Rozdział 21

Odkąd został sam, często nie wiedział, co ma robić z wolnym dniem w trakcie tygodnia. Wysypiał się do popołudnia, a potem zostawało mu tylko czekać. Gdyby nawet robił coś konkretnego, i tak czułby się jak w poczekalni. Spędzał godziny na przeczesywaniu YouTube’a. Wychodził z domu wkurzony, bo nie miał dokąd iść. Robił zakupy, których nie potrzebował. Niekiedy jeździł do rodziców i poniedziałek czy środa ciągle mu się myliły z niedzielą. Wysłuchiwał narzekań matki, siedział z ojcem przed telewizorem i myślał, że nie trzeba było przyjeżdżać. Zresztą gdyby został u siebie, nie byłoby mu lepiej. Nawet miłość do Liwii Gawlin wydawała się ledwie kurzołapem.

Tym razem włączył Carrie. Oglądał z przymusem, miał za sobą ze sto identycznych seansów. Przewijał większość scen i z filmu fabularnego robiła się krótkometrażówka. Sam chciałby mieć takie moce, żeby rozpieprzyć świat – tylko nic by mu to nie dało.

Zadzwonił telefon. Zatrzymał film. Dzwoniła Liwia Gawlin. Czego chciała? Zwykle rozmawiali wieczorami. Nawet nie wyczuła, że jest przygnębiony. Tacy jak ona potrafią korzystać ze swojego życia, a on nie. Nie dał nic po sobie poznać, stopniowo się rozpogadzał, słysząc jej głos. Jak tam, czy podłącza dziś świat do internetu? Och, dobrze, bo też ma wolne, uwięziła nieocenioną Dolly w Stylove i wróciła do domu. Wyjątkowy czwartek! Prawdziwe święto! W taki dzień każdy zamiar musi się udać! Musi jej uwierzyć! Miała dla niego niespodziankę.

– Zdradzę ci tylko odrobinkę! W tej niespodziance widzę cię u siebie całkiem nago, Wiktorze… Wykorzystajmy ten wolny dzień, a raczej to, co z niego zostało!

– Zaraz będę! – Klapnął laptopa. To równie dobrze mógł być erotyczny sen, ale dział się naprawdę.

Wziął szybki prysznic, zjadł snickersa w charakterze obiadu, przejechał po zębach szczoteczką, ubrał się i wypadł z kawalerki. Znów coś się działo. Był w ruchu dzięki Liwii Gawlin. Jak mógł się na nią złościć? Obiecała mu świat na tacy, świat poza poczekalnią.

Trafił na godziny szczytu, autobus wlókł się niemożliwie, uwięziony między samochodami. Wiktor wysiadł dwa przystanki wcześniej, resztę drogi przebył truchtem.

Liwia Gawlin otworzyła mu, piękna i promienna. Miała na sobie czarno-białą tunikę w pijaną szachownicę. Włosy upięła w mały kok na czubku głowy. Pożałował, że wysiadł za wcześnie z autobusu. Był spocony, rozczochrany, jak po lekcji wuefu.

– Niespodzianka jeszcze aktualna?

– Tak, na szczęście! Ciesz się, że nie potrzeba nam dziennego światła.

Nie chciał już tracić czasu, zaczął ją całować. Ona dotknęła jego twarzy i zesztywniała.

– Nie ogoliłeś się!

– Nie chciało mi się! Kazałaś mi się pospieszyć!

– Myślałam, że jak się przychodzi do kobiety, którą się ponoć kocha, to nie tylko zjawia się punktualnie, ale też o siebie dba! Kwestia szacunku! Jestem estetką, Wiktorze. Mam także wymagania wobec mężczyzn!

– Wykąpałem się, tylko…

Ucięła dalsze tłumaczenia. Zaprowadziła go do łazienki, podała ręcznik, wyjęła z szafki nową maszynkę i krem do golenia (pewnie Zenka) i zanim wyszła, poleciła mu się ogolić tak, żeby się nie poharatał. Zaczęła mu się podobać ta sytuacja. Patrzył na siebie w lustrze, zeskrobywał pianę i uśmiechał się na myśl, że właśnie to robi – w łazience Liwii Gawlin. Fantazjował sobie o życiu z taką Janą (czy – jeszcze głupsze – o życiu na nowo z Julią), a dopiero to było namacalne, miało w sobie coś z prawdy. Mógł się nawet skaleczyć przy goleniu i poczuć prawdziwą krew spływającą po podbródku. Chciałby trwać w tym stanie nieco dłużej, lecz poganiany przez drzwi, dogolił się na szybko. Sądził, że zastanie Liwię Gawlin w sypialni – może nawet gołą.

Czekała na niego w przedpokoju.

– Teraz pięknie wyglądasz! Wiktorze, obiecałam ci niespodziankę. Dziś będziesz miał swoją indywidualną sesję. Oto twój wielki dzień!

Co? Ona znowu z tymi zdjęciami? Pomyślał, że każdego dnia jest jakiś dzień.

– Sądziłeś, że mam inną niespodziankę, co? – roześmiała się. – Ach, Kalibanie! Jak będziesz ładnie pozował, zobaczymy… – Klepnęła go w tyłek. Wzdrygnął się. On tak robił Julii, nie lubiła tego. – Wprowadziłam tydzień spełniania marzeń. Olek już pozował, a wczoraj wpadła Jana. Mąż tak ją wspiera!

Zatrzasnęła drzwi mieszkania.

– Pamiętasz, jak opowiadałam wam o antycznych rzeźbach? – spytała, gdy szli na górę. – O Doryforosie, o Apoksyomenosie, Diadumenosie, o posągu Antinousa?

– To był ten bez rąk? – wypalił. Przynajmniej jego pamiętał. Antinous z kikutami wyglądał jak jedno z tych stworzeń z horrorów, których nie chciałoby się spotkać.

– Owszem. Dziś takie samo piękno chcę wydobyć z ciebie. Te posągi, często okaleczone przez wieki, nadal są piękne.

Wolał przyznać jej rację.

Spełnialnia Marzeń jeszcze bardziej niż ostatnio przypominała tajną twierdzę, bo okno zasłaniała czarna roleta. Kaloryfer grzał. Było duszno. Zobaczył dwie lampy na statywach. Pomyślał o przesłuchaniach w serialach kryminalnych i fotografowaniu do akt. Na takich zdjęciach każdy wychodził jak morderca, jakby wyrok już zapadł.

Na położonej na małym stoliczku tacy stała butelka wódki i butelka coli oraz szklanka z topniejącymi kostkami lodu. Liwia Gawlin zrobiła mu drinka, choć wcale o niego nie prosił. Przynajmniej nie musiał pić herbaty.

– Wiem, że to nie jest przyzwoita pora na takie napoje – powiedziała, wyciągając z szafki kilka obiektywów – ale w sztuce łamie się nawet takie reguły, więc pij i się rozbierz. – Rozwinęła czarne tło.

Choć w Spełnialni było ciepło, wydawało mu się, że lodowacieje. Wypił drinka do dna, miał wrażenie, że parzy sobie gardło. Dopiero teraz dotarło do niego, co się stanie – że gadki o sztuce, dramy, teatry prowadziły właśnie tu. Liwia Gawlin zauważyła jego wahanie.

– Wiktorze, nie przedłużajmy! Zaliczyliśmy już falstart przez twoje golenie! Przecież wiem, jak wyglądasz. Och, nie rób takiej miny! Nie kładziesz głowy pod topór!

Ściągał ciuchy z oporami. Został w samych majtkach. Widział swoje wstrętne nogi. Jeśli będzie goły, blizny staną się jeszcze bardziej widoczne. Liwia Gawlin patrzyła wyczekująco. Podeszła do niego i sama zsunęła mu majtki. Położyła mu rękę na fiucie i ścisnęła kilka razy. Czuł się skrępowany, jakby wokół kostek miał sznur, a nie własne gacie.

– Może najpierw… – wystękał, ale ona już się wycofała.

– Zobaczymy. Zapracuj na przyjemności.

Wyplątał stopy z majtek.

– Stań przed tłem.

Nagle zrobiła się całkiem poważna. Ustawiła blendę i zrobiła parę próbnych zdjęć.

– Zdejmij swój strach, Wiktorze, tak samo odważnie, jak zdjąłeś ubranie. Wyszło doskonale.

Pocałowała go i się oddaliła. Rozluźnił się. Drink chyba zaczął działać. Albo pocałunek.

– Uklęknij, proszę. Bokiem do mnie. Tych twoich cudownych krzywizn chciałoby się dotknąć. Nie, nie patrz na mnie, tam na ścianę. Bardziej prosto.

Zbliżyła się do niego, przynosząc ze sobą zapach chanel, ale też coś chłodnego, czego nie umiał określić. Położyła dłoń tam, gdzie trzepotało jego serce, a drugą między łopatkami. Przejechała palcem wzdłuż jego kręgosłupa. Pognał po nim dreszcz.

– Pomyśl o tym, co nas czeka później. Pomyśl, co chciałbyś robić. Napręż się. Potrafisz.

Potrafił. Przy niej na pewno. Trochę z zawstydzeniem, a trochę z dumą patrzył, jak mu staje. Pomógł sobie dłonią.

– Wyciągnij przed siebie ręce. Prawa troszkę wyżej. Złącz je. Nie, nie, rozczapierz palce. Tak. Właśnie tak. Patrz w górę. Nie, obniż głowę. Jeszcze trochę niżej. – Znów podeszła. Ujęła go pod brodę. – Teraz zastygnij. Już jesteś antycznym posągiem.

Przestał oddychać. W głowie mu się kręciło nie tylko z braku powietrza.

– Wspaniale, Wiktorze! Nawet lepiej, niż sobie wyobrażałam.

Odetchnął głęboko. Spojrzał na Liwię Gawlin. Takiej jej nie znał. Zwykle dużo i barwnie mówiła, tyle chciała przekazać, kipiała energią, jakby nikt nie był w stanie jej zatrzymać. Teraz stała się cichsza, a jej ruchy były spokojne i precyzyjne. Zrobiła się jeszcze bardziej niezwykła i niedostępna niż zazwyczaj. Czyżby Spełnialnia Marzeń tak działała na ludzi? To coś więcej niż pracownia – prawdziwa świątynia.

Chciał o tym powiedzieć Liwii Gawlin, ale nie życzyłaby sobie teraz zbędnych słów. Zmieniła obiektyw i zabrała się do kolejnego ujęcia.

– Ujmij dolną wargę. O tak! Lubię w tobie ten gest. Nie, nie, zwykle nie tak to robisz. – Szybkim ruchem, jakby wyciągała igłę z poduszeczki, poprawiła mu palce. – Delikatnie, Wiktorze… Jest w tobie delikatność, powinniśmy to podkreślić. Zwilż usta. Nie patrz na mnie, spójrz w okno…

Zauważyła to! Miał właśnie taki głupi nawyk – sięgania do ust, gdy się denerwował (Sewer nazywał to wargą durnego zająca). Nigdy nie sądził, że to będzie czymś więcej niż głupim nawykiem, że ktoś zechce go zachować.

Sesja trwała i trwała. Liwia Gawlin zmieniała obiektywy, coś tam ustawiała w lampach, przenosiła blendę, opierając ją na statywie lub kładąc na podłodze. Zajmowała się również nim – oddalała się i przybliżała. Ustawiała go, korygowała, na przemian instruowała i chwaliła. Odnosił wrażenie, że była tu całą sobą, a jednak w oddaleniu, jakby widziała nie tylko jego, ale też prace, które dopiero powstaną i zawisną na wystawie, a potem w muzeach.

– Daj ręce luźno, nie majtaj nimi. O tak! Teraz pięknie widać twoje mięśnie. Prawdziwy Doryforos! Spójrz w obiektyw. Dobrze, tylko się nie marszcz. Broda nieco wyżej i do przodu. Świetnie! Co za oczy! I znowu cofnąłeś brodę. Czekaj… O, o to chodzi! Co za ujęcie, jak ty to zobaczysz! Głowa w lewo! Twoje lewo! Pięknie! Cóż, Wiktor, pracujesz na tę drugą niespodziankę, pracujesz…

Próbował się skoncentrować, ale ona go rozpraszała, gdy tak podchodziła, dotykała, podszczypywała, rzucała niedwuznaczne uwagi. Popatrywał na nią, na jej biust, na jej tyłeczek – kto powiedział, że tylko ona może go oglądać?

Miała dziwaczne pomysły. Kazała mu się kłaść na wykładzinie, owinąć białą tkaniną (ale tak, by nic nie zasłonił), robić brzuszki, wykonać mostek. Położyła mu na brzuchu puszyste białe pióro. Kazała mu udawać, że skacze na skakance (złączył oba końce skakanki nad głową), ale zrezygnowała z tego pomysłu. Zbliżała aparat do jego gir, jakby to był mikroskop. Wszędzie było jej pełno. Może ta jej postawa sprawiła, że jego skrępowanie mijało. Wśród poleceń i pochwał nie miał czasu myśleć o tym, że jest goły.

– Nie wiedziałem, że pozowanie tak męczy – powiedział, kiedy zrobili krótką przerwę.

– A ja nie wiem, dlaczego ty tak długo kryłeś takie wspaniałe ciało.

Nie umiał odpowiedzieć. Chyba po raz pierwszy spojrzał na swoje poparzone nogi łaskawiej. Niemal się ucieszył, że zdarzył mu się wypadek.

– Nikt ci tego dotąd nie powiedział, prawda? Ani ta twoja Julia, ani rodzice, ani nikt! Tak niepotrzebnie cię skrzywdzili! – westchnęła. Pogłaskała go po nodze bez obrzydzenia. – Zamknęli cię w tej skorupie, która cię otacza. Teraz ty sam ją rozkuwasz. Ja ci daję łom.

Kiedy później pokazywała mu zdjęcia, nie umiał siebie rozpoznać. Nie wiedział, że jest taki męski, taki regularny (skąd to przyszło mu na myśl?). Taki… piękny? Nie! On stojący jak posąg. On ustawiony bokiem, siedzący na piętach, ze skrytą twarzą i rękami wyciągniętymi przed siebie, za to z fiutem na wierzchu. On wyprężający tors w mostku. On z piórkiem, on otulający się cienką tkaniną. Blizny przestały mu przeszkadzać na zdjęciach, nawet dziwnie wyostrzone.

– Wierzysz mi, Wiktorze?

– Wierzę – wydusił z siebie.

Mieli już opuszczać Spełnialnię, kiedy Liwia Gawlin zapaliła się do nowego pomysłu. Włączyła światło na korytarzu, przystanęła i wpatrywała się w coś, czego tam nie było.

– Wiktorze, stań tam. W połowie korytarza.

– Ubrałem się już.

– To się rozbierzesz. Idź. Dobrze… dobrze… stop! Odwróć się. Stań bokiem. Ramiona luźno… – Przez chwilę obserwowała go w skupieniu, nie wiadomo po co, skoro nawet nie miała przy sobie aparatu. – Spocznij, Kalibanie! Zrobimy jeszcze jedno ujęcie. Lepiej by było przy świetle dziennym, ale trudno. Trzeba będzie wynieść lampy.

Oczywiście on musiał je wynieść! Poinstruowała go, a gdy już wszystko było ustawione, dopasowywała moc lamp, robiąc próbne zdjęcia i prosząc go, by stawał we wskazanych miejscach.

– Gotowe! – powiedziała. – Możesz się rozebrać.

– Mam świecić gołym tyłkiem na korytarzu?

– Nikogo poza nami tu nie ma. Przecież nie masz się czego wstydzić.

Posłuchał jej. Było mu wszystko jedno – byle sesja się skończyła. Chciał się ubrać i wrócić do tego, co znał. Korytarz był zimny, brudny i zaniedbany jak większość blokowych korytarzy. To nie miejsca na drogie fotograficzne zabawki.

– Po co robić zdjęcia w takiej kiszce? Na korytarzu nikt się nie zatrzymuje! Korytarzem się przemyka!

– Wiktorze, jesteś cudowny! Co za myśl! – Jej głos niósł się echem. – Zobacz, co sztuka robi z najbardziej kalibanowatymi ludźmi! Wiem, że jesteś zmęczony, ale czasem na fotografiach zmęczenie jest autem. Podnieś troszkę brodę. Idealnie!

Poszło szybko – więcej przygotowań niż fotografowania. A jeszcze musiał te klamoty wnieść z powrotem. Wreszcie Liwia Gawlin go zwolniła, wręczyła mu klucze, poleciła się rozgościć na dole.

Napił się wody, odświeżył w łazience i przeszedł do sypialni. Z nudów zdążył poskładać swoje ciuchy i ułożyć je na krześle. Oglądał się w wielkich lustrach, jakby przyszedł do muzeum i oceniał jednego z tych Doryforosów. Liwia Gawlin nie znała go od tej strony – on też siebie takim nie znał. Kochał ją tak, jak nigdy nie kochał Julii. Julia naprawdę była nikim – a on już nie.

Przyszła po piętnastu minutach. Wyglądała na przyjemnie zaskoczoną. Uśmiechnęła się.

– Teraz ja mam dla ciebie niespodziankę – wyrecytował wcześniej przygotowaną kwestię.

Nabierał przy niej odwagi, a tamtego wieczoru przeszedł samego siebie. Kochali się długo i gwałtownie. Pozwalał sobie na dużo, bo czuł, że mu wolno. Miał przed oczami Wiktora z fotografii, tego, którego dotąd nie znał. Ten Wiktor miał już z nim zostać. Nie umiałby tego wyrazić, ale czuł, że skoro oddał Liwii Gawlin swoje ciało do uwiecznienia, ona w pewien sposób jest mu winna własne. Przyciągał ją do siebie, pochłaniał, ściskał, wysysał, naruszał. Patrzyła na niego zdumiona, trochę ubawiona.

– Czy to ten sam wiecznie wycofany Wiktor, wyzuty ze wszelkich sił witalnych? – spytała, gdy odpoczywali, zdyszani i zadowoleni. – Wolałabym wiedzieć, kogo goszczę w swojej pościeli!

– Przecież to ja.

– Oczywiście, że ty! – roześmiała się. – Wreszcie ty.