Rozdział 20

Znów uprawiał seks. Lubił ten moment tuż po, kiedy to do niego docierało. Spojrzał na Liwię Gawlin leżącą obok w jasnoczerwonej pościeli. Jeszcze nie przyzwyczaił się do jej nagości – była tak samo niecodzienna jak te kreacje, którymi ją zakrywała.

Nie mógł uwierzyć, że w końcu trafił do jej sypialni – tego pokoju, który dotąd znał tylko z drzwi. Sama go tu przyprowadziła. Dotąd bzykali się jedynie w Sanktuarium. Nie żeby Wiktor chciał się skarżyć, ale ten bajzel trochę go rozpraszał – choć seks pozostawał seksem.

W sumie pokój jak pokój (mniejszy, niż sobie wyobrażał), okna z roletami, wykładzina, duże łóżko, nad nim zdjęcie w antyramie (nic specjalnego, chmury i trochę słońca), przy nim szklany stolik z paroma książkami (wyczytał z grzbietów: Caravaggio, Strona GuermantesPięć małych świnek Christie – niczego nie znał). Były jeszcze szafa wbudowana w ścianę i komódka, na której stały kosmetyki, dzbanek z wodą wzbogaconą plasterkami cytryny i porcelanowa ręka pełna pierścionków. Jedyne, co wyróżniało to miejsce, to dwa ogromne lustra wiszące naprzeciwko siebie. Wiktor unosił rękę i jednocześnie unosiły się dziesiątki jego rąk w lustrach.

Panowałaby miła cisza, gdyby nie ćwierkanie Wangoga z kuchni. Ten ptak kiedyś zaćwierka się na śmierć, a z klatki i tak nie wyjdzie!

– Wiktorze zwycięzco, powiedz coś. Zawsze mi się wydawało, że człowiek po miłości jest najprawdziwszy, najszczerszy.

– Fajny numer z tymi lustrami. – Tym razem uniósł nogę, ale to nie był dobry pomysł. Tej części ciała nie chciał oglądać najbardziej. Nadal nie wyzbył się obrzydzenia, mimo seksu z kimś takim jak Liwia Gawlin.

– „O czym wy będziecie mówili, jak tak nadejdzie wieczór długi”[10]? Och, ty mój Kalibanie! Jak to możliwe, że mi się trafiłeś? – roześmiała się i zaraz spoważniała. – Może właśnie po to, żebym ja ci zdjęła z oczu tę twoją kataraktę?

– Nie mam katarakty! – obruszył się.

– Tobie tyle piękna świata ucieka, a ty nawet o tym nie wiesz! Może dlatego się spotkaliśmy? Chciałbyś spacerować po korytarzach Luwru? Stanąć przed Madonną Rafaela w wiedeńskim Kunsthistorisches Museum? Czytałeś magiczne Sto lat samotności? Wyobrażałeś sobie siebie na którymś z kolczastych szczytów Sagrada Família? Siedziałeś w samolocie obok chmur? Wydłubywałeś małże prosto z muszli w miłej restauracji nad lazurowym Adriatykiem?

Co? Julia jadła kiedyś owoce morza, fuj!

– To może być przed tobą. Przed nami. Wiem, Wiktorze, co znaczy zwyczajność, doświadczyłam tego przeboleśnie, ale udało mi się ją przełamać. Tak bardzo się tego wyparłam, że zapomniałam, że oprócz Madonny Rafaela są jeszcze ludzie, którzy nigdy nie mieliby szansy jej zobaczyć. Po części traktowałam ten projekt jak zetknięcie się z dotąd niedostępną prawdą życia, terra incognita, aż przypomniałam sobie, że takie życie też mnie dotyczyło, a niziny nie przestały istnieć, choć je wyparłam. Może człowiek na pewnym etapie życia musi wrócić do swoich najtrudniejszych korzeni, rozliczyć się sam ze sobą, stworzyć czyste dobro na kanwie własnego cierpienia. Nazwij to akcją charytatywną, ale w tym nie ma żadnej ujmy. Może świata nie wystarczy tylko podziwiać.

Jak się zapalała, nigdy nie dawał rady za nią nadążyć! Mógł ją tylko podziwiać. Była pełna pasji, jak te babki na barokowych obrazach. Miał wrażenie, że w jej oczach świecą gwiazdy.

– Kocham cię.

– To cudowne w tobie, że jesteś tak onieśmielony blaskiem tej miłości, że nie umiesz o tym nawet mówić bez korzystania z gotowych klisz. „Kocham cię” jest najbardziej uniwersalną z nich.

– Ja naprawdę cię kocham, Liwia! – Obrócił się na brzuch i przykrył.

– Przecież wiem! Rozumiem naturę tej siły przyciągania między nami, w tym jest coś mistycznego. Pewne rzeczywistości musiały się spotkać, jak w tych lustrach. – Uniosła ręce.

Trudno, aby coś się spotkało w lustrach ustawionych naprzeciwko siebie!

– To coś zupełnie innego niż z tą twoją Jolą, prawda? Jaka była tamta miłość?

– Z Julią. Sam już nie wiem. Po co o tym gadać?

– I nawet nie wiesz, że odpowiedziałeś na moje pytanie. Ty jesteś czysty, nieskalany! Mnie otaczają same hieny, sępy, kruki, co oczy wykolą! Że też ty mi się teraz trafiłeś, taki porządny, taki prosty, taki szlachetny!

Ha! Był, jaki był, w każdym razie dotarł dalej niż ktokolwiek z tej ich grupki. Wygrał z Hallisem, z Filem, nawet z Zenkiem. Warto było przecierpieć sesję! Nagle ukłuł go niepokój.

– A Fil nie odrobił tej sesji, nie?

– Miał sesję w Stylove po godzinach. Trochę to było karkołomne, musiałam sobie radzić bez Maksa na małej przestrzeni. Niewymarzone warunki, gwałt na przepisach bhp, ale się udało. Filip ma w sobie tyle siły! Trzeba być ciężko doświadczonym, aby ją zyskać. Każdy z nas przeżywa dramaty, moje życie nie było łatwe, Wiktorze, ale on uczy mnie pokory.

Nie miał ochoty słuchać tej laurki. Chyba nie spała z Filem? Nie, on nawet nie jest facetem…

Liwia Gawlin wstała i w milczeniu zrobiła odwrotny striptiz. Nawet w takiej sytuacji miała w sobie seksapil. Widział jej kopie w lustrach. Sama powinna się fotografować, nie martwiłaby się o powodzenie. Ludzie chcieliby ją oglądać – a teraz tylko on był świadkiem jej piękna. Sam nie mógłby zrobić takiego show. Chwycił ciuchy i poszedł się umyć.

Kiedy wyszedł z łazienki, drzwi sypialni były już zamknięte. Liwia Gawlin czekała na niego w pokoju.

Przez następny kwadrans opowiadała o przygotowaniach do wystawy, obrabianiu zdjęć, o nadchodzących festiwalach, o dogrywaniu terminów, o kolejnym anonimie – przynajmniej ortograficznie poprawnym – znalezionym w skrzynce i o tym, że sukces jest jak puzzle złożone z miliona elementów, które trzeba połączyć. Niby te sprawy i jego dotyczyły, ale nie umiał się nimi zainteresować.

Nieco później zaproponowała mu kawę. Został sam. Wpatrywał się w zamknięte drzwi sypialni, w zamknięte drzwi Sanktuarium. Choć sypiał z Liwią Gawlin, nadal nie czuł się do końca jak u siebie. Brakowało mu swobody. Siedział w fotelu jak jeden z tych głupich muzealnych posągów. Wkrótce poczuł obłędny aromat kawy. Liwia Gawlin wniosła tacę z dwiema filiżankami, a pod pachą podkładkę pod laptopa. Chciał się podnieść, ale nie był w stanie, jak sparaliżowany.

– Liwia, ja takiej nie piję! – wydusił. – Mrożoną!

– Spokojnie, w twojej kawie jest prawie samo mleko. Ona jest tylko lekko ciepła.

Postawiła tacę na stole. Wyobraził sobie wywrócony stół. Zacisnął dłonie na podłokietnikach. Zrobiło mu się duszno. Chciał odwrócić wzrok, żeby uwierzyć, że nie widzi tego, co widzi, ale nic z tego – musiał wciąż patrzeć, być czujny. Położyła mu podkładkę na kolanach. Przypomniała mu się scena z Misery (oglądał ten film milion razy), w której pierdolnięta Annie Wilkes łamie nogi pisarzowi.

– Nie.

– Tak daleko zaszedłeś, pokonałeś własne ograniczenia. Dziś zażegnasz kolejne.

– Nie!

– Nie słyszę dziś twojego „nie”. Przekonaj się, że nie jesteś w stanie się poparzyć. – Ujęła jego rozedrganą dłoń, ścisnęła i odczekała, aż drżenie ustanie. – Nic się nie bój, nic ci się nie stanie. Musisz mi uwierzyć.

Chwyciła jego oporny palec i zanurzyła opuszkę w kawie. Wiktor oddychał głęboko. Nie mógł sobie zrobić krzywdy. Kawa była zaledwie letnia. Liwia Gawlin poprowadziła jego palec do ust. Poznał smak kawy tak rozcieńczonej mlekiem, że prawie przestała być kawą.

– Widzisz? Potrafisz! – Puściła jego rękę i rozpromieniona usiadła na sąsiednim fotelu. – Picie kawy będzie teraz naszym rytuałem! Jestem z ciebie taka dumna! Znów zwyciężyłeś! Wypij do dna! Jak wódkę! – roześmiała się.

Drżącymi rękami ujął filiżankę, po czym odwrócił ją, a kawa utworzyła białe bajorko na dnie tacy. Opróżnił drugą filiżankę i postawił obok pierwszej. Nie spuszczał wzroku z zaskoczonej Liwii Gawlin. Teraz ona znieruchomiała.

– Nie tolerujesz łatwych sukcesów, Wiktorze zwycięzco! – odezwała się po dłuższej chwili. – Wspaniale!

Ostrożnie wyniosła tacę. Słyszał, jak chlusta kawą do zlewu. Wróciła z pustymi rękami.

– Wiktorze, chciałam dać ci prezent. Chciałam zwrócić ci coś, co zostało ci gwałtem odebrane. Wiem, że lubiłeś kawę, herbatę, kto nie lubi? Wiedziałam, że pewnego dnia do tego wrócisz. Chciałam, żebyś mógł zawdzięczać to mnie. Szkoda, że odebrałeś mi tę nadzieję. To mógł być też mój sukces, a muszę go sobie wpisać do porażek. Okrutne uczucie!

Wyglądała na przygnębioną – więc mógł ją doprowadzić aż do tego? On? Ciało ściśnięte lodowato-wrzącym strachem rozluźniło się.

– Doceniam twoje starania, tylko…

– Nie doceniasz. Nie dałeś mi szansy. I sobie, przede wszystkim sobie. Nawet nie wiesz, jaki byłbyś szczęśliwy, gdybyś chciał pokonać własny strach.

Już był gotów jej ustąpić, chyba na to czekała – ale przypomniał sobie wojnę z mamą o niedzielne zupy, swoje uparte sprzeciwy. Tu musiał zachować milczenie.

– Nie da się żyć, wiecznie pielęgnując własne traumy. Co tam zresztą, że poparzyłeś sobie nogi, Cecyl nie odzyska palców, Filip nigdy się nie wyprostuje. Cóż z tego, że rozstałeś się z dziewuchą, która nie była ciebie warta? Jakąś tam Julią, która równie dobrze mogłaby być kimś innym, jakąś Anią, Magdą czy Izaurą, kimś równie łatwym do zastąpienia.

Poczuł, że musi bronić już nie Julii, ale tego, co się z nim zrobiło po jej odejściu – jednak Liwia Gawlin nie dała mu dojść do głosu. Nie chciał jej słuchać, a słyszał każde słowo.

– Wiktorze, ja dorastałam w biedzie, z którą nie miałam prawa zajść daleko. Mojego ojca zawiódł umysł, matkę ciało. Mężczyzna, z którym chciałam zbudować przyszłość, którego kochałam do takiego szaleństwa, że byłabym gotowa się zabić, rzucił mnie i swojego syna. Wyszłam za kogoś, kogo musiałam nauczyć się kochać, co na szczęście nie było trudne. Nie masz pojęcia o biedzie, szaleństwie, o odpowiedzialności za dziecko, o wymuszonej miłości. Trzymasz się tych swoich poparzonych nóg, bo myślisz, że nie możesz iść dalej. Odrzucić tego. Nawet w tym, co jest tak ludzkie, tak zrozumiałe, pozostajesz Kalibanem. Nie wiem, czy mi ciebie żal, czy raczej czuję ulgę, może tak jest dla ciebie lepiej, bo…

– Dobrze, napiję się kawy! Prawdziwej! Bez mleka! I herbaty!

– Zamówienie przyjęte, Wiktorze – odpowiedziała z uśmiechem, gdy się ocknęła. Ruszyła do kuchni. Słyszał syk czajnika i śpiew Wangoga.

Miała rację. Nie rozumiał tego. Nie lubił zwierzeń. Były całkiem nie jego, za cholerę nie wiedział, co z tym zrobić, co powiedzieć. Dobrze, że nie płakała. Co mu po jej sprawach, dawno już zażegnanych?

Kiedy na stole pojawiła się taca z kawą i herbatą, odwaga go opuściła. Mimo wszystko wypił łyk po łyku. Przypominało to jedną z tych durnych zabaw weselnych. Liwia Gawlin mu kibicowała, podtrzymała filiżankę. Wcale nie czuł smaku kawy, chciał, żeby pokazało się dno, żeby już nie ryzykować. Wreszcie.

– Wiktorze, dokonałeś tego! – Na jego policzki spadły pocałunki. – Jesteś wolny! Przełamałeś fobię! Zmierzyłeś się z traumą! Już nie ma w tobie lęku, jest tylko wolność! Cieszysz się?

Przytaknął. Serio myślała, że przerobiła go na smakosza kaw i herbat? Nie cieszył się, czuł się gorzej niż po całej sobocie w Interneksie. Miał ochotę się zmniejszyć, zepsuć się, byle tylko nie myśleć.

– Musisz być zmęczony, mój drogi. – Pogłaskała go po ręce. – Rodzisz się na nowo, a porody są trudne nie tylko dla matek – westchnęła. – To była przeprawa dla nas obojga. Chcesz się zdrzemnąć?

Gdyby zaproponowała mu to dziesięć minut wcześniej, mógłby zamieszkać w jej sypialni od zaraz – ale nie teraz. Po raz pierwszy od dawna zatęsknił za swoją kawalerką. Może i siedział tam sam, przynajmniej nie musiał się wysilać.

– Nie, pójdę do siebie – zdecydował.

– Czyżby mój Kaliban bał się przemiany w Swanna? – roześmiała się. – Naturalnie, że się boisz. Człowiek niby jest stworzony do tego, aby iść naprzód, a najchętniej trzymałby się tego, co osiągnął czy co mu przyniósł los. Tylko ja mam w sobie tę wieczną niecierpliwość. Strach jest czymś powszechniejszym. Jesteś żywym przykładem, ilustracją tez z podręczników z psychologii na poziomie podstawowym! Urocze!

Wszystko jedno. Nie miał pojęcia, o czym ona gada. Powlókł się do przedpokoju. Minął drzwi sypialni bez jednego spojrzenia.

Dopiero w autobusie powrotnym, gdy trochę otrzeźwiał (jak mógł być takim palantem i nie skorzystać z zaproszenia?!), dotarło do niego, że wypił coś gorącego. Odtąd Liwia Gawlin będzie mu proponować herbatę czy kawę z porozumiewawczym uśmiechem – a on nie będzie mógł odmówić. Dziwne. Trochę się z tego nawet cieszył. Tylko trochę.

ornament

Szedł do Interneksu na popołudniową zmianę. Miał za sobą stosunkowo długi weekend, sporo się działo: spotkanie z Liwią Gawlin, wypad do kina z „paczką” (bo udało im się pogodzić, jak wiele razy wcześniej) oraz impreza u Sewera z okazji jego urodzin. Trudno się przestawiał, jeszcze trochę wydawało mu się, że jest niedziela. Czasem się w tym gubił. Zupełnie jak z Liwią Gawlin, warsztatami, Stylove – to było nieprawdziwe, wyśnione. Ostatnio pokazywała mu jego jeszcze nieobrobione zdjęcia z sesji w dawnej pracowni krawieckiej (niby fajne, ale wyglądał za bardzo jak on). Wtedy odważył się jej powiedzieć o swoim zagubieniu.

– Rzecz w tym, Wiktorze, że ty dotychczas żyłeś w tym, co wyśnione, nieprawdziwe, nieważne – odparła ze zdumiewającą rzeczowością. – A jesteś przy tym tak bierny! Jakbyś chciał życie tylko przeżyć i nie potrafił inaczej! Taki podstawowy wariant życia! Oczywiście, musisz mówić o internecie w pracy, musisz gotować, spać, ale to nie jest prawdziwe życie, to bardziej jak nieświadoma śmierć. Jesteś martwy i nawet nie wiesz o tym, że niesie cię prąd. Dopiero teraz doświadczasz czegoś prawdziwego. Szczęściarz z ciebie. Wiele ludzi nie ma takiej okazji.

Kiedy w niedzielę odwiedził rodziców, próbował opowiedzieć im o warsztatach, ale nie umieli się dogadać. Oni zadawali głupie pytania, a on nie potrafił właściwie przekazać tego, co się dzieje. Mama nie mogła się nadziwić, że po obiedzie poprosił o herbatę. Co tam, że jego fotki będą wywieszone w całej Polsce, skoro mogła mu zaparzyć earl greya!

Przechodził przez galerię, gdy zawołała go Sandra. Ona i Zenek siedzieli w jednej z kawiarni na pasażu i chrupali rurki z bitą śmietaną. Podszedł do stolika i przywitał się.

– Szkoda, że nie pracujesz w jakimś H&M czy New Yorkerze! – Sandra jakby wyładniała. Dzioby nie całkiem zniknęły pod tapetą, ale jakoś nie rzucały się w oczy. – Musimy wybrać marynarkę dla Zenka! Za dwa tygodnie ślub mojej siostry! Wściekła się, że z kimś przychodzę! Że niby nie ma miejsc, że porezerwowane, że obiady, że… no, nie wiem! Powiedziałam, że będzie o jedno miejsce więcej, jeśli się nie zgodzi! – W jej głosie brzmiała satysfakcja. – Musimy się jakoś pokazać!

– Taka jest wersja oficjalna! – powiedział Zenek. – Przyszliśmy się tylko pośmiać z garniturków i zobaczyć, ile zaoszczędzimy! Ja wystąpię w dresie i papuciach, a Sandra w zielonej koszulce z Biedronki z doczepionym identyfikatorem! Zrobimy większe show niż jej siostrunia w welonie!

Sandra się roześmiała i rzuciła w niego zmiętą w kulkę serwetką.

Bita śmietana skapnęła z jej rurki na blat. Wiktor gadał z nimi i ciągle widział tę białą plamę. Wyglądała jak ptasie gówno. Oni jej nie zauważyli. Nie patrzyli na blat. Szkoda, że nie mógł pochwalić się Zenkowi, że sypia z jego matką. Za to Liwii Gawlin mógł napisać o tym spotkaniu (ciągle szukał pretekstu, żeby do niej pisać. Nie zawsze odpowiadała, ale wystarczyło, że odbierała jego wiadomości). Wysłał esemesa w przerwie.

W Interneksie przypominał sobie o Zenku i Sandrze. Wydawało mu się, że mignęli na pasażu, zagadani, a może to byli inni ludzie. Przecież niczym się nie wyróżniali – z daleka nie było widać uciętych palców i dziur na gębie.

Lubił galerię, wieczny zgiełk, urywane rozmowy, zapachy pizzy, chleba czy czekolady, tło muzyczne, reklamy i zwiastuny wyświetlane na ekranach małych telewizorów. Zerkał na ludzi, których miał więcej nie zobaczyć. Przechodzili, czasem biegli, z rzadka spacerowali, zaaferowani, roześmiani, szczęśliwi – w różnym wieku, w różnych ciuchach, biali, czarnoskórzy, Japończycy czy Koreańczycy. Paradowali przed nim, przemykali mu za plecami, mijali Interneksową wyspę (jeśli właśnie miał tam dniówkę – wolał salon) tak, jak się omija słup znaku drogowego ustawiony przy chodniku. Ze smartfonami, z lodami, z goframi, z torbami z ciucholandów, empiku czy perfumerii. Zjawiali się i znikali – to część tego rytuału. Czasem, nie wiadomo skąd, wkurwiał się podczas pracy, choć nie mógł tego okazać. Wolałby się ruszyć, wmieszać w tłum, nie chciał być tylko dekoracją w koszulce Interneksu. Godziny koszmarnie się dłużyły, a on był jak chory bachor, który patrzy przez okno na inne dzieci bawiące się na podwórku. Zdarzało mu się wymykać na nadprogramowe przerwy, ale i tak musiał wrócić do roboty. Płacili mu za pieprzenie o ofertach.

To był właśnie jeden z tych niezajebistych dni. Zaczął się jak niedziela, a skończył jak prawdziwy poniedziałek – Wiktor wracał do domu, choć wcale mu się nie chciało.

Wpadł na Julię. Na łbie miała szydełkową czapę z ogromnym pomponem, a szyję i barki zamotane w równie wielgaśny szal zasłaniający podbródek, ale od razu ją poznał. Kiedyś byli razem, nie potrzebowali nikogo innego. Gdyby teraz zaproponowała, żeby do siebie wrócili, rzuciłby wszystko. Nie musiał niczego rzucać. Rozpoczęli shit talk. Praca. Przeziębienie. Fiona. Święta. Po świętach. Remont pokoju, zrywanie tapet. Wyjazd do Zakopanego. Z każdym zdaniem wkurwiała go coraz bardziej. Dopiero gdy zabrakło jej ploteczek, zapytała o niego. Udało mu się uśmiechnąć, jakby jeszcze nie wyszedł zza swego stanowiska w Interneksie.

– Biorę udział w warsztatach artystycznych. W projekcie Liwii Gawlin, tej wybitnej fotografki. Na pewno o niej słyszałaś.

– Nie.

– Nie? O! – Zrobił pauzę. – Ona mnie fotografuje na wystawę. Mówi, że mam uduchowioną twarz. I jeszcze parę osób, bo to większy projekt. Mnóstwo się dzieje! Chodzę na sesje fotograficzne, uczę się o sztuce, o obrazach, instalacjach, o renesansie, o baroku, o Vermeerze, o kamieniach szlacheckich. Fascynujące, naprawdę. Nie wiem, jak można żyć bez sztuki! Liwia zatytułowała tę wystawę: Zobacz mnie naprawdę. Wernisaż będzie w maju. Z telewizją, z gazetami i w ogóle. Możesz przyjść.

– Jak będzie czas. – Przestąpiła z nogi na nogę. – Mamy remont, w maju siostrzenica Rysia idzie do komunii…

– No to nie. Ja tam wolę prawdziwe życie.

– Wiktor… – westchnęła i urwała, chyba przypominając sobie, że to nie wstęp do ich kolejnej kłótni.

– A! I mam kogoś.

– Fajnie – powiedziała znużona.

– Ma na imię Jana. Właśnie na tym projekcie się poznaliśmy. Prowadzi kwiaciarnię. Przeniesie się do mnie, bo nie ma co zwlekać. Planujemy ślub.

– Ja i Rysiek też.

Powinni sobie pogratulować, ale żadne z nich tego nie zrobiło. Nie było czego. Pewnie i Julia kłamała. Pochwaliłaby się tym od razu, a nie pitoliła o Zakopanem, o pracy, o remoncie. Gdyby nie miała rękawiczek, mógłby zobaczyć, czy nosi pierścionek zaręczynowy, jeśli ten debil wpadł na to, żeby jej kupić.

– Idę. – Ocknęła się pierwsza. – Fiona, biedna, cały dzień sama siedzi.

Musieli mieć tam u siebie wszystko rozbabrane, rozpieprzone, dobrze im tak! Remontu się zachciało! Fiona pewnie wybiegnie Julii na przywitanie z pełnym oburzenia miauczeniem…

Pozostało mu wrócić do siebie. Pomyślał, że gdyby Liwia Gawlin słyszała tę jego przemowę, może byłaby z niego dumna.

[10] Stanisław Wyspiański, Wesele, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.