłe słowa mówiła w taki sposób, że od razu wydawały się zajebiste?

– Strumień! – prychnęła Jana. – Co to ma być, jakaś Pollyanna z Zielonego Wzgórza?! A co powiesz o: Marcyśka? Marcyna?

– Z Zielonego Wzgórza była Ania! – wtrąciła się naburmuszona Sandra. – Pollyanna to inna książka! Czytałam Anię tysiąc razy!

– Kogo obchodzi, co czytałaś? Jesteś niby bardziej lepsza?!

– Dziewczyny! – Liwia Gawlin podniosła głos. Wstała. – Szanujcie się nawzajem, bo zasługujecie na szacunek.

Sandra i Jana posłały sobie spojrzenia mówiące „jesteś cipą, cipo”.

– Przepraszam, Jana – powiedziała spokojniej Liwia Gawlin. – Czasem chcę was za bardzo do czegoś przekonać, ale to tylko dla waszego dobra. Jako matka sama wiesz, jak to jest. Maja też nie zawsze rozumie, że chcesz dla niej jak najlepiej, prawda? Dobrze, że się złościsz, tu nawet powinniście uwalniać emocje.

Zapadła cisza przerywana siorbaniem Sandry. Ta sytuacja – choć zażegnana – wprowadziła zgrzyt. Może Jana miała rację? To tylko takie głupie gadanie, o zwycięstwach, o sztuce. Jako marketingowiec powinien być na to wyczulony.

– A teraz chciałabym przeprowadzić coś trudniejszego. Każde z was wymieni swoją ulubioną przyprawę i w jednym, dwóch zdaniach uzasadni, dlaczego wybrał właśnie tę. Nie namyślajcie się, to nie na tym polega. Jana, zaczniesz?

Wiktor czuł, że od tego, co Jana teraz powie, zależy, jak te warsztaty będą dalej wyglądać.

– Zioła prowansalskie. Pięknie pachną.

– Z czym ci się kojarzy ten zapach?

– Łąką, kwiatkami. Kąpielą taką w wannie.

– Pociągnij to dalej.

– Po co? Leżę na łące, na kwiatkach, na trawach, dotykam traw. I nie ma nikogo koło mnie, ani jednej osoby. Dobra, tyle!

– To dużo o tobie mówi. – Liwia Gawlin się uśmiechnęła. – Sandra?

– Ja lubię kminek. Robię najpyszniejsze łazanki, każdemu smakują. Do łazanek musi być kminek. Moje siostry mówią, że im tak łazanki nie wychodzą. Jeden szwagier mówi, że moje są najlepsze.

– Wiktor?

– Sól. Solą zasypuje się rany – wypalił kolejną bzdurę.

– Olek?

– Cynamon. Babcia mi posypywała pierogi cynamonem. Pierogi były jak kwiatki. To była wieś, dom murowany, ale kuchnia w drewnie. Tamto drewno miało swój zapach. Czasami są takie momenty, gdy go czuję i nie umiem opisać. Babcia już nie żyje. Dawno umarła.

– Dziękuję, że się ze mną podzieliliście tymi opowieściami.

Za co tu dziękować? Co za cyrk! Powiedział to, co pierwsze przyszło mu do łba, w sumie bez sensu – a ona nawet nie skumała, że sobie jaja robił.

Następne w planie okazało się podpisywanie papierów: umów, kwestionariuszy osobowych, zezwoleń na wykorzystanie wizerunku. Było za dużo zestawów – Liwia Gawlin się zdziwiła, ale przypomniała sobie o wieprzu i podarła ten przeznaczony dla niego.

Czytał uważnie każdy dokument, choć wiedział, że i tak wszystko podpisze. Hallis oddał podpisane papiery bez czytania, Jana prześledziła umowy ze zmarszczonym czołem, a Sandra zadawała mnóstwo pytań. On pozwolił sobie tylko na te praktyczne, nie będzie się ośmieszał, skoro pracował przy umowach. Liwia Gawlin odpowiadała rzeczowo, zupełnie jakby z Sanktuarium Natchnień uciekła nawiedzona artystka, a pojawił się rekin biznesu w różowym kimonie. Sztuka sztuką, ale swoje trzeba napodpisywać!

Zebrała papiery i wyszła na chwilę. Im zostało gapić się na siebie. Sandra siorbała herbatę, Hallis bawił się Kenem, zginając mu nogi (plastik trzeszczał), a Jana wpatrywała się w swoje rękawiczki. Tylko Wiktor nie miał się czym zająć. Cisza mu przeszkadzała – ale o czym mieli rozmawiać?

Liwia Gawlin wróciła, dźwigając trzy opasłe tomiska w czarnych oprawach. Poderwał się i przejął od niej ciężki ładunek (Hallis, oczywiście, nie wpadł na pomysł, żeby się ruszyć).

– To wielkie księgi i poznacie je dobrze – oznajmiła. – Pokażę wam świat sztuki na reprodukcjach.

Przez prawie dwie godziny opowiadała o antyku i renesansie. Pokazywała im obrazy, zachwycona. Początkowo nawet go to ciekawiło, potem sobie wmawiał, że to bardzo ciekawe, aż przestał się oszukiwać. Ładne, okej, ale ile można? Od tych pięknych golasów dało się wpaść w kompleksy! Ktoś coś namalował – czy to znaczy, że on musi to oglądać? Hallis się wymądrzał – wielki kulturoznawca! – Sandra się entuzjazmowała (jej „jakie to piękne!” zaczęło mu działać na nerwy), Jana dopytywała od czasu do czasu – a on się nudził. Dołączył się do ogólnego zadowolenia, gdy Liwia Gawlin zamknęła ostatni album i zapytała ich o wrażenia. Chyba wszyscy już tym rzygali.

– Mąż już na mnie czeka – oznajmiła Jana, patrząc na telefon.

– To jeszcze chwilę poczeka, bo zanim was wypuszczę, mam dla was ostatnie zadanie. Tym razem nie na kreatywność, ale na prawdę. Nie macie niczego wymyślać, nie uruchamiajcie wyobraźni. Każde z was powie teraz, co wam się podoba w kimś z warsztatów. Jedna cecha wyglądu.

Spojrzeli na siebie i odwrócili głowy, jednomyślni. Żenada! Jakby się mieli przed sobą rozebrać!

– Wiktor, ty powiedz coś o Sandrze.

O tym paszczurze? Idiotka zachichotała i zakryła gębę. Na szczęście sobie przypomniał.

– Sandra ma bardzo ładny uśmiech. Zęby.

– Och, Wiktor! – zaśmiała się.

– Dobrze. – Liwia Gawlin skinęła głową. – A teraz Jana powie coś o Wiktorze.

– Ładne włosy ma. – Jana puściła do niego oko. – Ja lubię blondynów.

Głupio się poczuł – jakby podsłuchał coś, czego nie powinien.

– Twój mąż to blondyn? – spytała Sandra.

– Brunet! – rzuciła Jana i wszyscy zaczęli się śmiać.

– Olek, a co powiesz o Janie? – wtrąciła Liwia Gawlin.

– Ma piękne czoło. Te linie wspaniale się komponują – pieprzył.

– Sandra, a ty o Olku?

– Ma piękne oczy.

Julia powiedziała kiedyś tak samo o jego gałach. Pic na wodę.

– Widzicie, to nietrudne! A nie wierzycie, że jesteście piękni, prawda? – Liwia Gawlin wsłuchała się w ich potwierdzające mruknięcia. – A właśnie że jest zupełnie inaczej. Jesteście piękni, jesteście wyjątkowi! Sami się o tym przekonacie, a następnie przekonają się o tym inni. Tyle na dzisiaj! – Klasnęła w dłonie.

Przebudzili się od tego klaśnięcia, odczarowani. Wiktor znów uwierzył. Może miał ładne włosy. I oczy. Julia chyba wiedziała, co mówi. Liwia Gawlin też.

Wyszli z Sanktuarium. Wiktor trochę się potykał, ścierpły mu nogi. Podczas warsztatów momentami zapominał, że istnieje coś poza Sanktuarium, poza Liwią Gawlin – a teraz tłoczyli się w przedpokoju i obijali o siebie, trochę jak hałaśliwe ptactwo, które trzeba zagnać do kurnika. Dobrze, że tego grubasa nie było, boby ich zmiażdżył i pewnie zjadł! Liwia Gawlin ucałowała każde z nich na pożegnanie.

Znaleźli się w windzie i znów nie było nic do powiedzenia. Jechali w dół, cztery żony Lota. Przypomniał mu się wiersz Szymborskiej. Coś o srebrnej misce, o chomiku na dwóch łapkach (ten chomik zawsze go dziwił, gryzoń z czasów Sodomy). Kołatały mu się w głowie pojedyncze wersy: „Obejrzałam się z osamotnienia. Ze wstydu, że uciekam chyłkiem”. Jak to się zaczynało? „Obejrzałam się podobno z ciekawości”. I coś tam było o ciemności z nieba. Za tydzień powie, że jak jechali w windzie, to myślał o Żonie Lota. Albo nie.

Wypadli z windy, niecierpliwi i śmieszni. I co z tego, że on ma ładne włosy, że Sandra może się chwalić przynajmniej zębami, że Jana ma niby szczególne czoło?

Wyszli. Jana pobiegła do szarego citroëna, machając im. Stali jeszcze pod klatką, gdy jej mąż – zarośnięty, napakowany, trochę w typie Ryśka – zatrąbił na nich.

– Do następnej soboty – odezwał się Hallis. Rozdał swój rybi uścisk dłoni i odszedł szybkim krokiem.

Wiktor myślał o tym durnym, wiecznie uśmiechniętym Kenie zamkniętym w torbie, obijającym się o książki, portfel, złożony parasol.

Sandra spieszyła się na autobus. Myślała, że pójdą razem, ale ją odprawił. Poszedł w drugą stronę. Spacer mu nie zaszkodzi. Jak będzie wracał, jeszcze raz spojrzy w okna mieszkania Liwii Gawlin, które niczym nie różnią się od innych okien. To tylko pokój. Na niektóre pokoje mówi się „salon”, na inne „pokój gościnny”, a na jeszcze inne „pracownia” czy „Sanktuarium Natchnień”.

A Soboty z Picassem? Szopka – jakieś pytania bez sensu, jakieś obrazy. Wyłączenie z życia na kilka godzin. Można iść do kina, można pójść na kręgle, można spać – można też się zapisać na takie warsztaty i w ten sposób zmarnować swój czas. To tylko coś pożyczonego.

Wieczorem czekało go spotkanie z Sewerem, Moniką i Maćkiem. Nie będzie musiał się skupiać, wywyższać, popisywać. Nikt nie będzie od niego tego wymagał. Wypiją piwo, pogadają o pierdołach. Tak. To było prawdziwe. Było jego.