Rozdział 10

Sądził, że po pierwszej Sobocie z Picassem jego życie stanie się inne niż dotąd. Wyobrażał sobie, jak – on, nowy, pewny siebie Wiktor Porocha – przychodzi do Stylove nie po to, żeby pozbyć się kilku Mieszków i Bolesławów, ale żeby zobaczyć Liwię Gawlin. Wystarczyłoby mu patrzeć, jak stawia pasjansa – nawet jeśli nie wiedział, gdzie powinna położyć którą kartę.

Tymczasem zaczął się kolejny tydzień, a on coraz mniej myślał o warsztatach. Każdego dnia chciał wypatrzyć coś ważnego, wartego zapamiętania i gówno. Łaził tam gdzie zawsze, mówił to co zawsze i myślał tak jak zawsze. Tamta sobota zaczęła przypominać sen – jak się śni, to człowiek myśli, że nic innego nie ma, tylko ten świat ze snu, a zaraz po przebudzeniu o tym zapomina. Śniło mu się, że znajdował się w dziwnym pokoju. Było z nim kilka osób, siedzieli na pufach. Jeden chłopak miał Kena, kawałek uśmiechniętego plastiku. Jakaś babka pokazywała obrazki w wielkiej książce jak przedszkolanka przed dzieciarnią. W tym śnie wiedział, że gdzieś daleko jest takie miejsce, w którym kołyszą się metalowe motyle, a kot von Masełko macha łapą. Ten sen wydawał się prawdziwy, pytania miały nawet trochę sensu. „Dopóki ciemność nie runęła z nieba, a z nią gorący żwir i martwe ptaki”.

Czwartek był zadziwiająco przyjemny jak na listopad. Słońce świeciło na bezchmurnym niebie i sam ten widok dawał złudzenie ciepła. Wiktor akurat miał wolne i wybrał się na spacer, żeby nie siedzieć w tej swojej klitce. Samotność jakoś lepiej się znosiło na zewnątrz.

Znalazł się w parku, w którym latem wypatrzyła go Liwia Gawlin, teraz ponurym i niemal pustym. Inna pora roku to jak inna epoka. O! To się nadawało na sobotę.

– O, hej!

Przez sekundę miał nadzieję, że to Liwia Gawlin. Znów się spotkają, tylko oni. Żadnych Hallisów, żadnych Sandrusi, żadnych Jan. Ale to była właśnie Jana. Towarzyszyła jej kilkuletnia dziewczynka okutana w bladoróżową kurteczkę.

– Na spacerek? – Oto jedno z tych idiotycznych pytań, które ludzie zadają, choć znają odpowiedzi. – Ja też musiałam, ona mi w domu już wariowała. Maja, Maja, nie dotykaj, no, to brudne, z błota, z ziemi!

Gówniara grzebała w jesiennych liściach i nic sobie nie robiła z napomnień, a Jana ją w końcu olała. Ruszyła powolnym krokiem, Wiktor dostosował się do niej.

– Myślałem, że zobaczymy się w sobotę, a widzimy się w czwartek.

– Nie wiem, czy ja w sobotę przyjdę. I w ogóle.

– Co?

– A bo to w ogóle namówił mnie mój Hubert, on zechciał tego bardziej niż ja. – Spojrzała na swoją dłoń, jakby chciała obejrzeć paznokcie, a mogła sobie co najwyżej obejrzeć rękawiczkę. – On jej kwiaty załatwiał, kwiaciarnię mamy. I się wygadał. Nieważne. Maja, nie idź do tych gołębiów, same zarazki, odchodź stamtąd! A tobie się w sobotę podobało?

– Było ciekawie. Coś innego. Nigdy nie naoglądałem się tyle obrazów co w te dwie godziny!

Wyobraził sobie głupio, że są parą na spacerze, a ta biegnąca z przodu bachorka jest ich dzieckiem. Mają gdzieś mieszkanie, do którego wrócą. Będzie mnóstwo codziennego harmidru, kuchenne zapachy, włączony telewizor, rozciągnięte świeże prześcieradło, seks przed nocą, przytulenie po seksie. Dureń!

– Ona jest zafiksowana na tym, więc inni też muszą.

– Ma swoje reguły. I wie, jak zrobić z nas gwiazdy.

– Wierzysz temu?

– Jasne – odparł. Nigdy nie przyszło mu do łba, że ten cały projekt może być lipą. Skoro już te warsztaty ruszyły…

Jana krzyknęła. Maja przecięła alejkę i o mało nie wlazła rowerzyście pod koła. Ominął ją w ostatnim momencie, przewróciła się. Odjechał, przeklinając, a mała podniosła się i podbiegła do nich z bekiem. Jana ją obsztorcowała, chwyciła za rękę i kazała iść przy sobie jak psu. Gówniara szła obok, chlipiąc. Nie współczuł jej. Pomyślał o zasranym Rogerku. Nie chciał mieć dzieci.

– Tobie też się tak narzucywała?

– Nie. – Nie dodał, że to raczej on się jej „narzucywał”.

– Tylko ja takiego pecha miałam? Nachodziła moją osobę w kwiaciarni i o kwiatkach nawijała, o tych Sobotach. Zgodziłam się, żeby już mi dała spokój. Ty pracujesz w sklepie?

– W Interneksie w galerii.

– Więc masz i takich klientów, przed którymi chciałbyś się schować.

– U nas jak wyjdą, to raczej już nie przychodzą. Podpisują umowę i tyle. Zdarzy się jakiś kretyn, że mu niby router nie działa, że umowa nie taka, ale rzadko. – Nie umiał sobie wyobrazić Liwii Gawlin jako natarczywej klientki, której chciałoby się pozbyć. – Ja ją lubię – powiedział, kierowany poczuciem lojalności.

– Trzeba być złym człowiekiem, żeby tak szukać kogoś, kto miał wypadek i zeszpecił siebie na zawsze – odparła. – Co taka o tym wie, to ten jej synek uciął sobie palce. Zrobiła taką sytuację, a potem wystawę z tego.

Pomyślał o dłoni Cecyla vel Zenka ukrytej w kieszeni. Wiktor przynajmniej mógł nosić długie spodnie. Miał giry – poparzone, ale były. Chodził. Częściej już zapominał o swoich bliznach, niż o nich myślał.

– A tobie co się stało? – Nie powinien pytać, ale lepiej, żeby zeszli z Liwii Gawlin.

– Poduszka powietrzna. A montuje się je, żeby ratowały życie. Niekiedy też zabijają, tak na forach pisze. – Wyciągnęła przed siebie ręce. Jej dłonie w skórzanych rękawiczkach wyglądały jak dwie małe ośmiornice. – Czasem się sobie śnię bez nich. Tylko dłonie są wtedy takie trochę nie moje. – Zacisnęła pięści, ośmiornice się skuliły.

– Też tak czasem śnię o sobie.

Zrobiło mu się przykro. Do Jany było mu bliżej niż do Sandry o dziobatej twarzy czy do zbyt ładnego Hallisa. Może nawet stała mu się bliższa niż Julia, która nie należała do najpiękniejszych, ale nie miała też takich defektów.

– Ja mam blizny na nogach. Po wrzątku. – Chciał ją pocieszyć, a zabrzmiało to tak, jakby się licytowali. – Jana, przecież jesteś ładną dziewczyną. Bardzo ładną.

– Nie. – Potrząsnęła głową. – Już nie. – Puściła bachora, który uwolniony, pobiegł naprzód, i ściągnęła lewą rękawiczkę. Nim nałożyła ją z powrotem, zdążył zobaczyć koszmarne blizny przecinające wnętrze dłoni. Przekreślały linie papilarne. Jak przez poduszkę powietrzną można się czegoś takiego nabawić?

– Na rękach też mam. Wypadek samochodowy z mojej winy. Wjechałam na barierki, szkło poleciało, ręce połamałam. Mówili, że szczęście, że jechałam sama, że nie zginął nikt. Nikt! – zaśmiała się. – Miałam być aktorką. Tak się myśli, jak się jest smarkaczem i kupywuje jakieś tam „Bravo” czy „Show”, ale ja tak na serio. Grałam nawet w Sądzie rodzinnym i w W11. U Lipińskiego ważny dowód przyniosłam, nagranie na komórce.

On i Julia oglądali WesołowskąSąd rodzinny, żeby się pośmiać z drewnianego aktorstwa, a ich to wciągnęło, choć nadal się śmiali. Musieli widzieć Janę i nie zwrócili na nią uwagi. Kolejna wzięta z ulicy baba, która nigdy nie będzie prawdziwą aktorką.

– A ty jakie marzenia straciłeś po swoich bliznach? Kim marzyłeś być?

Co miał jej powiedzieć? Wypadek utrudnił życie, ale Wiktor nie stracił roboty, nikt się od niego nie odwrócił. Fiona kochała go jak dotąd, Sewer, Maciek i Monika współczuli mu, aż zaczęli traktować go tak jak dawniej. Nawet Julia nie odeszła z powodu jego gir. Gdyby powiedział Janie, że stracił dziewczynę, to byłoby nie fair.

Postanowił wyznać prawdę.

– W zasadzie to nikim.

ornament

W sobotę znowu znalazł się w tamtym niby-śnie – i to, co miał do powiedzenia, wydawało mu się głupie.

Przywitali się z Hallisem, Sandrą i Janą, znów skrępowani. W Sanktuarium Wiktor usiadł na tym samym pufie, który gniótł go w tyłek tydzień temu. Miejsce obok Hallisa i jego Alexa Sillaha zajął Cecyl vel Zenek. On i Hallis, gdy tak siedzieli obok siebie, wydawali się nawet dosyć podobni z gęb – może nie jak bracia, ale jak bliscy kuzyni – tylko jeden był szatynem, a drugi miał na głowie megajebny blond.

Wiktor próbował trafić na moment, w którym Zenek wyciągnie wybrakowaną dłoń. Poczytał o tym trochę w necie. Wypadek z krajalnicą, ujebało mu częściowo dwa palce – wskazujący i środkowy lewej dłoni. Na zdjęciach z wystawy nie wyglądało to w sumie tak strasznie. Gdyby Wiktor nie wiedział, na co patrzeć, co jest główną atrakcją, nawet by nie zauważył tych minikikutów. Zapadł mu za to w pamięć fragment opisu wystawy: „Patrzyłem, jak moje własne ciało, które zawsze miało do mnie przynależeć, nigdy się nie odłączać, leży obok. Czasem zdarzy się nam coś upuścić – długopis, telefon, bilet autobusowy, wazon – ja upuściłem moje palce”. Musiał być dorosły, jak coś takiego powiedział. Za mądre to na ośmioletniego smarka.

Liwia Gawlin miała na sobie ciemnoczerwony kostium z długimi rękawami ozdobionymi czarną lamówką. Rozsiadła się na swoim biurowym tronie. Popalała fajkę. Niby była na wyciągnięcie ręki, a jak zawsze daleka. Czuł się przy niej, jakby oglądał ją w telewizji.

– Kochani, co dziś przynieśliście? – rozpoczęła, dusząc fajkę w popielniczce. – Co was poruszyło, rozbawiło, co jest warte waszej uwagi, wyjątkowe? Jana, zaczniemy od ciebie.

– Nie wiem, czy to chodzi o to, czy to się liczy – westchnęła Jana. – Byłam w parku na spacerze z Mają. Ona lata po tym parku, w ogóle mnie nie słucha. Nie wie, ile może jej się stać. Albo pies ją użre, albo gołąb podrapie, czymś zakazi, zarazi. Auta po parku nie jeżdżą, ale taki rower może zmiażdżyć jej rękę. Ostatnio mało brakowało… Pomyślałam, że nie chciałam jej mieć, znaczy rodzić. Tylko gdyby teraz coś ją spotkało… Sekunda wystarczy i…

Liwia Gawlin pochwaliła ją za wrażliwość i empatię. Poprosiła o następne opowieści. Sandra wspomniała miłą rozmowę z klientem przy kasie (pracowała w Biedronce), a Hallis gadał bzdury o osiedlu, na którym mieszka jego kolega, szarych blokach, klockach Lego, labiryntach, współczesnym getcie. Wiktor czekał na swoją kolej.

Przygotował spicz. Chciał opowiedzieć o tym, jak on i Julia wieszali sznury na pranie, które pod sufitem przypominały przewody elektryczne, o ubraniach schnących wysoko. Cztery dni temu kupił suszarkę. Wczoraj wszedł na stół i poobcinał te sznury nożyczkami do mięsa. Spadały, a potem tkwiły na ziemi jak martwe węże (tak sobie wymyślił).

Ale jak przyszło co do czego, to nic z tego nie powiedział. Co to kogo obchodziło? Mówili, bo Liwia Gawlin im kazała. Może kłamali. On też miał w dupie historie Sandry, Hallisa i Jany. Kuźwa, jakieś sznurówki, jakieś bloki, flirty z klientami.

– Pomyślałem sobie, że ciągle się pierze. Tyle jest brudów! Pralka wiecznie chodzi, wiruje, sypie się tego proszku, trzeba wywieszać ciuchy, robić drugie, trzecie tury. A życie mamy tylko jedno – zakończył, nawet zadowolony. Nieźle to wyszło.

– A życie mamy tylko jedno – powtórzyła Liwia Gawlin. Zasłużył na jej uśmiech. – Został nam Cecyl.

– Mnie też wzruszają moje brudne gacie w pralce – odezwał się Zenek. – Właśnie o tym samym chciałem opowiedzieć. Też muszę prać. Moja pralka nazywa się Hildegarda.

– Cecyl, poważnie!

– Dobra, dobra! – Uniósł kompletną rękę. – Byłem wczoraj w lesie. Na polance. Spotkałem jelenia. Ryczał sobie. Piękny. I to niebo nad nim. Prawie gwieździste. Łąka, niebo, jeleń, ja. Czego chcieć więcej?

– Chciało ci się w taki deszcz chodzić po lesie? – wtrąciła Sandra.

– Dziękuję ci – powiedziała Liwia Gawlin lodowatym tonem. – Bardzo ci dziękuję, Cecylu.

Przeszli do oglądania albumów. Tym razem barok. Wiktor nastawił się na dwie godziny nudziarstwa, a nawet się wciągnął. Nie od razu, jak Liwia Gawlin wprowadzała ich w „założenia artystyczne epoki i ówczesną estetykę dzieł” (bełkot!), tłumił ziewanie. Dopiero potem zrobiło się ciekawie, jak te rzeczy tam były w tych obrazach i rzeźbach.

Na reprodukcjach wszystko wydawało się żywe – jakby ludziom z obrazów coś przerwano. Na Wieczerzy w Emaus Caravaggia to wyglądało tak, jakby Chrystus miał wyciągnąć rękę z albumu i sięgnąć po jedno z wystawionych na paterze ciastek. A Panny dworskie Velázqueza – Wiktor patrzył i czuł się tak jak wtedy, gdy wracał z namoczoną gąbką i pomylił klasy – też na niego patrzyli jak na kosmitę. I autoportrety Rembrandta przypominające raczej zdjęcia. Lekcja anatomii doktora Tulpa, kurde… Trup z półotwartymi oczami, brrr! Zenek miał opisać ten obraz. Janie dostała się martwa natura: przewrócone kieliszki, orzeszki, niedojedzone żarcie jakiegoś Holendra (po co malować cudzy bajzel?), a Sandrze przypadł chłopak z owocami.

On dostał do opisu Judytę Caravaggia. To było więcej Judyt? Chyba że Hallis ściemniał? Wiktor nie lubił się czuć jak w szkole, maturę zdał, studia zrobił, koniec. Mimo wszystko musiał się postarać. Zresztą barokowe obrazy były niezłe, takie mroczne, a ci ludzie mogliby statystować w horrorach – a ta Judyta to horror gore! Właśnie od horroru gore zaczął, po czym opisał obraz.

– Można się przestraszyć – zakończył – albo krzyku tego Helo-cośtam, albo wytrzeszczonych oczu tej staruchy. A Judyta odcina mu głowę, jakby chodziło o dupkę banana. U mnie w przedszkolu dzieciaki tak odrywały głowy lalkom, jakby to był przymus. Trochę się martwiły biedną laleczką, ale bardziej były ciekawe.

– Rozumiem, Wiktorze. – Po twarzy Liwii Gawlin przemknął słaby uśmiech. – Istny most między epokami! Został nam Olek. I znów Velázquez. Stara kucharka, proszę, Olek.

Hallis przez chwilę oglądał obraz z miną napuszonego znawcy, a potem długo się mądrzył.

– On się świetnie bawił światłem, rozjaśnił twarze – podsumował. – Idealnie odwzorował szczegóły. Te żółtka pływające na tłuszczu, białe jajko w dłoni tej kobiety, łyżkę. Niesamowite! Garnek aż błyszczy, można zobaczyć fałdy na chuście tej kobiety i detal na wazonie. – Wymierzył palec w róg obrazu. – Ten pyzaty chłopak jakby był zaskoczony. A kucharka: niby staruszka, ale w jej oczach jest coś młodego, pomimo zmęczenia. Patrzę na ten obraz i myślę, że to się kiedyś działo. To tak wyglądało. Wierzę mu. Jestem tam.

Liwia Gawlin odwróciła album i razem z Hallisem przyjrzała się reprodukcji. Wiktor pomyślał, że chciałby mówić o obrazach jak oni, ale tego się nie nauczy.

– Ja też tam jestem. Z tobą, Olek. Z wami. Wiecie, że to jeden z moich ukochanych obrazów? Pomyślcie, ta kobieta istniała naprawdę. Wtedy, na początku siedemnastego wieku, zbliżała się już do śmierci. Może w jej życiu nie zostało nic wartościowego. Nic, o czym trzeba byłoby pamiętać. Umarła, jak Diego Velázquez, jak ten chłopiec, ale zarazem została na płótnie i jest tu z nami prawie czterysta lat później. Gdyby nie ten obraz, nigdy byście nie wiedzieli, że kiedyś smażyła jajka, że istniała.

I? Nic takiego by się nie stało! Dobra, było w tym coś dziwnego, niesamowitego.

– Nieprzypadkowo wybrałam ten portret starej kobiety – podjęła. – Chciałabym, żebyście dzisiaj wyobrazili sobie swoje nagrobki. Możecie je narysować albo namalować, albo zrobić kolaż z gazet, jak chcecie, macie tu mazaki, ekierki, papier kolorowy, nawet pastę do zębów. Liczy się wasza inwencja. Czemu jesteście tacy zdziwieni?

Gapili się na siebie, jakby nie mogli zdecydować, które z nich ma to wyjaśnić. Zaczęli mówić prawie jednocześnie.

– Wpadasz, Liwia, w iście eklezjastyczne klimaty…

– Mowy nie ma!

– Ale ja nie wiem, jak będzie wyglądał mój nagrobek. Nawet jak chciałam ze sobą skończyć, to o tym nie myślałam, no, nie wiem…

– Mamo, a nie moglibyśmy namalować jelonków na rykowisku?

Teraz ona się na nich gapiła.

– Wiem, że was zdumiałam, ale to nie jest wzięty znikąd wymysł. Dzisiejsza kultura gloryfikuje życie, tak jak gloryfikuje urodę. Przemijanie zamiata się wygodnie pod dywan, mamy złudne poczucie bezpieczeństwa. Nie płyńcie z tym prądem, bądźcie bardziej świadomi, usytuujcie się wyżej w tym świecie. Musicie mi zaufać, przekroczyć własne granice. Pamiętajcie, że antonimem dla „umierania” jest „nieśmiertelność”. Kiedyś śmierć była powszechniejsza niż życie, ludzie chorowali, mężczyźni ginęli na wojnach, kobiety umierały przy porodach, dzieci ledwo się rodziły, już…

– Ja nie muszę tu siedzieć! – przerwała jej Jana. Wstała. – Mam dom, dziecko, nie będę sobie tu po nic gadała, rysowała! Jeszcze grób! Wcale nie chciałam tu być, ty nachodziłaś moją osobę, moją kwiaciarnię!

Liwia Gawlin również podniosła się ze swego tronu na kółkach. Kiedy stała sztywna i spokojna, przypominała postacie z cokołów. Wiktor, Zenek, Hallis i Sandra zastygli w napięciu. Gdyby Ken był żywy, też by się pewnie zasłuchał.

– Nikogo tutaj nie trzymam. Możesz iść. Wróć do męża, do dziecka, do swoich kwiatków. Wiem, że chciałaś być aktorką, a ty wiesz, że już raczej nie będziesz, i obie wiemy dlaczego.

– Spadaj! Się urwała! Nikim nie jesteś, żeby mi to wygadywać! – Jana stanęła przy drzwiach.

– Chciałam ci tylko dać to, czego byś w życiu nie dostała! Żeby każdy wiedział, kim jest Marcjanna Czwartak! To ma być rewolucja w sztuce, w postrzeganiu piękna, w waszym życiu! Jeśli tego nie rozumiesz, nie chcesz, to żegnam. Żadnych prezentów na siłę.

– To zwykły kant, a nie prezenty! Coś zmieni się, że będziemy występywać na wystawie? Mało wiesz, byłaś kiedyś w wypadku? Nie ma głupich! Zaraz stąd wyjdę i…

Nie wychodziła. Nikt nie stanął po jej stronie. Przeszła parę kroków i zaczęła chlipać. Liwia Gawlin podeszła do niej i przytuliła ją. Mówiła coś cicho, a potem ją puściła.

– Chciałabym kiedyś naprawdę zdjąć te rękawiczki – powiedziała Jana i wróciła na miejsce.

Liwia Gawlin zagoniła ich do pracy, jakby nic się nie stało. Zapanował rozgardiasz. Mieli godzinę. Rozlokowali się w różnych punktach Sanktuarium. Zaczęli rozkładać gazety na podłodze, wyrywać kartki z bloku technicznego, szukać pędzli i kredek. Wiktor mazał kartkę plakatówką na niebiesko, że to niby niebo. Pokrył całą, byle coś robić – i wtedy coś mu wpadło do łba. Sięgnął po biały papier, wyciął z niego coś, co kształtem przypominało nagrobek. Pracował zapamiętale. Wyrobił się przed czasem.

Liwia Gawlin przeszła się po Sanktuarium, przyjrzała pracom i poprosiła o ich zaprezentowanie. Pierwsza była Jana. Jej grób przypominał prostopadłościan z czarną plamą na górze – tak jakby tam nasrano. Okazało się, że to rękawiczka.

– Bo mnie w rękawiczkach pochowają – wyjaśniła.

Liwia Gawlin wypytała całkiem serio, jak Jana wyobraża sobie swój pogrzeb – a Jana równie serio odpowiedziała, w sumie nic ciekawego. Kwiaty. Tłumy. Hubert. Maja.

Następny był Zenek. Trzymał obrazek w zdrowej ręce. Nie wysilił się. Narysował krzywo grób i ponaklejał literki wycięte z gazety. Układały się w mało czytelny napis: „Tu leży Zenek Kardas, syn Liwii Gawlin”. Na grobie siedział kot – a przynajmniej był to taki koci kształt, wycięty z przypadkowego artykułu. Zenek wyjaśnił, że to pan von Masełko.

– Nie masz na imię Zenek – zwróciła mu zimno uwagę Liwia Gawlin. – Jaki byłby twój pogrzeb?

– Z pompą, już ty byś się o to postarała! Wojsko, królowa Elżbieta, wyjące psy, kosmici, machający pan von Masełko! Papieża by tak nie chowali!

Roześmiali się. Zenek był klasowym błaznem, może męczącym, ale potrafił rozbawić. Tylko jego matka się nie śmiała.

Przyszła kolej Wiktora. Spojrzał na swój rysunek. Markerem namalował na nagrobku napis „Wiktor zwycięzca”, bo chciał się jej podlizać, pokazać, że ten przydomek przyrósł do niego jak do króla, ale to był tylko gag. Nic za tym nie szło.

– Veni, vidi, vici, mori – skomentował Hallis. Jak zwykle musiał się popisywać.

Liwia Gawlin zapytała go o pogrzeb.

– Mama by może płakała. Julia, moja była dziewczyna, by przyszła… Nie! Gdybym umarł, to by naprawdę nikogo nie obchodziło. Nikt by się nie przejął! I dobrze! – Zmiął swoją pracę w kulkę i rzucił na podłogę. Na palcach zostały mu niebieskie plamy.

– Liwia, może już… – Hallis wstał.

– Wiktorze, to nieprawda – powiedziała Liwia Gawlin. – To już nieprawda. Będziesz ważny. Bardzo ważny. Wiesz, że mam w sobie coś z wróżki, dzięki kartom znam przyszłość. I mogę ci już dziś powiedzieć: będziesz ważny.

– Nie muszę być ważny – odburknął, siadając na pufie.

Praca Hallisa była najdziwniejsza z dotychczasowych – czarna kartka z bloków papieru kolorowego, na której widniały naklejone grudki popiołu, chyba z popielniczki Liwii Gawlin. Hallis musiał w tym grzebać (fuj!).

– Tu jest czarno, bo tylko ciemność zostaje – wyjaśnił tym swoim sennym głosem. – A te grudy to popiół, w który się obrócę. I ja, i każdy. Dlatego nie wiem, jak będzie wyglądał mój pogrzeb, nie mam pragnień, potrzeb, bo nie będzie już nic. Chciałbym tylko, żeby nad moim grobem były drzewa. Jak w Janku Muzykancie. Krótka i nudna nowela, ale to ostatnie zdanie! „Nad Jankiem szumiały brzozy…” Urzekające i mocne.

– Nie mam nic do dodania, Olek.

Palant! A ona też ściemniała! Niby traktuje uczestników po równo, tiu, tiu, tiu, a Hallis był najważniejszy!

Jako ostatnia zaprezentowała swoją pracę Sandra. Nie zrobiła tła – przeznaczyła całą kartkę na nagrobek. Wielkimi literami napisała „Sandra Lizoń”, poniżej datę urodzenia (wyliczył, że miała trzydzieści jeden lat) i epitafium złożone z jednego słowa.

– Dlaczego: „Żałujemy”?

– Ty wiesz, Liwia. A innym opowiem. Kiedyś chciałam ze sobą skończyć. – Zrobiła pauzę. – Mam trzy siostry, jedną starszą, dwie młodsze. Dwie już zamężne, dzieci mają, a Walentyna się żeni w lutym. Ta młodsza ode mnie, Marysia, wpadła, z brzuchem szła, jakby się nażarła. Wstyd! Takiego ślubu wcale bym nie chciała i jeszcze z kim, on jest… może nie będę o tym mówić, no, nie wiem… A jak się Walentyna nagle zaręczyła, chciałam jej to trochę jakoś zepsuć, a trochę ze sobą naprawdę, no, nie wiem… Miałam dość. Dlaczego wszystko zawsze jest dla wszystkich, tylko nie dla mnie? – pieprzyła, zapominając o rysunku, który nadal trzymała w dłoniach. Opowiadała o tym, jak najadła się orzeszków, jak „nasza kochana Liwia” ją zrozumiała w szpitalu, niczym najlepszy psycholog. Odmalowała patetyczną wizję pogrzebu. – I wszyscy by mnie żałowali, że nie wierzyli we mnie, że mnie przezywali, że mówili „dziobak”, „pryszczata”, „maszkara”, tak, nawet „maszkara”. I byłoby im źle, i chcieliby, żebym wró…

I w bek! Wypieściła ten spicz, chełpiła się, chyba trochę udawała, ale łzy były prawdziwe. W sumie z takimi dziobami miała przerąbane. Nic dziwnego, że nazywali ją „dziobak”.

Liwia Gawlin uspokoiła Sandrę, pochwaliła ich, zabrała prace, nawet tę pomiętą Wiktora. Wzięli się za sprzątanie. Darli gazety, wylewali zabarwioną wodę z kubeczków, chowali mazaki, nakładali wieczka na plastikowe pojemniczki z plakatówkami. Po porządkach Sanktuarium nie prezentowało się wiele lepiej, ale Liwia Gawlin im podziękowała.

– Na zakończenie taka zabawa – oznajmiła, siadając na krześle. – Chciałabym, żebyście mi powiedzieli, co jest dla was wzniosłe. Z uzasadnieniem. Wasza pierwsza myśl.

– Moledro – odezwał się Hallis. – Mam tak z książkami z obrazami, czysta niesamowitość.

– Morze! – wyrwała się Jana. – Morze w tym swoim bezmiarze, bezkresie, bez-cośtam…

Roześmiali się, nawet Liwia Gawlin. Fajnie się pośmiać, zamiast gadać o grobach, pogrzebach. Tylko co to „moledro”? Cholerny Hallis!

– Miłość! – wykrzyknęła Sandra. – Bo jak ktoś kocha, zawojuje cały świat!

– Jak miłość, to musi być i fellatio! – wypalił Zenek. – Nie ma nic lepszego!

Wiktor się zaśmiał. Hallis też.

– Znasz fellatio w praktyce czy tylko się popisujesz? – spytała Liwia Gawlin. – Ta twoja Daga to potrafi? Wygląda na kurewkę, więc pewnie tak.

Zenek wstał i wreszcie wyjął łapska. Wiktor zobaczył na żywo koszmarne małe kikuty u jego lewej dłoni. Ohyda!

– Nie obrażaj jej! Ty byłaś kurewką i dlatego jestem na świecie! I to chyba niezbyt dobrą, skoro mój bezimienny tatuś cię rzucił! Tu cię boli, co?

Wypadł z Sanktuarium, z mieszkania i trzasnął drzwiami. Liwia Gawlin obróciła się na krześle. Widzieli niebieskie oparcie jej tronu. Chyba się trzęsła.

– Na dzisiaj koniec. Traficie do wyjścia.

W przedpokoju zachowywali się cicho, jakby gdzieś tu spało dziecko, które mogli niechcący obudzić. Wiktor nie zdążył powiedzieć o tym, co dla niego jest wzniosłe. Wymyślił coś, zanim Zenek wypalił z tymi lodami – ale teraz nie mógł sobie przypomnieć co. Ciul z tym, i tak nikt by go już nie zapytał.