Ilekroć wchodził do Stylove, czuł respekt. Może to kwestia tych dziwactw – wielkich szachów, rozmachanego pana von Masełko, kadzidełek, zegarów tykających jak bomby, kamieni niby-szlachetnych. Odnosił wrażenie, że wcale tam nie pasował – jakby wdarł się na teren opatrzony tabliczką „wejście wzbronione”.
Znów przekraczał tę tabliczkę – chciał zobaczyć Liwię Gawlin. Miał nawet dobry pretekst.
Kiedyś rozwalił Rogerkowi układankę z klocków, obrazki z Króla Lwa. Kopnął ją, a kolorowe sześciany rozgrzechotały się po pokoju. Już niczego nie przedstawiały. To była tylko łapa Timona, grzywa Mufasy, kawałek nieba znad sawanny. Rogerek, gnojek, wył tak, jakby „wujek Wiko” jednym kopnięciem zabił Mufasę skuteczniej niż rozpędzone antylopy. Weszła Kacha, przytuliła swojego gnoja. Na Wiktora nawet nie spojrzała. Miał prawo rozpierdolić ten pokój i wszystkie zabawki.
Z warsztatami było jak z tą układanką. Zenek robił sobie jaja z Liwii Gawlin, miał w dupie ją i jej zajęcia. A jeśli i jemu nie brakowało powodów?
Widząc Wiktora, Liwia Gawlin uśmiechnęła się zza chmury papierosowego dymu. Zastał ją przy pasjansie. Znowu składała karty w sobie tylko znany sposób, kolorami, na przemian. Powiedziała, że ten pasjans to „dwór królewski”, ale mogła mu powiedzieć cokolwiek. Zgasiła fajkę i złożyła karty – z dołu stosów wychynęły króle. Dopiero wówczas Wiktor ujawnił pretekst, z którym przyszedł.
– Moja bratowa mogłaby zastąpić tego Adama czy jak mu tam. Ona jest taka gruba. Nie aż tak jak tamten, ale przy kości, bo po ciąży…
– Miło, że o tym pomyślałeś – przerwała. – Jak będę chciała, znajdę sobie kogoś, ale to nie może być kobieta. Mężczyznom łatwiej wybacza się tuszę.
Temat zamknięty. Zrobiło mu się lżej. Kacha by się nawet nie zgodziła.
– Przyszedłeś mnie pocieszyć, prawda, Wiktorze zwycięzco?
– Nie. Nie! Nie! – wybąkał jak desperat. Przypomniał sobie, jak Jacek przewijał płyty kompaktowe i Kasia Nosowska cztery razy z rzędu śpiewała: „wolałabym martwym widzieć cię”. Wtedy go to śmieszyło.
– Tak, tak, tak – odparła. Tasowała karty. – To nie twój wstyd, nie musisz brać go na siebie.
– Zachował się jak debil. Tak uważamy – dodał, choć z nikim o tym nie rozmawiał.
– Nie będzie już na warsztatach, przynajmniej nie z wami. – Wyciągnęła kartę leżącą na wierzchu stosu: damę pik. Przyjrzała się jej i odłożyła z powrotem. – Lepiej nie miej dzieci.
– Nienawidzę dzieci.
– On nigdy nie zrozumie! – Grzmotnęła kartami o stół. Rozsypały się, kilka zsunęło się z blatu. Nie schyliła się, aby je podnieść. – Był nikim i byłby nikim! Kogo obchodzi to, że teraz naprawia komputery?! Komputerowa złota rączka bez dwóch palców! Większość ludzi tak ma, żyje tylko od narodzin do śmierci. Anonimowy motłoch! Chciałam dla niego czegoś innego. Pisali o nim w gazetach, a on nic! Jakaś informatyka, komputery, pierwsza lepsza idiotka, pierwsza lepsza niby-miłość!
Ile w niej było pasji, gdy wpadała w złość! Wiktor miał wrażenie, że ogląda dobrze zagrany film. Wyglądała tak, jakby chciała wyszarpać z siebie wszystkie emocje. Ciekawe, czy w łóżku też taka była?
– Przyniosłem ci coś – odezwał się, gdy się uspokoiła.
Czemu powiedział te słowa właśnie teraz? Przy niej niektóre zdania same wymykały mu się z gęby. Sięgnął do plecaka i wyjął puszkę kupioną w Aromatach. Opróżnił ją rano. U niego tylko zbierała kurz. Głupie maki.
– Jesteś wspaniały! Nie musisz mi tego dawać, nie trzeba mi nic udowadniać.
– Ale chcę.
– Sama sprzedaję podobne puszki. Możesz taką ode mnie kupić – zaśmiała się.
Zamknęła wieczko. Przez chwilę ich dłonie wspólnie obejmowały tę głupią puszkę jak małą urnę. Wiktor skapitulował. Wrzucił puszkę do plecaka. Nie lubił dźwigać na darmo, nawet jeśli ciężar nie był wielki.
Wstał. Liwia Gawlin położyła dłonie na jego policzkach. Pochyliła się. Jej oczy były jak żywe stworzenia, małe niebieskie organizmy z czarnymi plamkami źrenic.
– Masz taką szlachetną twarz, Wiktorze – powiedziała. – Jeśli cię pocałuję, nie będziesz sobie za dużo wymyślał, dopowiadał?
Chyba nie był zaskoczony. Potrząsnął głową zakleszczoną w jej dłoniach. Przymknął oczy i rozchylił usta. Kurwa, to się działo! Myślał o zapachu chanel, o muzyce jak z ambitnego, nudnego filmu, o „masz taką szlachetną twarz, Wiktorze”, o smutnej pikowej damie, o Julii, o panu von Masełko machającym łapką, jakby wiecznie pacał muchy. I o tym, że Liwia Gawlin go całuje.
Oderwali się od siebie. Liwia Gawlin schyliła się i zebrała rozrzucone karty. On został w miejscu, jakby czekał na dalsze instrukcje.
– Widzimy się w sobotę. – Usiadła za biurkiem i zapaliła lampkę. – Ty i ja. Olek i Sandra. Jana i Filip, bez mojego cudownego syna. Trochę później niż zwykle, mam pewne plany, jeszcze wam napiszę.
Co? Serio, na chwilę zapomniał o Hallisie, o Sandrze, o jakimś Filipie! Chciał ją o coś zapytać, poprosić, upewnić się… Pieprzyć to! Miał swoje normalne życie, własną nudną wolność. Nie – nie zrezygnowałby z Liwii Gawlin.
Pożegnali się na odległość. Nawet się do niej nie zbliżył, jakby go odpychała. Czasami po kłótniach czuł coś takiego od Julii – ale zawsze wracali do siebie. Poza ostatnim razem…
Nie wrócił już do Stylove. Liwia Gawlin zaraz by go przejrzała. Nie mógł jej zrozumieć, a ona czytała w nim jak w obrazach.
Postanowił zjawić się wcześniej na warsztatach – a co! Co to za filozofia, przyjechał wcześniejszym autobusem, nie chciał stać na dworze, bo zimno, zapomniał, że tym razem warsztaty miały być później. Wielkie halo! Ludzie zawsze kłamali.
Już prawie się na nią nie wściekał – uprzedzała go, żeby sobie nie wyobrażał za dużo, a on sobie wyobrażał: kolejne pocałunki, seks, spotkania w sklepie, nadprogramowy czas tylko dla niego.
Zdziwił się, gdy otworzyła mu pomarszczona baba w wielkich okularach. Była niska i gruba, jak często stare babska. Miała dupny kok, gdzieniegdzie siwy. Przyjaciółka Minnie Castevet, brrr!
– Czego chce chłopak? Nic nie kupuję, za stara jestem na te wasze oszukaństwa.
Pomyślał o pracy w Interneksie i mimowolnie się uśmiechnął. Po kilku minutach siedział w kuchni, do której dotąd nie miał dostępu. Popijał wodę i pogryzał pyszne ciastka, podczas gdy ciotka Liwii Gawlin skrobała ziemniaki i wrzucała gotowe do metalowej miski z wodą. Gadała i gadała, a kanarek skaczący wewnątrz klatki zawieszonej na kwietniku nieopodal lodówki robił podkład. Wiktorowi podobała się ta sytuacja – siedział u Liwii Gawlin pod jej nieobecność. To jak z przejściem na czerwonym świetle przez prawie pustą jezdnię – niby nic groźnego, a jednak wykroczenie.
– Ja tu mieszkam, tylko że na parterze. Liwa mi opłaty robi, kupiła sama to mieszkanie, jeszcze jej Stach zdrowy był. Pomyślała o starej ciotce. Własnych dzieci nie miałam, jedno jedyne już martwe się urodziło, więc Liwa była dla mnie jak córka. Dobry człowiek jest.
– Bardzo! – przyznał z przyjemnością.
– Ja się też umiem odwdzięczyć. Sprzątam jej albo coś ugotuję. Ona sklep ma i jak w tym sklepie nie siedzi, to nad zdjęciami, czasu ma mało, i co chcesz? – Rozłożyła ręce. Z jej dłoni kapała woda. – Takie to czasy, że wszystko jest, w tych sklepach, nie wiadomo, co wybierać, i w świat można wszędzie pojechać. Wszystko jest i tylko czasu nie ma.
Skinął głową. Gapił się w klatkę. Kanarek skakał między drążkami, dłubał w ziarnach. Ten ptak chyba nie skakał tak, nie dziobał cały dzień?
– A pracuje chłopak?
– Tak, też w sklepie, przy internecie.
– Liwa mi pokazywała, tę pocztę, te strony, co przeskakują. Podobno bez tego dziś nie można, ale za stara na to jestem. Wcześniej jakoś było można. Ze zmywarką umiem, z pralką też, ale z tym cholerstwem nie. Na te komplety przyszedł chłopak?
– Na warsztaty. Będzie z tego wystawa.
– Wystawa, wystawa! – zirytowała się. – Liwa pieniędzy potrzebuje, a nie: wystawa! Tyle dobra, tylko pieniędzy mało, i co chcesz? Niby wszystko jest, kupić można, nie to co myśmy w kolejkach stali, wypatrywali, co rzucą, a co z tego, jak pieniędzy nie ma?
– Liwia jest artystką, ona myśli o sztuce.
Rany, ile jeszcze tego pitolenia? Takie staruchy nic nie rozumiały – nie tylko netu. Zupełnie jak z jego rodzicami. Zatrzymali się w pewnej epoce i już nie mieli ruszyć dalej, chyba że do grobu.
– Mniej ona myśli o sztuce, niż mówi! Liwa hojny człowiek jest, nawet jeśli skneruska! Stach tam o nią zadbał, ale ona ciągle się boi. Nie dziwy, jak ktoś w takiej biedzie wyrasta, to się później z najmarniejszym groszem liczy, i co chcesz? Młody jest chłopak i myśli, że wszędzie tak łatwo.
– A ona łatwo nie miała?
– Oj, nie! – westchnęła. – Ojciec się pomylił, matka jeszcze za dziecka chora na płuca, tymi papierochami się doprawiła. I ciągle w długach, ile to mój mąż świętej pamięci się ich naratował! Ale nie mogę powiedzieć, Liwa każdy grosz oddała, ona pamięta! Tak, ona pamięta!
Wrzuciła do wody kolejną obraną bulwę, aż chlusnęło. Przerwała obieranie ziemniaków.
– I Cecylek, kochane dziecko jest, ale lepiej by dla Liwy było, żeby się nie urodził, nie wtedy. Gdyby był jej i Stacha, to tak. Dziś bez ślubu, bez Boga ludzie żyją, ale wtedy to jeden wstyd! Mordercy by się prędzej wybaczyło! Ją ojciec Cecyla zostawił jeszcze. Piękna była jak aktorka, ale jej urodą by się nie najedli. Wolał poślubić pieniądze, a nie taką piękną mysz kościelną. A ona zbyt godna, ani grosza nie chciała na alimenta! Dawniej bym mu oczy wydrapała, za każdy jej płacz, ale teraz na stare lata myślę, że to nie takie znowu dziwy. On ma dzisiaj bardzo ważne stanowisko, pieniędzy jeszcze więcej i syna innego ma, i co chcesz? I ona się ustawiła, bo Stach też bogaty był. Jasia kochała bardziej z miłości, Stacha bardziej z cwaństwa, to znowu nie taki grzech. Jak ktoś cwany, to i mądry, a życie takie, że lepiej cwanym być niż głupim.
Akurat! Gdyby taka była, nie byłaby Liwią Gawlin. Goniłaby za Kazimierzami i Zygmuntami jak zwykli ludzie. Nie miałaby czasu na kurzołapy, baroki i inne pierdoły!
Zadzwonił dzwonek, ciotka poszła otworzyć drzwi. Hallis wkroczył do kuchni, podał Wiktorowi rękę, zacmokał przy klatce z kanarkiem. Wyjął z miski jedną z obranych bulw, otrzepał nad zlewem i wyciągnął przed siebie, jakby oglądał małą kulę ziemską.
– Pani Agno, to pani dziś sama tu sprawuje rządy?
– Liwa po gazetach o sobie gada, i co chcesz? Ale wróci, Oluś, wróci.
– Myślałem, że to pani nam dziś odsłoni tajniki sztuki… – odparł, a ona się zaśmiała.
Stały bywalec! Razem z Kenem! Wiktor zgniótł ciastko w dłoni i wysypał okruszki pod stół. Wyobraził sobie, że brzydka Agna to prawdziwa Liwia Gawlin – jak w Shreku.
Znowu zabrzmiał dzwonek, a pani Agna wprowadziła kogoś, kogo nie znał. Facet pewnie ledwie dobił trzydziestki, a człapał jak dziadek – do tego pochylony, jakby zamierzał coś zebrać z ziemi. Nosił okulary, ale z tych droższych. Głowę miał łysą, a twarz gładką jak ciasto wyrobione z cielistej plasteliny. Całości dopełniały wielkie uszy.
– Filip? – odgadł Wiktor i od razu się poczuł, jakby bywał tu od dawna.
– Tak mi rodzice dali. Tak przynajmniej się mówi, ja tam nie pamiętam swojego chrztu. – Wyszczerzył się. Nie miał prawej czwórki. – Filip Sławek. To drugie to nazwisko, nie imię. Znaczy imię też, ale nie moje. Moje nazwisko. Wystarczy: Fil.
Przedstawili się sobie, wymienili uściski dłoni, zrobiło się jakoś światowo. Pani Agna zaproponowała herbatę. Fil z pewnym trudem zajął jedno z krzeseł. Wiktor bał się, że ten pokraczny gość się przewróci.
– Poduszkę jakąś chce chłopak?
– Poduszka nic nie da, ale dziękuję pani, dobra kobieto.
Jak on gadał! Wiktor i Hallis zerknęli na siebie zdumieni.
– Każdemu tam się coś dostaje, czego najchętniej by nie przyjmował, a przyjąć musi, i co chcesz? – Postawiła przed Filem kubek z gorącą herbatą.
– Też na warsztaty? – spytał Wiktor.
– Nie widać? – Wyszczerzył zęby jak wybrakowane puzzle. – Nie zauważyłeś mojego chodu pijanej kaczki, dociekliwy człowieku? – Sięgnął po ciastko i dodał z pełnymi ustami: – Jak zobaczycie moje plecy, to już nie będziecie chcieli ich oglądać. Ja nienawidzę mojego kręgosłupa, a mój kręgosłup nienawidzi mnie. Nienawidzimy się z drogim kręgosłupem od urodzenia, a jesteśmy na siebie skazani.
– Tutaj każdy na coś cierpi – westchnął Hallis.
– Nie tylko tutaj, ale tu się to opłaca. Pani Gawlin mnie wypatrzyła, jak poszedłem do piekarni. Fil wychodzi po bułki, a wraca jako potencjalny idol nastolatek. Mówię wam, po wystawie wszyscy będą człapać i każdy będzie mi zazdrościł wrodzonej wady kręgosłupa!
– I śmiejesz się z tego? – spytał Wiktor.
– A co mam zrobić, płakać? Płacz nic nie zmieni. Jedną, drugą operację miałem, to w coś tam wierzyłem, ale zrobili mi jeszcze gorzej i lepiej nigdy nie będzie. Trudno. Może w niebie robią lepsze kręgosłupy – dorzucił, jakby chciał pocieszyć nie siebie, lecz Wiktora. – Chociaż skoro mnie za pierwszym razem spartaczyli, boję się tam znowu trafić.
Rozległ się śmiech. Śmiali się z Fila – a najgłośniej śmiał się on sam. Wiktor pomyślał o Zenku. W jego żartach było coś agresywnego – nabijał się z innych, ale swoją wybrakowaną rączkę trzymał w kieszeni.
Fil zauroczył też Sandrę i Janę, gdy przyszły, trochę spóźnione. Obie ucałował w dłonie (kto jeszcze tak robi?!), a Sandrze powiedział:
– Wow! Żadna dziewczyna nie ma chyba tylu dołeczków co ty!
– Chyba nie – przyznała.
– Taka jest, i co chcesz? – dorzuciła pani Agna, jakby Sandry trzeba było bronić.
W małej kuchni zrobiło się tłoczno, a żadne z nich nie pomyślało o tym, aby przenieść się do obszerniejszego Sanktuarium. Starali się rozmawiać, przekrzykując zdenerwowanego kanarka. Długo czekali na Liwię Gawlin. W końcu się zjawiła – wpadła do kuchni niczym tajfun, rozdając uśmiechy i pocałunki. Wiktor czekał na jakiś znak z jej strony – guzik.
– Kochani, szykujcie się! – Rzuciła płaszcz na ostatnie wolne krzesło. – Już się tu zbliża wielka nadzieja polskiej reżyserii! Zostaniecie bohaterami filmu!
W kuchni zapadła cisza. Nawet kanarek na chwilę się zamknął – nie na długo.
Pierwsza odezwała się pani Agna:
– Tylko do kuchni z kamerą nie wpuszczaj, nieposprzątane! Po co widzieć taki bałagan!
Co tu się wyprawia? Wiktor nie mógł uwierzyć – ktoś go nakręci? Nie! A może… Niby nie chciał, ale to go nęciło. Widać nie tylko jemu nie spodobała się ta perspektywa, pozostali zaprotestowali na głos:
– A ja taka nieubrana, gdybym wiedziała, to nie wiem…
– Ja tu dzisiaj dopiero przyszedłem, piękna pani Gawlin, czy naprawdę powinienem…
– Dostaniemy jakiś scenariusz? Bo tak bez scenariusza…
– Liwia, ja mam dosyć takich akcji, odkąd mój stary zażyczył sobie sesji do tego biznesowego szmatławca.
Patrzyła na nich z wyrzutem, jakby właśnie zbojkotowali jej przyjęcie urodzinowe.
– Moi drodzy, oczywiście, że wystąpicie! Ja dziś udzielałam wywiadu „Kandelabrom”, wydrukują go przed wernisażem! Teraz wy dajcie coś od siebie. Dostaliście szansę! Dominik Kinsley to jeden z najbardziej obiecujących współczesnych dokumentalistów! Nakręci film towarzyszący wystawie.
– Koniecznie dzisiaj?
– Nie, Olek, nie dzisiaj! Ma swoje metody. Szuka koncepcji i chce was poobserwować okiem kamery. Może zrobi z tego teaser? Taka szansa, a wy myślicie, żeby zrejterować! Mamy robić rewolucję na cały świat, nie pozwalajcie, żeby strach wami owładnął!
– Młodzi są, Liwa, i co chcesz? – wtrąciła pani Agna. – Sama bym nie chciała, żeby ktoś mnie kamerował, po co komu staruchę oglądać! Dla was to może dobrze – zwróciła się do nich. – Liwa mądry człowiek jest, zna życie dużo gorsze niż to, na które wy się tam skarżycie. Wie, co dla was lepsze, jak matka.
– Właśnie! Jestem dla was jak matka, a matki trzeba się słuchać!
Wiktor pomyślał o ich pocałunku w Stylove. Wtedy nie była jak matka! Nie odezwał się.
Dominik Kinsley był niestary, wysoki i blado-piegowaty, rude włosy nosił związane w kitkę. Dużo się śmiał. Nie szukał z nimi kontaktu. Chyba znali się z Liwią Gawlin od dawna, bo sobie dogryzali. Zachowywali się tak, jakby spotkali się tutaj we dwoje.
– Nie za wcześnie na wywiady? Jeszcze nie zrobiłaś ani jednego zdjęcia!
– Bądź spokojny, Dominikinie, doprowadzam swoje projekty do końca – odparła z uśmiechem, niby zirytowana. – Pozwól, że nie wspomnę o tych, które ty zdążyłeś zarzucić!
– Znasz kogoś, kto przybliża jeszcze nierozpoczęty projekt? Wybieganie naprzód jest wbrew regułom!
Wiktor mógłby powiedzieć coś o marketingu, ale nie pytała go o zdanie.
– Posłuchaj dobrej rady kogoś, kto już dawno utorował sobie drogę do sławy: stwórz własne reguły, zamiast korzystać z cudzych!
– Biorę sobie tę radę do serca, więc nie skorzystam z twojej, wymyślę nowe zasady!
– Najpierw weź się do pracy! Gdybyś tyle nie gadał, miałbyś już bogaty dorobek!
Przeszli do Sanktuarium. Liwia Gawlin próbowała prowadzić zwyczajne warsztaty, zarządzała wyliczanki i gry w skojarzenia, opowiadała o Młodej Polsce. Opisywali wybrane przez nią obrazy. Tym razem brakowało uroczystej atmosfery. Dominik Kinsley się wtrącał. Było głośno, duszno i nerwowo, choć niekiedy też się śmiali. Może tylko w takim chaosie dało się to przejść.
Wiktor nie czuł się tu dobrze. Wszyscy uczestnicy – Liwia Gawlin nazywała ich „jej zmęczonymi muzami” – snuli się po Sanktuarium ze sztucznymi uśmiechami pod dyktando nagle oschłego Dominikina.
– Małpi cyrk! – stwierdziła Jana podczas zaimprowizowanej przerwy. Liwia Gawlin z Dominikinem pili kawę w pokoju obok, a oni zostali w Sanktuarium. – Jak byłam w Sądzie rodzinnym, był scenariusz, kwestie, a tu?
– Sobota z Dominikinem! – dodał Hallis.
– A jak ja powiem w domu, że mnie taki prawdziwy, przystojny filmowiec filmował, to… no, nie wiem! – dorzuciła Sandra. – Moje siostry mogą mieć filmy ślubne, ale takie ma każdy!
Nie każdy. Wiktor nie powiedział tego głośno – po co robić przykrość dziobakowi?
Po odjeździe Dominikina Liwia Gawlin zabrała ich do restauracji. Ledwie się zmieścili w jej fordzie – ona prowadziła, Fil zajął przednie siedzenie, a Wiktor, Jana, Sandra i Hallis ścieśnili się z tyłu. Dopiero gdy rozsiedli się w restauracji przy rozległym stole i zamówili napoje, zaczęli dochodzić do siebie. Wiktor czuł się, jakby przez parę godzin zapieprzał na rowerze stacjonarnym. Był tak zmęczony, że nawet nie czuł się skrępowany tym, że znów trafił do eleganckiej knajpy.
– Świetnie się spisaliście! – stwierdziła Liwia Gawlin, przeglądając menu.
– Było super! – skwitowała Sandra, której kilka łyków pepsi dodało energii. – Jesteś taka dla nas dobra! Że nam dajesz takie szanse! Gdzie ja, gdzie my zrobilibyśmy coś takiego? Mnie by nie było stać na sesję! Nawet marzyć o tym było głupio! A teraz się czuję tak… no, nie wiem… Kto by nas tak zauważył, jeśli nie ty, Liwia! Ja ci zawsze będę wdzięczna i reszta też! – Rozejrzała się dookoła, a oni pokiwali głowami.
– Skąd, ja tylko udostępniam pracownię, mam pomysł na projekt, ale jego by nie było bez was! Teraz was nakarmię, moje pięć muz! Co zamawiacie?
– Mam ochotę na dużą pizzę!
– Sandra, bez żartów! – Liwia Gawlin wydobyła z siebie krótki śmiech. Chyba jednak nie wzięła tego za żart, bo dodała: – Nie po to trafiliście do eleganckiej restauracji, żeby się kompromitować zamawianiem byle pizzy, powinniście się żywić z klasą, zwłaszcza w takich miejscach. To nie McDonald czy jakieś KFC, żebyście wyciągali kurczaka i ogryzali kostki niczym zwierzęta. Jeślibyście chcieli iść do takiej… hm, fastfoodowni, ja bym czekała na zewnątrz. Wstydziłabym się postawić tam stopę!
– Przepraszam, Liwia, masz rację, masz rację. – Sandra pospiesznie obróciła kartę w menu. – Ja sobie wezmę coś innego, jakieś, no, nie wiem…
– Pizza to było danie włoskiej biedoty i amerykańskich prostaków – ciągnęła Liwia Gawlin. – Placek drożdżowy i kilka byle jakich dodatków! Nie ma o czym mówić!
– A ja miałem ochotę właśnie na placek drożdżowy z byle jakimi dodatkami, pani Gawlin, nasza dobrodziejko! – wtrącił się Fil. – Mają go tutaj, więc chyba nie będzie to aż taka zniewaga dla tej zacnej restauracji. Może i moja facjata jest już na wyżynach, ale żołądek nadal mam plebejski!
– Też zjem pizzę! – dołączyła Jana. – Kto refleksuje na „cztery sery” po połowie?
– Ja. – Hallis uniósł rękę, jak uczeń gotowy do odpowiedzi.
– Kochani, wiem, że jesteście zmęczeni, ale to nie jest zabawne. Zwieńczenie takiego dnia takim posiłkiem? – nie ustępowała Liwia Gawlin. – Nie chcecie spróbować nowych smaków? Mają tu naprawdę doskonałe dania!
– Zatem i pizza pewnie też jest doskonała! – odparł Fil. – Cichy Wiktorze, a ty jesz z nami?
No nie! Gapili się na niego. Cichy zwycięzca? Akurat! Zerknął na Liwię Gawlin. Okej, zmusiła ich do wysłuchiwania rozkazów Dominikina przez całe popołudnie, ale w ramach rekompensaty chciała im zrobić przyjemność, a oni za to wpędzili ją w pułapkę. I jego również – bo musiał być solidarny.
– Też lubię pizzę.
Kelner przyjął zamówienia na trzy pizze i filet z kaczki marynowanej w białym pieprzu i miodzie na sałatce z cukinii. Liwia Gawlin przeprosiła ich i przeszła do sali dla palących (chciał się wymknąć za nią, ale co miałby jej powiedzieć?). Wróciła po kilku minutach. Milczała, popijając bezalkoholowy aperitif. Oni wspólnymi siłami starali się utrzymać rozmowę. Wiktor się rozluźnił. Zaczynał się nawet dobrze bawić.
Przypomniał sobie o spotkaniu z Sewem, Moniką i Maćkiem. Zerknął na wyciszoną komórkę – Sewer dzwonił dwa razy, Monika napisała mu esemesa z emotikonkami. Głupio się wycofać, już zamówił pizzę. I kto powiedział, że nie może mieć innych znajomych? Napisał: „Nie bedzie mnie dzis, sorry” i schował telefon.
Kelner przyniósł ich zamówienia. Podjedli i zaczęli dyskutować z większym ożywieniem, rozluźnieni. Liwia Gawlin już im wybaczyła. Namówili ją nawet na kawałek pizzy, a ona pomimo oporów skosztowała. Śmiała się razem z nimi. Na chwilę stała się inną osobą, po prostu Liwią z takiego samego świata co cała reszta ludzkości. Też się śmiała z dzisiejszej Soboty z Picassem.
– Ten Dominikin nas potraktowywał trochę jak meble do przesuwania – odezwała się Jana.
– On jest bardzo zdolny, jeszcze będzie o nim głośno. Funkcjonuje w branży jako Kinsley, a naprawdę ma trochę krótsze i mniej ciekawe nazwisko: Kin – zachichotała Liwia Gawlin. – Ja na pewno nie będę was traktować jak rzeczy. Nigdy! Nie umiałabym sobie spojrzeć w oczy.
Była piękna! Każdy jej gest, rzucone spojrzenie, uśmiech – wszystko w niej było tak wspaniałe, że nie chciało się tego stracić! Wiktor nie mógł oderwać od niej wzroku. Miała w sobie tyle pewności siebie, jakby cały świat mógł do niej należeć. Może dzięki niej i oni tacy się staną?
– Nikt nie mówi, Liwia, że ty byś miała źle nas traktować czy coś, no, nie wiem… Ty jesteś dla nas taka dobra! Ja ci nigdy nie zapomnę, że mnie uratowałaś. Przecież ja prawie umarłam! Gdy ktoś komuś ratuje życie, to nie może być złym człowiekiem!
Kuźwa, ta jak nawet mówi o własnej śmierci, musi siedzieć na szczycie żenady! Głupio się słuchało takich rzeczy po dobrym obiedzie, wśród niedojedzonych pizzowych brzegów i talerzy zaplamionych pomidorowym sosem.
Siedzieli w restauracji do późna. Po Janę przyjechał Hubert, a Hallis i Sandra zabrali się wraz z nimi. Liwia Gawlin miała odwieźć pozostałych. Super! Wreszcie będzie z nią sam na sam i coś się wyjaśni.
Jednak to Fil usiadł z przodu – potrzebował najwięcej miejsca, paralityk jeden! I tak sobie gawędzili, on i Liwia Gawlin, o dupie Maryny, o jego pracy (był transkryptorem w firmie założonej przez brata – taka praca po znajomości, żałosne!), o rehabilitacjach.
Wiktor się nie odzywał. Siedział z tyłu, trochę jak pakunek, który trzeba tylko dowieźć na miejsce. Liwia Gawlin pożegnała się z nim zdawkowym „cześć, cześć”, kiedy – na jego prośbę – wysadziła go na przystanku nieopodal domu. Patrzył na forda umykającego w ciemnościach.
Otrzeźwiał. Sesja, zdjęcia, artykuły, sława. Sranie w banię! To było sztuczne, oszukańcze – nawet Kinsley był zwykłym Kinem. Oni sami – zmęczone muzy, jasne! – znaleźli się przypadkiem blisko siebie. I łudzili się, że Liwia Gawlin zrobi z nich gwiazdy. I tak będą musieli wrócić tam, gdzie naprawdę mają być. Pizzożercy!