Rozdział 22

Mama miała kiedyś gołębia. Przylatywał na parapet punktualnie o drugiej po południu. Wysypywała mu okruszki. Mogli sobie regulować zegarki, gdy się zjawiał. Jacek twierdził, że to gołąb mamy do zadań specjalnych, a Wiktor przypominał o Ptakach Hitchcocka. Te wizyty trwały kilka miesięcy, może rok. Pewnego dnia gołąb już się nie pokazał. Albo znalazł lepszą stołówkę, albo to jego znalazły koła samochodu.

Wiktor parę razy w tygodniu wracał do mieszkania Liwii Gawlin jak ten głupi gołąb. Zwykle zostawał na noc. Na początku się tłumaczył, prosił, upewniał, a ona się śmiała z jego nieporadności.

– Urocze, że jesteś zwycięzcą z imienia, a nie ma w tobie nic ze zdobywcy! – powiedziała pewnego wieczoru, kiedy jedli kolację. – Dotąd brałeś życie tak, jak się piło tran: bo tak trzeba. Ono nie na tym polega. Dobrze, że już to wiesz.

Wyobrażał sobie, że kiedyś się tu sprowadzi na stałe, ale zostawił te wymysły dla siebie. Liwia Gawlin mogła mówić o życiach i tranach, ale na taki pomysł by się nie zgodziła – a miała ostatnie słowo. Musiały mu wystarczyć jego własna szczoteczka do zębów w łazience, zapasowa piżama i trochę bielizny. Oczywiście przygotowywał grunt. Nie był takim idiotą, za jakiego go miała. Przemycał coraz więcej swoich rzeczy, dokręcił gniazdko w przedpokoju, kupił nakłuwacz do jajek, w lepszych dniach rzucał pobrzmiewające tandetnymi filmami aluzje w rodzaju „chciałbym, żeby to trwało zawsze”, a ona odpowiadała mu równie filmowo.

Teraz też został na noc – tyle że sam. Liwia Gawlin siedziała w Spełnialni Marzeń. Chętnie by jej towarzyszył (przynajmniej tak powiedział, choć w sumie wcale mu się nie chciało tam siedzieć, wynudziłby się tylko), ale nic z tego. Przyszykowała sobie cały talerz kanapek i termos czarnej kawy, nie zwracając uwagi na jego podchody. Stawała się tamtą Liwią Gawlin z sesji – tajemniczą i skupioną na czymś dla niego niedostępnym. Powtórzyła słowa, które słyszał już wiele razy:

– Sztuka w gruncie rzeczy wymaga samotności. Skazuje na nią. To wspaniałe życie, ale człowiek jest sam taką samotnością, o której nie masz pojęcia.

Ple, ple, ple! On też miał zostać sam.

Gdy go zostawiła, pokrążył po mieszkaniu – wszedłby do Sanktuarium Natchnień, ale było zamknięte na klucz – posurfował po sieci, poczytał piątego Harry’ego Pottera. Czas mijał – ile można obrabiać głupie fotki? – a jemu pozostało pójść spać. Położył się, ale nie zgasił światła. Czekał na Liwię Gawlin, a nazajutrz jego czekała dniówka.

Chciał zmienić wszystko, ale to nie mogło się udać. Nadal recytował oferty w Interneksie, jeździł do rodziców w niektóre niedziele, w jedną sobotę udało mu się spotkać z dawną paczką, a w tygodniu parę razy wyskoczyć z nimi do kina (nie przyznał się do tego Liwii Gawlin). Wciąż spędzał część nocy w kawalerce. Nawet się cieszył tymi elementami dawnego życia, których nie stracił.

Nie umiał zasnąć. Ta sytuacja była jeszcze nowa. Przychodził trochę jak do siebie. Często lądowali w łóżku. Dużo rozmawiali, głównie ona mówiła o wystawie. Pokazywała mu zdjęcia uznanych fotografów, jakby zorganizowała prywatne warsztaty. Oglądali ambitniejsze filmy (nie chciała nawet słyszeć o horrorach). Zabrała go do restauracji, a innym razem do muzeum. Wypijali hektolitry herbaty – aż zapomniał, że kiedyś bał się wrzątku. Tyle się działo! Nie umiał za nią nadążyć.

Dziwił się dawnemu sobie – zwłaszcza tym wieczorom, które spędzali z Julią na gadaniu o przyziemnych sprawach i oglądaniu „odmóżdżaczy”. Kiedyś wypowiedział tę myśl na głos. Liwia Gawlin spojrzała na niego z aprobatą sponad swojego Prousta.

– Musiała cię blokować. Twoje możliwości emocjonalne, życiowe. Szekspirowskie imię i istne uosobienie pustej przyziemności w jednym! Nie wytrzymałabym z kimś takim ani minuty. Naprawdę ją kochałeś?

– Chyba… ale ciebie na pewno. Jesteś sto razy lepsza od Julii.

– Wiem.

– A kiedy inni się o nas dowiedzą?

– Wiktorze, nie zaczynaj! – westchnęła, zamykając książkę. – Miłość jest sprawą dwojga ludzi, ważne, że my wiemy, co nas łączy. Niech tak na razie zostanie. Ludzie powiedzą, że dostałeś się na wystawę dzięki protekcji, że sobie ciebie złowiłam. Nie chcę narażać cię na plotki, jesteś taki wrażliwy!

– Mam gdzieś plotki!

– Nie będziesz miał, gdy się pojawią, za bardzo bolą. Kiedy mężczyzna mojego życia zostawił mnie z dzieckiem, ludzie swoją nienawiścią mogli podpalić stos pode mną. Tamto boli do dziś. Musisz mi uwierzyć!

Zwykle zamykała mu gębę swoją przeszłością. Wróciła do Prousta, a on do Harry’ego Pottera. Wkrótce wyrwała go z Hogwartu, chcąc się podzielić kolejnym nudnym cytatem:

Bywały wieczory, kiedy idąc miastem, aby się udać do restauracji, tak tęskniłem do pani de Guermantes, że ledwie mogłem oddychać; można by rzec, że biegły anatom wyciął i usunął część mojej piersi, zastępując ją odpowiednią partią niematerialnego cierpienia, ekwiwalentem tęsknoty i miłości. I mimo że starannie zeszyto ranę, dość trudno jest żyć, kiedy żal za daną istotą wstawiono zamiast trzewi; sprawia on uczucie, że zajmuje więcej miejsca od nich, czujemy go ustawicznie; a przy tym, cóż za dziwna rzecz musieć myśleć część swojego ciała! Jedynie mamy wówczas uczucie, żeśmy urośli co do wartości[11].

Musiała zapytać, co on o tym sądzi.

– Piękne. Takie prawdziwe. I ciekawe z tą częścią piersi.

– Prawda? Niematerialne cierpienie, ekwiwalent tęsknoty!

– Tak się właśnie tęskni – dodał. Chciał już wrócić do Hogwartu. – To cierpienie, którego nie ma. – Zajrzał jej przez ramię. – „Usunął część mojej piersi”. Super.

– Widzisz, co ty w sobie odkrywasz, Wiktorze? Jakie w tobie są nieprzebrane pokłady wrażliwości, otwarcia, nawet jeśli nie potrafisz tego wyrazić w najwłaściwszych słowach? Trzeba Prousta i Oriany, żeby te skarby z ciebie wydobyć! Czy możesz wrócić do tego całego Pottera po takiej literaturze? Tu – wskazała na okładkę Strony Guermantes – jest prawdziwe życie, a tam tylko czary-mary.

Zgodził się, ale czytał dalej, a ona skwitowała to śmiechem.

A teraz czekał, tęsknił. Może to rzeczywiście miało coś wspólnego z zamienioną częścią ciała? Sięgnął po Prousta. Przeglądał, czytając wyimki. Nudy. Czyta się dla przyjemności, po co się tak katować? Zgasił lampkę i zapalił. Wyciągnął rękę i oglądał miliard jej odbić w lustrach. Znów zgasił światło i obserwował ciemność.

Po co tu siedział? Bez Liwii Gawlin to nie miało sensu. Wszystko zaczęło mu przeszkadzać – zimna pościel, lustra, książki na stoliku nocnym, zamknięte Sanktuarium i kubek w łazience z jego szczoteczką. W znienawidzonej kawalerce jednak był u siebie.

Pomyślał o Wangogu uśpionym w klatce nakrytej płachtą. Wiktor wolałby, żeby śpiewał, przynajmniej teraz, gdy otoczenie zrobiło się zbyt ciche. Pewnie – jak to śpiące ptaki – zasłaniał łebek skrzydłem i bardziej przypominał paskudną żółtą narośl, której chciałoby się pozbyć, niż siebie samego.

ornament

W piątek ukazał się najnowszy numer „Kandelabrów”. Wiktor wykupił wszystkie egzemplarze z kiosku – jeden przeznaczył dla rodziców, drugi dla Jacka i Kachy, trzeci dla Sewa i Moniki, a czwarty dla Maćka. Dwa zostawił sobie. Magazyn był gruby, wydrukowany na błyszczącym, przyjemnym w dotyku papierze. Wywiad z Liwią Gawlin trafił na piętnastą stronę z tytułem: Pora na rewolucję! Ona sama patrzyła na niego z dwóch pięknych zdjęć.

Tym razem nie czekał na niedzielny obiad. Liwia Gawlin go puściła. I tak mieli się widzieć w sobotę – razem z innymi – na świętowaniu. W planach było też pozowanie do zdjęcia grupowego w Spełnialni.

W autobusie przebiegł wywiad wzrokiem, ale mało co z niego zrozumiał, był zbyt rozkojarzony, nic mu się nie chciało poukładać we łbie. To była ta Liwia Gawlin ze Spełnialni Marzeń. Niemal słyszał chłodno-spokojny ton jej głosu, kiedy mówiła do dyktafonu: „Sztuka powinna być najlepsza. Jeśli jest tylko poprawna, można ją włożyć między fidrygałki, wydmuszki, całe to tło. Ja nie toleruję półśrodków, rzekomej głębi, która w istocie skrywa banał, poprawności, epigonizmu. Jeśli wracam, to z czymś prawdziwym, a nie fotograficznym zapychaczem, fałszywą historią”.

Stojąc w korku, z nudów zaczął czytać wywiad uważniej. Trochę się rozczarował. Liwia Gawlin wspomniała o nim tylko wtedy, gdy zapytano ją o wykorzystywanie nagości jako kontrowersyjnego wabiku. Najpierw wyjechała z antykiem, z tym, że nagości nie trzeba się wstydzić – pitolenie! – i dodała: „Jeżeli ubrałabym chłopaka, który ma poparzone uda, albo młodą kobietę z bliznami na rękach, przekaz stałby się zupełnie nieczytelny”. Akurat ud nie miał poparzonych!

Ta dziennikara w ogóle była jakąś zasraną hieną. W wytłuszczonym początku nawrzucała Liwii Gawlin i zarazem ją komplementowała („Dla jednych fałszywa gwiazda sztuki, naga królowa. Dla innych jedna z najciekawszych współczesnych artystek – kontrowersyjna, odważna, niebojąca się tematów tabu”), chyba żeby każdy sobie wybrał określenie. Wyrzucała jej, że długo z niczym nie wracała, że jakiś facet ją skrytykował, że obecny projekt jest powieleniem poprzedniego. No ale ona też umiała się odgryźć – tak że trudno było zrozumieć, o co jej biegało:

Oba są podobne tematycznie, a jednak podeszłam do zagadnienia inaczej. „Niekompletność” miała wymiar głęboko osobisty. Nie mogło być inaczej. I ja, i mój syn musieliśmy sobie poradzić z tą traumą. Wówczas myślałam tylko o nim. Chciałam mu udowodnić, że nie jest mniej wartościowy przez to, że stracił palec. Dziś dostrzegam wymiar społeczny tego, co spotkało Cecyla, co spotyka wielu młodych ludzi.

Do czego sprowadza się ten „wymiar społeczny”?

Żyjemy w czasach, kiedy tylko właściwym wyglądem można coś wygrać. Oczywiście, w tym stwierdzeniu jest tyle samo goryczy, ile ironii. Bo czym jest ów właściwy wygląd? Narzuconym opresyjnie kanonem. Kiedy młodzi ludzie na skutek rozmaitych okoliczności zaczynają odstawać od ogólnie przyjętych standardów, automatycznie przegrywają.

I tacy młodzi przegrani są bohateramiZobacz mnie naprawdę?

Bohaterowie mojego projektu doświadczyli straty – zostali okaleczeni na skutek wypadków, problemów medycznych czy własnego działania. Oni nie są przegrani, choć nikt nie chce im o tym powiedzieć. Zresztą sami by w to nie uwierzyli. Tak głęboko siedzi w nich – w nas wszystkich – przekonanie o tym, co jest piękne, a co niepiękne. A tymczasem piękno jest czymś umownym.

Aha, więc był jakimś „wymiarem społecznym”? I tak przegrał – jak pozostali. Co taka Sandra mogła ze swoją podziurawioną gębą? Albo Fil – pedał, pokraka? Okej, jemu się udało z tymi girami, skoro trafił do łóżka Liwii Gawlin.

Hiena była całkiem sprytna. Zapytała o retuszowanie zdjęć, a Liwia Gawlin wybroniła się z klasą („Żadnego retuszu! Nie będę zabierać moim modelom tego, co w nich wyjątkowe. Inaczej mówiąc: to, co oni uważają za swoją przegraną, jest ich największym atutem. Dzięki temu są niestandardowi”). Skoro tak, co robiła w nocy tam na górze, kiedy on nudził się parę pięter niżej?

Rozdrażnienie przeszło, gdy dotarł do rodziców. Nikt nie przeprowadził wywiadu z takim Sewem – ten dopiero nie miał nic do powiedzenia! Maciek też mógł o tym co najwyżej pomarzyć. I Monika. I Julia. Każdy.

Na początek musiał stoczyć z mamą tradycyjną batalię o zupę. Podała mu drugie w salonie. Wręczył rodzicom po egzemplarzu „Kandelabrów”. Ojciec wyciszył telewizor.

– To z tego, gdzie ty tam chodzisz? – Mama kartkowała gazetę w pośpiechu.

– Co to za baba? Nie znam – dodał ojciec. – Co to w ogóle jest? – Spojrzał na okładkę.

Wiktor starał się wytłumaczyć sprawy jak najzwięźlej. Ziemniaki stygły mu na talerzu. Ojciec nie słuchał. Pomrukiwał do siebie frazami z artykułu, wyrwane z kontekstu brzmiały już całkiem debilnie.

– „Apolinary Sidor napisał o nagich królach, którzy wkraczają przebojem w świat fotografii, a potem nie umieją się w nim odnaleźć”, „Ktoś ustalił pewien kanon, ale on jest nudny, przebrzmiały”, „Pora na rewolucję! Bez brzemienia społecznych oczekiwań, bez obowiązku bycia idealnym”. Co ona gada? – Przewrócił stronę i przyjrzał się Liwii Gawlin.

– Ty tam chyba nie będziesz z gołym tyłkiem latał? – spytała mama. – Żeby ktoś cię tam oglądał?

– Ona już zrobiła mi zdjęcia.

– Ale nie na goło?

– No, na goło… – Wpatrzył się w nieapetyczne ziemniaki.

– Tak całkiem? Co ty sobie myślisz? My się będziemy za ciebie wstydzić? Kto tam chce twój tyłek oglądać? Twojego wiesz co? – Wbijała z wprawą jedną szpilkę za drugą.

– Jestem lepszy. Dużo lepszy. – Odłożył widelec. Starał się przywołać całą tę nową pewność, którą miał w sobie, ale się nie udało. – Teraz wiem. Dzięki Liwii Gawlin.

– Lepszy? Bo goły? Naopowiadała ci? Ona ma tu! – Postukała się w czoło. – Spójrz na swoje nogi? Chcesz je pokazać? Jak taki głupek wioskowy? Będą się z ciebie śmiali?

– Dobra, nie będę tego jadł. – Trzasnął widelcem o talerz.

Mama zamknęła swoje „Kandelabry”. Wyniosła talerz i kubek z kompotem, choć o kompocie Wiktor nie wspominał. Brzękała naczyniami.

– „Wierzę głęboko w rewolucyjność sztuki. Ona jest w stanie zmieniać rzeczywistość. Świat stanie się lepszy, jeśli przestaniemy żyć pod presją jednej wizji piękna” – dukał ojciec.

Mama wróciła po paru minutach i zaczęła kolejny monotonny ostrzał:

– Sobotę masz teraz wolną? W niedzielę idziesz? Dobra praca, stała, stabilna, zarobisz, bo umowa?

Wolałby, żeby wkurzała się dalej. Odpowiadał machinalnie, wpatrywał się w okładkę „Kandelabrów”. Próbował odczytać napisy do góry nogami. Myślał o swoich girach. W tym głupim wywiadzie nawet nie padło jego zwycięskie imię.

ornament

Jak zwykle przyszedł wcześniej. Zamierzał wprosić się na noc. Wyszykował się, kupił wino, żeby nie zjawić się z pustymi rękami, i stawił się u progu Liwii Gawlin. Otworzyła mu pani Agna.

– Czego chce chłopak? Na piątą dopiero!

– A nie na czwartą? – starał się wybrnąć. Uniósł butelkę. – Przyniosłem wino.

– Na piątą, i co chcesz? – warknęła, ale wpuściła go do środka.

– Liwia jest?

– A co się tak nią interesuje chłopak? Kąpieluje się. Goście na piątą, czasu ma.

Pozostało mu ruszyć za nią do kuchni. Była zajęta krojeniem serów na fondue. Wangog hasał po klatce i ćwierkał. Wiktor włożył wino do lodówki. Zauważył jajka na twardo z górkami czarnego kawioru (fuj!) na paterze i miskę sałatki jarzynowej. Zwrócił na nią uwagę.

– A bo Liwa zaprasza niby na kolację, a wymyśla jakieś fonda, chyba po to, żeby goście głodni byli! Sałatkę zrobiłam, a ona jeszcze miała pretensje, że nie pasuje sałatka przy fondu. A jej kawiory do czego niby pasują? Taka jest bardzo wysoka, i co chcesz?

Zaprzęgła go do roboty – kroił podpieczony chleb tostowy w kostkę. Julia raz zrobiła fondue, tylko że czekoladowe. Jedli z kawałkami banana. Takie niejedzenie.

– Widziała pani artykuł w „Kandelabrach”? – zagadnął, byle zagłuszyć męczące ćwierkanie Wangoga.

– Artykułów tyle jest, że nikt ich nie przeczyta, i co chcesz? Ważne są garnki, nie gazety! I w tych garnkach coś musi być, a nie byle ser! Jak jej zapłacili, że sobie pogadała, to dobrze, sprytny człowiek jest!

Liwia Gawlin do nich dołączyła. Miała na sobie prostą błękitną sukienkę (dobrze jej było w błękitach), z głębokim dekoltem, na który spływały pofalowane włosy. Usta pomalowała na liliowo. Szyję ozdobiła srebrnym łańcuszkiem. Wiktor najchętniej by po niego sięgnął – a nie mógł jej nawet pocałować.

Nie zwracała na niego większej uwagi. Przejęła krojenie chleba, stwierdzając, że kostki powinny być bardziej zbliżone do siebie rozmiarem. Pozostało mu usiąść przy stole i przysłuchiwać się jej rozmowie z panią Agną – równie głupiej jak śpiew Wangoga. Korzystając z tego, że pani Agna wyszła do przedpokoju, aby otworzyć drzwi pierwszym gościom, wprosił się na noc.

Do kuchni wszedł Hallis. Uchylił kapelusza i ucałował Liwię Gawlin w policzek, a Wiktorowi podał rybiozimną dłoń. Dorwał się do leżących na stole „Kandelabrów”. Podobno jeszcze nie widział artykułu.

– Sidor jak zwykle się mądrzy! – prychnął. – „To Atlasy i kariatydy. Są tylko ozdobą przytrzymującą budynek. Ale to ten budynek jest właściwym celem wizyt” – przeczytał, jakby wygłaszał kazanie. – I to niby o tobie? Sam mógłby być Atlasem w wersji XXL! „Gdyby nie Atlasy i kariatydy, budynki by się zawaliły”! Dobre, Liwia! Napuszony debil!

A Hallis niby kim był?! Przychodzi i rzuca tym jakimś Sidorem! Skomentował każdą wypowiedź Liwii Gawlin, a ona mu przyklaskiwała! Czytał, nawet kiedy zjawili się Fil pedał i Jana.

– Dobrze, że przyszliście! Mam nadzieję, że nie macie jeszcze dość sesji?

– Pani Gawlin, nasza najbardziej błyszcząca gwiazdo na całym niebie, sesja z panią to jak operacja ze znieczuleniem! – podlizał się Fil ciotek.

Jana dała Wiktorowi znak. Szukała z nim kontaktu. Parę razy zadzwoniła, czasem pisała esemesy. Odkąd sypiał z Liwią Gawlin, nie zawsze jej odpisywał. Głupio tak flirtować. Czasem wyobrażał sobie, że właśnie z nią sypia. Albo z nimi obiema.

– Zadowolony? – spytała, gdy dołączył do niej w przedpokoju. – Wywiad jest super, bynajmniej ja tak uważam! Pomyliłam się co do Liwii Gawlin. Miałam do niej embiwalentny stosunek, ale to wielka artystka, choć trochę nietypowa, wiesz, te warsztaty, jakieś malowania grobów, dramy… ale to posiada sens – zamilkła, szukając kolejnych tematów do rozmowy. – Fajnie, że się poznaliśmy, nie?

Potwierdził, ale chyba kłamał – oparty o drzwi sypialni, którą poznał tak dobrze. Na szczęście zadzwonił dzwonek, a on otworzył. Na progu stali Zenek z Sandrą. Wyglądało to tak, jakby spotkały się dwie pary.

– Podobno mamuńka ma wolną chatę i urządza imprezę! – powiedział Zenek. – Robisz dziś za otwieracz do drzwi?

– Kotuś, ty jak zwykle z pazurami! – zaśmiała się Sandra. – Cześć, Wiktor. – Pocałowała go w policzek.

– Wiktor, chodźcie na aperitif! – Liwia Gawlin zjawiła się w przedpokoju. – O, wy razem? – Nie udało jej się ukryć zdziwienia. – On się zawsze spóźnia, ale ty, Sandra? Sądziłam, że nieobcy ci szacunek wynikający z punktualności.

– A bo się zagadaliśmy i jakoś tak zeszło, Liwia, no, nie wiem… – zmieszała się.

Po szybkim toaście wzniesionym szampanem Liwia Gawlin zabrała ich do Spełnialni. Lampy były już rozstawione. Wiktor przypomniał sobie, jak stał tutaj trochę wystraszony i przybierał dziwne pozy, w których później nie mógł rozpoznać samego siebie. Pozostali – Hallis, Sandra, Fil pedał, Jana, Zenek – też mieli Spełnialnię tylko dla siebie. Pewnie wypadli lepiej i czuli się tak samo zajebiści.

W szóstkę robili niemały hałas, więc Spełnialnia straciła swój kościelny charakter i stała się balangownią. Dopiero Liwia Gawlin – zimna jak big milk i pełna godności – przywołała ich do porządku.

– Moi drodzy, plac zabaw macie na dole. Jeśli ktoś nie chce być na zdjęciu grupowym, oczywiście może tam wrócić.

– Ja wolę plac zabaw. Tam zostały procenty – oznajmił Zenek, ale nikt się nie zaśmiał.

Liwia Gawlin zaczęła ich ustawiać i przestawiać. Wykonywali jej polecenia bez słowa. Zmierzyła ich krytycznym spojrzeniem.

– Hej, nie pozujecie do portretu trumiennego! Uśmiech, raz! – Klasnęła w dłonie, a oni aż podskoczyli. – Właśnie! Filip, głowa w lewo! Sandra, zbliż się do Wiktora! O tak… Cecyl, szerzej oczy. Olek, uśmiechnij się delikatnie. Wspaniale… Świetna z was drużyna!

Po zadziwiająco krótkiej sesji odesłała ich na „plac zabaw”. Szybko do nich dołączyła. Zadowolona zaprosiła ich do stołu nakrytego przez panią Agnę. Usiadła między Zenkiem i Janą.

– Pijemy za was! – Uniosła kieliszek, gdy Hallis rozlał resztę szampana. – Dziś świętujemy wasz nieodległy już sukces!

– A co to jest to czarne? – Sandra nieufnie dziobnęła jajko na twardo widelcem.

– Kawior. Nie kasowałaś tego w Biedronce, co? Kawior czy nie kawior, to tylko rekwizyt, a rekwizyty nie mają znaczenia. Iloma przedmiotami się otaczamy, jakbyśmy chcieli się za nimi ukryć! – Hallis wpadł w swoje mdłe mądrości.

– Olek, zastanów się, ilu przedmiotów potrzebujesz! – zwróciła mu uwagę Liwia Gawlin. – Może kawioru nie, ale co z ręcznikiem, mydłem, poduszką?

– I z kondomami… – mruknął Zenek.

Liwia Gawlin zignorowała go. Poprosiła Janę o pomoc. Przyniosły z kuchni fondue oraz pieczywo i rozdały trójzęby i talerzyki. Maczali chlebowe kwadraty w pysznej serowej brei.

Przyglądał się Liwii Gawlin – była taka pełna wdzięku, nawet kiedy jadła! Przewodziła w rozmowie, żartowała, śmiała się. Roztaczała wokół siebie prawdziwy czar. Chciałby być jak najbliżej niej. Najchętniej by się z nią ożenił. Nikt by tego nie zrozumiał – ani rodzice, ani Jacek, ani jego ekspaczka. Tylko dla tych, z którymi dziś świętował, ten krok stałby się jasny.

Musiał o tym powiedzieć. Przerwał anegdotę Fila ciotki, prosząc o głos.

– Cieszę się, że tu przyszedłem – mamrotał. Za dużo szampana? – Dziękuję, Liwia. Dzięki tobie czuję, że jest tak inaczej. Że jestem kimś… kimś. A wy… Liwia i wy też… wy jesteście moją nową rodziną – zakończył w poczuciu, że się wygłupił, ale chyba nie. Poparli go.

– To i ja wybieram tę rodzinę – dodał Hallis.

– Też się tu czuję tak jak nigdy wcześniej – włączyła się Sandra. – Znalazłam tu miłość, przyjaźń, lubicie mnie, nic więcej nie potrzebuję! Wreszcie mam jakieś takie wrażenie, że to ważne, że… no, nie wiem.

Jednak on czekał tylko na jedno potwierdzenie.

– Tak, Wiktorze – odezwała się Liwia Gawlin. – Tu jest twoje właściwe miejsce.

ornament

Usunął się z przyjęcia wcześniej, zgodnie z planem. Miał zamiar poczekać pod Spełnialnią, ale nie chciało mu się iść na samą górę. Skrył się na półpiętrze. Pełna konspira! Wkrótce dobiegły go korytarzowe odgłosy pożegnań. Po dziesięciu minutach miał przyjść z powrotem – Liwia Gawlin się uparła, a to, co mówiła, nabierało mocy prawnej.

Odczekał i wrócił na trzecie piętro. Zapukał i nacisnął klamkę. Wszedł do środka i zatrzymał się gwałtownie. W przedpokoju zastał Liwię Gawlin i panią Agnę. Ta druga trzymała w dłoniach miskę po sałatce.

– Czego tu chce chłopak? Już po zabawie! Dość się nasiedział!

– Zapomniałeś czegoś? – podsunęła Liwia Gawlin, ale miał pustkę we łbie i w gębie.

Pani Agna stała między nimi jak wielki, groźny buldog.

– Znowu?! Wstydu nie masz, że taki smarkateria! – Odłożyła miskę na szafkę. – Jakbyś własnego syna do łóżka brała! Domu nie ma chłopak? – Gapiła się na niego jak na włamywacza. – I innej smarkaterii?

– Ciociu, proszę!

– Prosisz to się o nieszczęście, Liwa! Będą gadać, że stara baba ze smarkaterią, i co chcesz? Po co go do siebie ciągasz? Macie jakąś wspólnotę? Tylko te zdjęcia, wystawy! A później?

– Ja kocham Liwię! – Wreszcie mógł o tym powiedzieć!

– Cicho, Wiktor!

– Liwa, serce masz jedno i wiesz, kto ci je zakradł. Niech tam sobie mówią po dwieście razy, że miłość, ale kochać z serca raz można. Stacha nie kochałaś, bo tylko jeden był dla ciebie, ale już przestań nie kochać więcej, bo na co to komu?

Liwia Gawlin pobladła. Wydawało się, że zaraz wybuchnie krzykiem – niczym na tym dziwnym obrazie Muncha. Wiktor chciał do niej podejść, ale coś go powstrzymało.

– Liwa, ja ci z dobroci mówię. – Pani Agna z westchnieniem wzięła miskę. Nie wściekała się już, tak jakby oddała całą wściekłość Liwii Gawlin. – Niech lepiej do siebie idzie chłopak – powiedziała do niego, też bez złości.

Ale to ona poszła do siebie. Człapała kapciami na schodach.

Liwia Gawlin, jak gdyby nigdy nic, zabrała go do kuchni i nastawiła wodę na herbatę. Zadawała standardowe pytania. Co w pracy? Jak mu się podobał artykuł? Prawda, że ciekawy? A rodzicom? Wspaniale, mają z czego być dumni. Niech i oni zobaczą jego, Wiktora. Udało się to spotkanie, prawda? Tylko ta sałatka obok fondue! Ciocia Agna miała jak najlepsze intencje. Starzy ludzie już nie rozumieją świata. I ten Cecyl tak się popisuje z Sandrą! Skrzywdzi ją. Traktuje ją tylko jak ciekawostkę przyrodniczą. Co ten ptak tak się rozświergotał? Jest cisza nocna, dobranoc! (Nakryła klatkę chustą, a Wangog po chwili umilkł). Pyszna ta herbata, prawda? Teraz widzi, co go omijało. Dobrze, że znalazł się znów wśród miłośników herbaty. Które wiersze Szymborskiej lubi najbardziej? Czy uczył się jakichś na pamięć?

Mówiła i mówiła. Poczuł się jak gość, którego trzeba zabawiać – a przecież spał już w jej łóżku, korzystał z kibla w jej łazience, wyciągał sztućce, gdy robili kolację, karmił kanarka, a przed pójściem spać sprawdzał, czy oba zamki w drzwiach są zamknięte.

Nagle umilkła, niemal zdyszana. Zaczął opowiadać o kliencie palancie z Interneksu. Palant nawrzucał mu, że go oszukali, że sprzęt jest do dupy, że monterzy go okradli – a okazało się, że gość nie miał z Interneksem nic wspólnego, bo podpisał umowę z konkurencją.

– Masz jakąś zadawnioną zadrę w sobie, która siedzi tak głęboko, że nie możesz jej wyjąć, a ona nie daje ci żyć? – przerwała schrypniętym głosem w środku monologu palanta. – To wiecznie duszące uczucie? Pewnie, że masz! – odpowiedziała sama sobie. – Twoje nogi! Zapomniałabym!

On by na pewno nie zapomniał. Nic nie powiedział. Liwia Gawlin znów odpłynęła myślami – zupełnie jakby nie było jej w kuchni. I jego też nie.

[11] Marcel Proust, Strona Guermantes, tłum. Tadeusz Żeleński (Boy), Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 1999.