Najpierw nie mógł znaleźć garnituru. Przetrząsał szafę i, kuźwa, nic. Ostatnio wbijał się w garniak jakiś rok temu, kiedy szli z Julią na wesele jej kuzyna. Olać teatr! Czytał, o czym jest ta Szklana menażeria. Jakiś facet przychodzi do jakiejś rodziny na kolację. Ekstra. Jakby to był film, nawet by tego nie próbował oglądać.
Wreszcie się go doszukał, aby się przekonać, że garnitur to nie zawsze garnitur. Ten był jak krowie z dupy wyjęty – jeden kurz i dziwne plamki. Znalazł pralnię w okolicy, zaniósł.
Jeśli wstawanie w wolną sobotę na warsztaty było głupie, to pędzenie na złamanie karku po odbiór garniaka do pralni stanowiło szczyt debilizmu. Wiktor się zagapił, zapomniał o nabazgrolonym i przyklejonym na drzwiach: „W dniu jutrzejszym pralnia czynna do godziny 12. Przepraszamy”. Niech spierdalają! Przybiegł dziesięć po dwunastej.
– Myśmy już mieli zamykać – zwróciła mu uwagę franca za ladą. – Kartka wisiała. Wisi.
– Jeszcze nie zamknęliście chyba, nie? – burknął. Kolka go gniotła.
Wybulił dwóch Kazimierzów i piątkę – podobno promocja, jasne! – i wypadł stamtąd. Garnitur był jak oblepiony folią. Wiktor miał wrażenie, że niesie zwłoki małego człowieka. Kogoś sztucznego. Gdyby Liwia Gawlin dziś urządzała te swoje „sto pytań do”, mógłby o tym powiedzieć. Do następnych warsztatów pewnikiem zapomni.
Dochodził już do przystanku, gdy wpadł na Maćka. Na ramieniu niósł wypchaną płócienną torbę, w ręce zgrzewkę cisowianki, a pod pachą kolekcję papieru toaletowego. Towarzyszyła mu matka – siwowłosa zasuszona mumia z wypchanymi reklamówkami z Lidla. Minęła go bez słowa. Maciek odłożył baterię wód mineralnych, zdjął torbę z ramienia i przystanął.
– W wolne weekendy robię za woła. Ktoś kupuje, a ktoś dźwiga. A ty dziś do roboty?
– Nie, też wolny weekend.
– Ja tylko wolną sobotę. A jutro znowu harówa.
Głupio się spotkać poza tymi miejscami, do których chodzili wspólnie. Jakby to był jakiś inny Maciek z tą cisowianką, domestosem, burakami i papierem toaletowym.
– Do wieczora! – Maciek zaczął zbierać zakupy.
– A nie, ja nie – bąknął i dopiero zrobiło mu się głupio. Wyglądał jak debil z tym garniturem. – Idę do teatru. Napisałem Monice. A nie, zaraz napiszę. W ramach warsztatów. Może kino w przyszłym tygodniu? Tylko nie w sobotę.
– Aha. – Maciek spojrzał spode łba i zignorował jego propozycję. – To nara.
Wiktor patrzył za nim. Chyba wolałby być z nimi w pubie.
Czasem się nie poznawał. Nie że mu odbiło, ale to było dziwne. W soboty w dusznym pokoju nazwanym Sanktuarium Natchnień oglądał obrazki, odpowiadał na dziwne pytania, spotykał się z dziewuchą, która ma dziury na całym ryju, i z farbowanym kretynem oraz jego Kenem. Do tego zakochał się w Liwii Gawlin, która mu mówiła, że kocha, ale nie będą razem, bo coś tam.
A potem siedział w pubie, słuchał Maćka, Sewera i Moniki i nie umiał się włączyć. Te ich gadki o niczym zaczynały mu przeszkadzać. Myślał o Liwii Gawlin rozkładającej albumy, o malarzach i ich obrazach. Coś zapamiętywał z epok, ze stylów, kołatały mu się po łbie nazwiska. „Stary, odwieś się! Pierdolę, już się uchlałeś?” – zarechotał ostatnio Sewer. „Zostaw go, on myśli o tej swojej wystawie” – Monika uśmiechnęła się tak, jakby właśnie napluła mu do piwa. „Weźcie, co wy!” – bronił się. To jednak trójka idiotów. I gówno wiedzą. Nic o baroku, o Judycie ścinającej głowę tamtemu facetowi, nic o Rafaelu, o impresjonistach, o Domu lalki i Trzech siostrach. A on wiedział. No i?
Teatralny hall był pełen eleganckich rozgadanych ludzi, starych facetów pod krawatami, wystrojonych bab, ale też młodych osób, chyba zarozumialców. Wiktor dawno nie był w teatrze. Najchętniej zrobiłby odwrót, jednak skierował się do szatni i poczekał, aż wycackany koleś weźmie od niego kurtkę i poda mu numerek. Do podawania, zbierania kurtek i płaszczy nawet nie trzeba mieć mózgu. Wystarczy się wycackać. On przynajmniej był po marketingu.
Rozejrzał się po tym tłumku, aż dostrzegł upstrzoną dziobami gębę Sandry. Przecisnął się w tamtym kierunku. Stopniowo się wyłaniali – Sandra, Fil, Zenek z tą swoją pindą, Liwia Gawlin, zajebista w bordowej kiecce i okręcającym szyję kołnierzu, oraz Hallis z chudą blondyną, wyższą dzięki upięciu włosów w mały, głupi kok. Brakowało Jany.
– Tutaj, Wik! – Hallis zauważył go pierwszy i podniósł rękę.
– Cudownie, że przyszedłeś! – powiedziała Liwia Gawlin, jakby wpadł na jej przyjęcie. Ucałowała go trzy razy i starła ślady szminki.
Przywitał się z pozostałymi. Sandra dała mu buziaka (mogła sobie darować), Daga rzuciła parę ciepłych słów, jakby on i Zenek nie ścięli się ostatnio nieopodal Stylove, Hallis przedstawił tę swoją Paulę. Niebrzydka, ale trochę chuchro i za blada.
– Aleks mówił, że jesteś ulubieńcem Liwii – zwróciła się do niego.
– Każde z nas chyba jest ulubieńcem Liwii Gawlin.
I pociągnęli small talk. Podoba mu się teatr? O tak, w ogóle teatr to teatr. A co ona robi? Studiuje prawo, lubi teatr, kulturę, ciągnie ją do sztuki. Z Aleksem poznali się na slamie poetyckim. A on co robi? Ach, w Interneksie? Dobrze jest pracować, zarabiać, usamodzielniać się. Maciek mówił o takich paplaninach „shit talk”.
– Tennessee Williamsa pewnie znacie z filmów – podjęła Liwia Gawlin – a dziś zobaczycie go na deskach teatru.
– Dla mnie Tom zawsze będzie miał twarz Malkovicha! – stwierdził Hallis. – Ale Amanda Wingfield to tylko Katharine Hepburn!
– A Jany nie ma? – zagadnął Wiktor.
– Córka jej się rozchorowała. Jelitówka – oznajmiła pogodnie Sandra, nagle pewna siebie. Może to kwestia wyglądu? Nie dorównałaby takiej Liwii Gawlin czy Pauli, ale całkiem nieźle się prezentowała w jasnogranatowej kiecce i z umytymi, ułożonymi włosami. Gdyby tylko nie ta poorana dziobami gęba! – Masz dzieci, więc już nie masz życia prywatnego, nie możesz wyjść ani nic!
Mądrzyła się dalej, a on się wyłączył. Obejrzał garnitur Fila (trzyczęściowy z kamizelką, do tego biała koszula) i Zenka (grafit, niebieska koszula, muszka). Hallis miał na sobie czarne spodnie i beżową marynarę, pewnie drańsko drogą. Wiktor nie był jakimś tam specem od mody, ale dostrzegł bez trudu, że jego garnitur jest najgorszy – takie coś, co się wkłada na siebie jak zwykłe dżinsy czy koszulkę. Wychodząc, czuł się jak nie on, jakby się wybierał na lunch z Joan Fontaine. Teraz, wśród tylu lepszych garniturów, znów był tylko sobą.
W rozmowy wdarł się dzwonek.
– Idźcie, moi drodzy, zaraz do was dołączę. – Liwia Gawlin się uśmiechnęła. Gdy pozostali ruszyli, zwróciła się do Wiktora: – Wyglądasz fantastycznie! Przy innych nie mogłam ci tego powiedzieć. Mamy swoje piękne sekrety! – Mrugnęła do niego. – Cieszysz się, że jesteś w teatrze? Że znów spotkasz się ze sztuką przez wielkie esz?
– Cieszę się.
– Widziałeś Dagę? Zaprosiłam ją, bo myślałam, że się ukulturalni i choć odrobinę wyjdzie na ludzi! Ma tyle makijażu, że mogłaby obdzielić nas wszystkie! Poczęstować nim jak cukierkami! Nie znoszę takiej zrobionej urody! To fałszerstwo! Jak reprodukcje Damy z gronostajem sprzedawane na deptakach!
Nie chciał chamsko obgadywać Dagi, skoro była dla niego miła.
– A kogo ona obchodzi? I tak jesteś najlepsza!
Roześmiała się i w nagrodę pocałowała go w usta. Wycackany szatniarz się im przypatrywał.
– Jesteś najlepszy z nich wszystkich, mój Kalibanie!
Udali się do sali, choć najchętniej by z nią stał w opustoszałym już teraz hallu. Zajął miejsce między Paulą a Sandrą. Nie chciało mu się tu siedzieć.
Na początku się nudził. Kulawa córka, głupia matka, głupi syn. Trochę takie Trudne sprawy, tyle że rozwleczone, rozgadane, prawie bez akcji. Spadła kurtyna, zapalono światła, myślał, że już koniec, ale to tylko przerwa. Poszli grupką do hallu, gdzie podawano czerwone wino. Wzięli kieliszki i stanęli z boku.
Fil zaczął się rozciągać. Obmacywał się po plecach, a nawet po tyłku. Minę miał taką, jakby chciał zamienić garniak na dresy. Ludzie się na niego gapili.
– W porządku, Filip?
– Tak, pani Gawlin, nasza skarbnico kultury! – wystękał. – Tylko nikt tu nie wyprofilował krzeseł, więc mój kręgosłup wali mnie teraz po plecach i woła: a kuku, tu jestem! Chyba już łatwiej by mi było grać na scenie, niż tyle wysiedzieć! Powinienem zostać w domu!
– Nie mów tak, sztuka jest dla wszystkich!
– Chyba nie dla wszystkich! – Wykrzywił się. – Teatr to teatr, tak jak telewizja to telewizja! Grają, to się ogląda, skoro się kupiło bilet! A mojemu kręgosłupowi wszystko jedno, czy siedzę na tej sztuce, czy na jakiejś innej.
Po przerwie Szklana menażeria zaczęła nawet ciekawić Wiktora (choć nie było jakoś super). Wreszcie coś się działo. A potem Jim powiedział do Laury: „Masz tylko małą fizyczną niedomogę. Prawie niewidoczną! Powiększoną w twojej wyobraźni do niebotycznych rozmiarów! Wiesz, co ci powiem? Myśl o sobie: »jestem wyjątkowa!«”[4].
Wtedy Wiktor się przebudził, jakby nagle ten cały Jim zwrócił się tylko do niego. Do tego facet dodał: „To, że ktoś jest inny, nie znaczy, że ma się wstydzić swojej inności. Bo ludzie nie są tak wyjątkowi. Są do siebie podobni, powtarzalni. Ty jesteś niepowtarzalna! Oni biegają po świecie. Ty siedzisz tutaj. Oni są pospolici – jak chwasty, a – ty – no wiesz, jesteś – Niebieskie Róże!”[5].
Zacisnął palce na podłokietnikach. Usłyszał, że Sandra pochlipuje. Pomyślał o wybrakowanym Zenku, o pokracznym Filu, o Janie i jej rękawiczkach. O sobie. Spuścił głowę i gapił się na swoje giry ukryte pod garniakiem. Zaciskał palce coraz mocniej. Miał wrażenie, że to jego coś na przemian uciska w środku i puszcza. Gdy sztuka dobiegła końca, wstał, oklaskując kłaniających się aktorów.
Po wyjściu z sali nie ruszyli do szatni razem z teatralnym tłumem. Skupili się wokół Liwii Gawlin, poruszeni (tylko Fil znów stękał, dotykając pleców). Zaczęli dzielić się wrażeniami.
– Liwia, powiedz mi! Nam! – Sandra otarła oczy. – Czy my jesteśmy jak te Niebieskie Róże? Naprawdę?
– Oczywiście, że tak, kochanie! – Liwia Gawlin się uśmiechnęła. – Jesteście niepowtarzalni, to jest wasza siła, wasza wyjątkowość! Nie bez przyczyny zabrałam was właśnie na Szklaną menażerię. Musicie mi uwierzyć!
Wiktor jej wierzył – i chyba dopiero w tym momencie pokochał ją naprawdę. Wyznałby jej miłość nawet teraz, ale by się wkurzyła. Może faktycznie wystarczyło, że o sobie wiedzieli.
Inaczej wyobrażał sobie resztę wieczoru. Myślał, że weźmie Liwię Gawlin na bok, zrobi jeszcze jedno podejście i porozmawiają na maksa szczerze. Dupa. Poszli do już nie tak zatłoczonej szatni, oddali numerki wycackanemu, wzięli okrycia i szykowali się do wyjścia. Sandra zaproponowała wypad do kawiarni, Wiktor jako jedyny ją poparł – i zostali sami, gdy reszta się rozjechała, korzystając z różnych wymówek. Poszli do Kulisów.
Nawet nie przeszkadzało mu towarzystwo Sandry ani to, że chyba myśleli podobnie. Chcieli przedłużyć ten wieczór i ta przyteatralna knajpka wydawała się najodpowiedniejsza. Pomieszczenia rozświetlały fajne lampy, karty menu były zrobione jak repertuary. Ceny też były teatralne – nawet za herbatę (Sandra) i colę (on). Ciul z tym. Być może Kulisy by go onieśmielały, ale miał na sobie garniak, wyszedł z teatru, więc trochę tu pasował.
Gadali o Szklanej menażerii (Sandra powtórzyła ze trzy razy, że to takie smutne), o Liwii Gawlin, o Dadze i Pauli, o wygibasach Fila, o teatrze i o chodzeniu do teatru. Rozmowa rwała się stopniowo, ale nawet kiedy już milczeli, jeszcze nie chcieli wyjść z kawiarni. Nadal było w tym coś ze święta.
– Jak człowiek chodzi do teatru, już się może naprawdę, no, nie wiem – podjęła Sandra. Jak się tak zapalała, nie wydawała się nawet taka brzydka. – Maryśka się ze mnie śmiała, że marnuję sobotę, a ja jej na to, że wolę marnować sobotę na teatr niż na opiekę nad bachorem. Bo ona ma takiego prawie bękarta, z brzuchem do ślubu szła. Teraz z nami mieszkają, dostali mały pokój. Nie, ja naprawdę wolę chodzić do teatrów, niż dzieciaki niańczyć. Jessika, moja najstarsza siostra, już ma trójkę i tylko powtarza: „Ja mam trójkę dzieci” i że taka zmęczona. Użala się, a sami sobie te dzieciaki zrobili! I tylko z tymi swoimi dzieciakami siedzi. Ja bym tak nawet nie mogła! Przynajmniej mam swoją wypłatę i nikogo się prosić nie muszę! Jessika już nawet roboty nie szuka, Maryśka wiecznie na L4, a uważają się za lepsze, bo mężów złapały i bachory porodziły! Wielkie halo! Popatrzyłyby na takich aktorów! Ludzie cię skreślają zaraz, jak nie masz dzieci, jak nie masz faceta!
– Jakbym ja miał faceta, toby mnie skreślili – zażartował.
– Wiesz, o co mi chodzi! – syknęła. – Bez faceta to tak jakby bez domu! A przecież to jest takie jakieś zwykłe, no, nie wiem! Ciekawiej jest iść do teatru! Mnie wcale na facetach, na dzieciakach nie zależy! Kiedyś tak, ale nasza Liwia otworzyła mi oczy! Ona jest taka dobra i kochana! Dzięki niej nie będziemy tacy ostatni!
– Ja tam już nie jestem.
– Wiktor, kurde! – Odstawiła filiżankę na spodek, aż brzęknęło. – Ja przynajmniej sobie nic nie wmawiam! Mam lustro! Po tobie może tak tego nie widać jak po mnie, ale się poparzyłeś! Liwia mi mówiła. My nigdy nie bylibyśmy już normalni! A dzięki niej czar się odwróci jak w bajkach! Ja już czuję takie pozytywne coś.
Wnerwił się – na Sandrę i trochę na Liwię Gawlin. Bardziej niż trochę. Pieprzona plotkara! Zaraz ciśnie tę szklankę na podłogę i się skończą teatrzyki! Tylko że Sandra miała rację – i to zabolało jak diabli.
– Niby wygląd się nie liczy, że wnętrze, że coś tam z tą szatą, nie wiem, takie bzdety! A ona to naprawdę zmieni! My jesteśmy zwykli, a nagle staniemy się, no, nie wiem… – Wpatrywała się w pustą filiżankę. – Nawet jak teraz wrócę do domu, to będę mieć taką siłę, taką… Może z tego teatru? Nie, właśnie nasza Liwia daje tę siłę.
Wiedział, o co jej biega. On też miał swoją norę, do której będzie musiał wrócić. Wtedy wieczór się skończy. Garnitur, w sumie niewygodny, znów wciśnie do szafy, odpali laptopa, pokręci się po necie, pójdzie spać. Jutro pojedzie do rodziców, mama będzie go ostrzeliwać tymi samymi pytaniami. Jeśli przyzna się, że był w teatrze, Jacek albo Kacha zapytają: „I co, fajnie było?”, a on odpowie: „Yhm”. Strasburger rozpocznie Familiadę durnym dowcipem i zada jedno z równie durnych pytań-zadań, na przykład: „Powiedz, gdzie się możemy pocałować”. Tylko że Wiktor nadal czuł się w domu jak u siebie – nawet jeśli coraz gorzej.
– Ona ma wykształcenie, fotografuje, jest kimś. I taka chce się z nami zadawać!
– Ja też studia zrobiłem!
Miał się nie bronić? Nie mógł się odpędzić od myśli, która dręczyła go, odkąd przeczytał te Trzy siostry (kolejne badziewie, gdzie się nic nie dzieje, tylko narzekają). Jak Masza, czy inna jakaś, mówiła: „jest tylu ludzi ordynarnych, nieuprzejmych, źle wychowanych. Mnie wszelkie prostactwo razi i oburza, cierpię męki, jeżeli widzę, że człowiek jest nie dość subtelny, nie dość uprzejmy i łagodny”, to mu się wydawało, że tak samo myśli o nim Liwia Gawlin. A on wyskakiwał z miłością! Dla niego były takie Sandry (dobra, bez tych dziur na ryju!).
– Ja nie mówię, ty jesteś też super, żebyś ty mnie źle nie zrozumiał! – trajkotała. – Jesteś lepszy od moich szwagrów, od każdego z nich! Ja w ogóle się zastanawiałam, co robisz na warsztatach, i już wiem, ale… Dla mnie naprawdę nie masz się czego wstydzić, jesteś super i… no, nie wiem – odpuściła sobie.
Ostatnio po kolei mu słodzili – Liwia Gawlin (ale żeby coś więcej, to nie, nie, spadaj, wystarczy wiedzieć o sobie, sraty-taty), Hallis, teraz ta. Chcieli, żeby mu się zrobiło lepiej?
– A poszedłbyś ze mną na wesele mojej siostry? Nie teraz, dopiero pod koniec lutego, muszę potwierdzić, że z kimś będę. Walentyna się w ogóle wygłupia z tym ślubem! Znają się trzy miesiące i od razu do kościoła. Niby taka miłość, ehe, akurat! On jest jedynakiem, rodzice po rozwodzie, mieszka tylko z matką, więc Walentyna pewnie się do nich przeniesie. Nie chciałabym mieszkać ze swoją teściową, co to za rodzina, skoro się rozwiedli!
Aha, okej, chodziło o ślub. Paplała dalej, jakby chciała wygadać jego zgodę, ale już się wyłączył. Jak się tak wystroiła, nie była aż tak brzydka. I uśmiech miała ładny. Carrie White! Z Sissy Spacek zrobiła się laska na balu – i rozpieprzyła imprezę.
– Sandra, nie lubię wesel, na mnie nie licz. Żeby tańczyć, w garniak się wbijać, po co? – Głupio to zabrzmiało, skoro garniak właśnie miał na sobie.
– Jeśli nie chcesz, nie lubisz, nie musimy tańczyć, możemy sobie posiedzieć, pogadać, tak jak teraz, miło, fajnie, może tylko przy rzucaniu welonem potańczymy, no, nie wiem… Przecież Olka nie poproszę ani Cecyla, oni mają dziewczyny! Naprawdę nie mam z kim iść! – poskarżyła się.
– No nie masz.
Przestała mu się narzucać. Niby wyskoczyła z jakimś nowym tematem, znów ze Szklaną menażerią (smutne, smutne!), ale siedziała napuszona. Zaraz poprosiła o rachunek. Postawiłby tę herbatę, żeby było trochę milej, ale się uparła, że zapłaci za siebie. Okej, on pozbędzie się tylko Mieszka, a nie Kazimierza.
Na szczęście szli na inne przystanki. Kiedy mieli się żegnać, zaczęła swoje, kazała mu się namyśleć i dać znać, a on znowu odmówił.
– Chyba nie pójdę na to wesele w ogóle – oznajmiła z pretensją.
– Wesela są głupie.
Spojrzała na niego, jakby była psem, którego kopnął.
– Po tym spektaklu naprawdę mi się wydawało, że jest inaczej, że… nie wiem… – chlipnęła. – Myślałam, Wiktor, że jesteśmy jedyni tacy samotni.
Chyba liczyła na to, że w ostatnim momencie się zgodzi. Patrzyła wyczekująco. Znalazł rozwiązanie – i nawet trochę się z tego ucieszył. Nie czuł się jak skurwiel.
– Zaproś Fila. On chyba nie ma pary.
– A co ja bym z takim kaleką robiła? – prychnęła.
Pożegnali się. Tym razem nie pocałowała go w policzek. Była głupia, ale miała rację z tą ich samotnością. Szedł na przystanek tak, jakby mu się wcale nie chciało. Coś się już skończyło. Zastanawiał się – bo próbował się pocieszyć – czy Liwia Gawlin właśnie o nim myśli.