Rozdział 16

Za tydzień stawili się w komplecie. Wiktor na szczęście się nie wygłupił – chciał wejść w garnitur, ale zdecydował się na dżinsy i koszulę. Niespecjalnie różnił się od Hallisa (choć on oczywiście założył swoje pierre’y cardiny) i Fila. Sandra wystroiła się w tę samą kieckę, którą miała w teatrze. Jana wyglądała bardzo dobrze w czerniach, z dyskretnym makijażem. Pozazdrościć Hubertowi!

Na początku się speszyli, nie wiedzieli, jak się zachować. Zwykle czekali na zaproszenie do Sanktuarium. Teraz zrobiło się trochę zbyt uroczyście, choć nic w mieszkaniu nie wskazywało na to, że odbędzie się jakieś świętowanie. Byli zbyt eleganccy. Jedynie Liwia Gawlin mogła się tu czuć jak u siebie. Niby stwarzała im drugi dom, ale tu było tylko jej miejsce.

– Jacy wyszykowani! – zaśmiała się. – Zachowalibyście sobie te wdzianka na wystawę!

Wcale nie prezentowała się gorzej – miała na sobie prostą, odsłaniającą ramiona jasnogranatową sukienkę bez rękawów, za to z zakładkami. Z uszu zwisały jej delikatne złote kolczyki.

– Mają się bawić w wigilię, i co chcesz? – Pani Agna wyłoniła się z kuchni. Nie wyglądała świątecznie.

– Tylko że wigilia zacznie się od zakasania rękawów! Pierogi same się nie zrobią!

– Mamy tu gotowywać? – spytała Jana. – Dość mam tego w domu!

– To nie będzie takie domowe gotowanie!

Bez przekonania przeszli do kuchni. Liwia Gawlin – tryskająca entuzjazmem, którego im brakowało – porozdawała fartuchy, a Jana dostała również lateksowe rękawiczki. Pani Agna przejęła dowodzenie. Rozdysponowywała zadania, pokazywała, dawała wskazówki. Ona i Sandra przygotowały ciasto i zaczęły je wyrabiać na stolnicy niewiele mniejszej od stołu. Hallis dostał za zadanie obranie, pokrojenie i podsmażenie cebuli. Wiktor miał dwa razy przemielić w maszynce ser i ugotowane ziemniaki, a Fil, usadowiony przy nim na krześle – wymieszać je na jednolitą masę.

Pogrążyli się w pracy. Nie było czasu na niezadowolenie. Także Jana odpuściła i zaczęła z wprawą rozwałkowywać ciasto. Jeśli narzekali, to tylko po to, aby się pośmiać. Cieszyły nawet drobne usterki: maszynka odmawiająca współpracy (kabel trzeba było prowizorycznie podkleić taśmą), rozlana woda czy skorupki, które wpadły do mąki razem z wnętrzem jajka. Było ich za dużo w ciasnej kuchni, obijali się o siebie, ale nikomu to nie przeszkadzało.

Później pani Agna z Filem wykrawali szklanką krążki z ciasta, a Liwia Gawlin z dziewczynami wkładały w nie kulki nadzienia, lepiły pierogi i wygniatały wzorki widelcem. On i Hallis wobec początkowych porażek zostali oddelegowani do zmywania. Wiktor mył naczynia, a Hallis je wycierał.

– Chłop się do kuchni nigdy nie nada, i co chcesz? – stwierdziła filozoficznie pani Agna. – Mój był taki sam, dobrze, że choć ziemniaków naobierał! A wy? Nadaje się do tego chłopak, jeden i drugi?

– Ziemniaki obierałem – powiedział Wiktor z dumą, a speszony Hallis potrząsnął farbowanym łbem.

Wiktor nie czuł się gorszy, nawet jeśli nie umiał lepić pierogów. Wszyscy mieli na sobie już poplamione fartuchy. Każde z nich było potrzebne. Mógłby tak lepić przez cały wieczór. Takie gotowanie miało sens.

Nalepili prawie sto pierogów. Na koniec pani Agna stanęła przy wielkim garnku i pilnowała pierogowej kąpieli. Wiktor przyglądał się jej z bezpiecznej odległości. Przy takim współczesnym kotle jeszcze bardziej niż zwykle przypominała czarownicę – ale taką, która nie zamierza zrobić nikomu krzywdy.

Nie siedli przy wspólnym stole tak, jak sobie to wyobrażał. Każde z nich dostało talerz z pierogami. Sami się rozlokowali. On stanął przy oknie, obok Sandry. Posłała mu uśmiech.

– Dobrze ci szło – stwierdził, bo odczuł potrzebę powiedzenia jej czegoś miłego. Biedna była z tą twarzą.

– Z milion pierogów w życiu nalepiłam! Jak się coś wiele razy robi, to już nie jest żadna zasługa. Ja lubię takie wigilijne gotowanie. U nas się robi wielką fetę, siostry z rodzinami przychodzą. Ale żadne gotowanie nie było takie jak to, niby nie jesteśmy rodziną, a to było takie rodzinne, no, nie wiem.

A on wiedział. Tak go zadławiło w gardle, że musiał odłożyć widelec z nabitym półpierogiem. Spojrzał na Liwię Gawlin. Stała przy końcu stołu i rozmawiała z Filem, i uśmiechnięta składała kolejnego pieroga. Traktowała tę wigilię jak zabawę i może nawet nie miała pojęcia, ile dobrego robi.

– Kocham ją – powiedział, samemu nie wiedząc, czy do siebie, czy do Sandry.

– A kto jej nie kocha? – odparła i pewnie pociągnęłaby kolejną ze swoich pochwalnych litanii, gdyby nie zapchała się pierogiem.

Dopiero teraz zauważył, że na kwietniku nie ma klatki. Czyżby Wangog doczekał się wypuszczenia poza pręty? Prędzej zdechł.

Kiedy zjedzono ostatnie pierogi, Liwia Gawlin zarządziła przenosiny do pokoju. W kuchni zostali tylko Wiktor z Hallisem i resztą naczyń do zmycia. Z pokoju dobiegały odgłosy rozmów i śmiechy, i melodie, ale Wiktorowi się nie spieszyło. Czuł się częścią tego miejsca, tego wieczoru nawet przy zlewie.

– Do dziś nie znałem takich przyjemności! – oznajmił Hallis. Wycierał talerz tak delikatnie, jakby osuszał niemowlaka po kąpieli.

Serio? Powinien się nająć na zmywak, a nie studiować!

– Wielkie halo, zmywanie!

– Cóż, nie masz pani Swiety, która pozwala ci zapomnieć o tym, że ono istnieje. Nie powinno się spychać wszystkiego, co niewygodne, jak mój stary. W ten sposób funkcjonuje. Żyje się wtedy jak kanarki w złotej klatce, nie zna się życia.

– Wangog już chyba zdechł – wtrącił Wiktor.

– Nie, dzisiaj rezyduje u pani Agny. Sam go tam przeprowadziłem. – Uniósł czysty talerz i zaczął pieprzyć od nowa: – Tak wygląda prawdziwsze życie: zmywam naczynia z tobą, najzwyklejszym prostym chłopakiem w taki wieczór jak ten.

– Tylko wycierałeś. Nawet się nie babrałeś w wodzie. – Wiktor wyrwał mu ścierkę i osuszył dłonie.

– Wycieranie też jest ważne! – roześmiał się Hallis.

Dołączyli do pozostałych. Usiedli na ostatnich wolnych krzesłach. Wiktor wylądował między panią Agną a Janą. Liwia Gawlin siedziała po drugiej stronie stołu.

Na szczęście nikt nie chciał herbaty czy kawy. Liwia Gawlin otworzyła jedno z białych win przyniesionych przez Hallisa i hojnie nalała do kieliszków. Sandra poszła do kuchni po ciasto śmietankowe obsypane wiórkami kokosowymi. Powitały ją oklaski.

– Dziewczyno, bomba! – zachwycił się Fil.

– Chyba kaloryczna! – dodała Jana. – Ale co tam!

– Dziś nie ma kalorii! – wtrąciła Liwia Gawlin. – Nie w ten szczęśliwy dzień!

– To popisowe ciasto. U mnie zawsze o nie proszą, więc pomyślałam, że na dziś…

– Sama musisz je rozkroić, Sandrusia! Jak panna młoda! Choć jest tak fenomenalne, że szkoda kaleczyć je nożem!

Ciasto nie tylko wyglądało wspaniale, ale tak samo smakowało. Pani Agna koniecznie chciała znać przepis. Posypały się pochwały. Gdy Sandra się uśmiechała, zapominało się o jej dziurach w twarzy.

Wkrótce pani Agna wstała od stołu i zaczęła się żegnać. Fil próbował ją zatrzymać (nazwał ją „królową pieroga” i „kuchenną boginią”), ale była nieugięta.

– Człowiek raz jest młody, i co chcesz? Bawcie się, skoroście jeszcze młodości nie postradali!

I bawili się świetnie. Rozmowa toczyła się sama wśród anegdot, śmiechów i toastów. Tylko w głowie Wiktora czasem jak wyrzut sumienia odzywała się myśl o Sewerze, Monice i Maćku smęcących w pubie bez niego. Jeszcze bardziej żałował, że tyle czasu z nimi stracił.

– Ładnie ci było w tym fartuszku – zwróciła się do niego Jana. – Mojego Huberta nigdy nie widziałam przy zmywaniu. Zawsze ja usługuję księciowi!

– Chcesz, żebym się zapisał do ciebie na zmywanie?

– Żeby pokazać Hubertowi, jak się zmywa? Chyba że wolałbyś, kiedy Huberta nie będzie?

Wrócił do niego ich wspólny spacer, głupie myśli, które do niczego nie mogły prowadzić. Stop! Miał Liwię Gawlin! Trochę miał.

– Umówimy się – uciął.

– W Stanach można wynająć do sprzątania tylko w fartuszkach. – Jana zachichotała.

Nagle Liwia Gawlin wstała. Zwrócili na nią spojrzenia, ucichły rozmowy.

– Moi kochani, skoro to święta, muszą być i prezenty! Coś dla was przygotowałam. Tylko, proszę, nie dziękujcie mi! Nie trzeba.

Każdemu wręczyła po ładnie opakowanej paczuszce. Jana i Sandra dostały apaszki, Fil kamień, Hallis małą piramidę. I tylko on otrzymał niewielkie puzdro, chyba jedno z tych, które tu wcześniej stały. Wolał je od kamienia. Było z ciemnego drewna, na wieku miało namalowane słoneczniki i trochę nieba. W środku znalazł kartkę: „Na Twoje przyszłe skarby, Wiktorze zwycięzco!”.

Tymczasem Liwia Gawlin otworzyła nową butelkę, ale trochę wina rozlało się na obrus. Oddaliła się do kuchni, a on skorzystał z okazji. Czekał na nią w przejściu.

– Też mam coś dla ciebie. Perfum. Tylko dziś nie wziąłem… nie wiedziałem, że…

– Za chwilkę, Wiktorze, bo zaraz mi te plamy zaschną! – Ruszyła do pokoju ze ścierką, a on znów został sam. Przeczekał jej kursowanie. – Cudownie, ale nie oczekuję od was takiej wzajemności. To wy jesteście dla mnie najlepszym prezentem.

Przyciągnęła go i pocałowała. Długo nie odrywali się od siebie. Cieszył się, że są sami, a zarazem żałował, że nikt ich nie widzi. Zebrał się na odwagę.

– Chciałbym tu dziś zostać.

– Cieszę się, że jest ci tu tak wspaniale. – Pocałowała go raz jeszcze, potraktował ten pocałunek jak obietnicę.

Wrócili do pokoju. Nastrój zrobił się bardziej uroczysty. Liwia Gawlin przyciemniła światło i włączyła rockowe ballady. Mogliby potańczyć – wyobraził sobie siebie w tańcu z Liwią Gawlin czy Janą, ale nikt nie kwapił się do wstawania.

Zaczęli rozmawiać o nadchodzących świętach. Sandra długo rozwodziła się nad tym, jak u niej w rodzinie przebiegają przygotowania wigilijne. Fil razem z bratem i jego dziewczyną zamawiali catering. Jana wybierała się z Hubertem i Mają do teściów. Hallis wyjeżdżał do Grecji (stwierdził, że lubi czuć między palcami stóp gorący piasek zimą).

– Tylko się nie opalaj! Opalenizna na zdjęciach źle wygląda!

– Wiesz, Liwia, że ja się nie nadaję do rozbierania na plażach – oznajmił sennie. – A ty gdzie wybywasz?

– Zabieram Cecyla i ciocię Agnę do Zakopanego. Kocham góry, zwłaszcza zimą, monumentalną miłością! A świąteczne Zakopane ma niepowtarzalny klimat.

– Podobno nie poważasz tradycji, Liwia. Zakaz karpi, Boga, opłatków i Lulajże, Jezusie.

– Olek, uwierz mi, jeśli będziemy robić coś tradycyjnego, to tylko ze względu na ciocię.

Wiktor nie wychylał się ze swoją nudną wizytą u rodziców. Wolałby Zakopane – nawet z Zenkiem, panią Agną i górami w pakiecie. Niemal się ucieszył, gdy dyskusję przerwał dźwięk dzwonka. Jana sięgnęła po telefon, rzuciła kilka słów do słuchawki i się rozłączyła.

– Hubert już po mnie jedzie.

– Mógłbym się z wami zabrać? – Fil się ożywił.

– Pewnie! Czy ktoś jeszcze? Mamy z tyłu miejsce na trzy osoby.

– Mną się nie przejmujcie – rzucił Hallis.

– Ja też chciałem jeszcze zostać – dodał Wiktor.

Liwia Gawlin zapaliła światła w całym pokoju, a Sandra zaczęła zbierać talerzyki i kieliszki. Wiktor jej pomógł. Razem z naczyniami wynieśli nastrój wigilijny.

W końcu Fil, Jana i Sandra ruszyli do przedpokoju wśród podziękowań. Hallis został w pokoju. Przymykał oczy. Chyba nie zamierzał się ruszać z fotela.

– Wiktor, a ty? – spytała Jana, okręcając sobie szyję szalikiem.

– Ja jeszcze zostanę, po co macie jeździć na moje zadupie. Jest nocny autobus.

– Zmieścisz się! Chodź, zbieraj się!

– Jedź, jak masz okazję! – poparła ją Liwia Gawlin. – Martwiłabym się o ciebie, gdybyś musiał się tłuc autobusem w środku nocy.

– Jedź, jedź, ja sobie zamówię taksówkę! – dodał Hallis, zjawiając się w przedpokoju. Rozdał rybie uściski dłoni.

Wiktor najchętniej wsadziłby mu w zamian Kena w dupę!

Liwia Gawlin wycałowała ich na pożegnanie. Pobiegła do pokoju, po zapomniane puzderko na skarby. Podała je Wiktorowi z uśmiechem. On się nie uśmiechał.

Znalazł się na zimnym korytarzu. Dziewczyny pobiegły do windy, a on szedł z człapiącym Filem. Może Liwia Gawlin otworzy drzwi i go zawoła?

– Hallis tylko się Liwii narzuca! – prychnął. – Upierdliwiec!

– O nie! Nasz farbowany bóg z Kenem nie jest upierdliwy, raczej bardzo przystojny i dorosły, czego trzeba więcej? Dlaczego Liwia miałaby nie skorzystać? – Fil się uśmiechnął. – Sam bym skorzystał!

– Co ty!

Nie dość, że pokraka, to jeszcze pedał! Wiktor chciał przyspieszyć kroku, zawołać do dziewczyn, żeby zaczekały, ale co miał się po korytarzach wydzierać.

W samochodzie siedział w milczeniu. Fil pedał i Sandra mówili o wigilii, wypytywani przez Huberta. Jana siedziała ściśnięta obok Wiktora. Szeptała mu coś o fartuszkach, podszczypywała go w bok, posyłając szelmowskie spojrzenia. Myślał o tym, że wraca do swojej kawalerki, aby nudzić się w samotności do rana – i o tym, że właśnie takie życie jest tym najbardziej znienawidzonym i zarazem najprawdziwszym z prawdziwych.

ornament

On pierwszy wprowadził zgrzyt w rodzinnej wigilii. Kiedy Rogerek podszedł do niego z opłatkiem, Wiktor kazał gnojowi spadać. Taka tradycja. Nikt nie ośmielił się mieć do niego pretensji, tylko matka zacmokała, jak zwykle pełna pasywnej agresji.

Wszystko odbyło się tak, jak miało się odbyć. Zjedli kolację (nie tknął barszczu, choć mama go namawiała), oglądając świąteczny koncert, rozkroili ciasto, rozmawiali o śniegu, o tłumach w sklepach, o karpiach, o pierogach, o przejedzeniu, o pięknej choince (która wyglądała raczej biednie).

Gdy przyszła pora na rozdawanie prezentów, Rogerek biegał z paczkami od choinki do stołu, jakby miał śmigło w dupie. Wiktor dostał od rodziców ciepłą piżamę, tak paskudną, że postanowił wrzucić ją do najbliższego pojemnika PCK w drodze powrotnej. Jacek i Kacha dali mu kosmetyki. Mama z ciekawością otwierała urodzinowo-świąteczną paczuszkę z logo Stylove, ale gdy zobaczyła zawartość, nie wyglądała na zadowoloną. Trzymała kamień w dłoni, jakby to był podniesiony z ziemi śmieć.

– To ekwemartyn – wyjaśnił. – Na bóle szyi. Na urodziny.

– I to się co z tym robi? Nosi się czy się gdzieś stawia?

– Trzeba go naświetlać.

– Mogę zobaczyć, mamo? – Kacha wyciągnęła rękę. – Piękny akwamaryn.

– Ekwemartyn! – poprawił ją Wiktor.

– Nie, akwamaryn. Kamienie szlachetne są śliczne.

Oddała akwamaryn (niech jej będzie, grubej idiotce!), a mama odłożyła go na kredens.

Ojciec przyniósł wymięte śpiewniki, odkurzane przy okazji kolejnych świąt, ściszył dźwięk w telewizorze, a mama, jak zwykle wówczas napuszona, zaintonowała Przybieżeli do Betlejem. Żadne z nich nie umiało śpiewać – Wiktor też nie, więc nie zamierzał się przyłączać. Gapił się w telewizor. Maryla Rodowicz ruszała ustami, ale nie wydobywał się z nich żaden świąteczny dźwięk, jakby zabrakło playbacku.

Słuchał tego fałszowania, coraz bardziej wkurwiony. Myślał o Hallisie w tych jego Grecjach, o Filu wcinającym cateringowego karpia, o Janie, może tak samo znudzonej wigilią. I o Liwii Gawlin, która spoglądała teraz na góry i wcale o nim nie myślała. Wysłał jej dziś śmieszny świąteczny wierszyk, który dostał od Moniki. Było tam też coś o miłości. Nie odpisała mu. Dla niej to mogło być zbyt prostackie. Jej miłość nie potrzebowała esemesów.

– A jak byłem na wigilii na warsztatach, nie śpiewaliśmy kolęd.

– Jakich warsztatach? – spytał ojciec.

– Jeszcze nie śpiewaliśmy Oj, maluśki, maluśki – zwróciła uwagę mama.

– Liwia Gawlin w ogóle nie uznaje ani kolęd, ani opłatków. Na tej wigilii tylko gadaliśmy. Lepiliśmy razem pierogi ruskie.

– Wigilia bez opłatków, bez ryby? To nie wigilia? – Mama rzuciła mu niechrześcijańskie spojrzenie znad śpiewnika. – Po co ty tam w ogóle chodzisz, jak ta baba jest taka? A ty nie jesteś tak wychowany!

– Ludzie różnie obchodzą Wigilię – wtrąciła Kacha. – U mojej koleżanki, tej Beaty z kwiaciarni, zamiast karpia jest kurczak. A Zygmunt…

– Myśmy tam nawet tańczyli, i to nie do kolęd!

Mama zmięła strony śpiewnika w palcach.

– Ona nawet uważa, że choinki to kiczowate gówno!

– Gówno! Gówno! Gówno! – roześmiał się Rogerek.

Jacek zagroził mu klapsem.

– Czy ty mnie musisz denerwować dziś? – Mama już nie kryła irytacji. – Czemu musisz nam psuć święta?!

– Czy ja wam psuję święta?

– Skończ już! – uciął ojciec.

Wstał, rzucił śpiewnik na dywan i wyszedł do swojego pokoju. Mama kazała mu wrócić. Olał ją. Wolałby nie zostawać tutaj na noc, ale autobusy już nie kursowały, a nie zamierzał bulić za taksówkę. Nie chcieli go tu. Stał się niewygodny. I, kurwa, zajebiście!

Tak, chciał im zepsuć tę pieprzoną wigilię, nie wiedział do końca dlaczego. A teraz jeszcze bardziej potrzebował rozmowy. Może Liwia Gawlin by mu wyjaśniła – rozumiała takie rzeczy. Gdyby mu odpisała na życzenia, wybrałby jej numer. Wspólnie by się śmiali z choinki, z fałszowanych kolęd, z paskudnej piżamy. Ale nie odpisała.