Dla Wiktora piątek był prawdziwym piątkiem tylko wtedy, gdy po nim w grafiku następowała wolna sobota. W przeciwnym razie to równie dobrze mógł być czwartek czy wtorek. W niektóre piątki spontanicznie wychodzili z Julią, zanim się między nimi spieprzyło. A dziś był taki piątek piątków, popołudnie. Wieczór chciał spędzić w kinie. W ramach bonusu dostał podwójny voucher od Interneksu. Czasem opłacało się recytować oferty i pomijać kruczki.
Dawno nie zaglądał do Stylove, skoro zdobył kolejną bazę – mieszkanie Liwii Gawlin. Przypatrywał się wystawie. Spojrzał na komórkę – zbliżała się godzina zamknięcia. Uchylił drzwi i wślizgnął się do środka. Pan von Masełko powitał go irytującym machaniem. Za kotarą toczyła się rozmowa. Usłyszał podniesiony głos Liwii Gawlin:
– …do narzekania, żalenia się tacy jak ty są pierwsi! Łatwiej napisać wiersz, niż coś zrobić, prawda? Obwarować metaforami tam, gdzie trzeba by coś powiedzieć bez ozdobników!
– To nie takie proste! – odezwał się Hallis.
– Oczywiście, że nie! Wszak żyjesz w Bajce! Taki luksus łamie kręgosłupy! Robisz się miękki jak maskotka! Wygodniej ci patrzeć z boku! Dajesz przyzwolenie!
– Nikt tego nie rozumie! Nawet ty!
A ci co znowu? Chciał im przerwać, tylko coś mu mówiło, że lepiej stąd spadać – ale miał voucher! Pan von Masełko machał i machał.
– Przepraszam, Olek! Znam ten temat, mój ojciec… W biedzie jest jeszcze gorzej. Ty przynajmniej możesz sobie cierpieć w jacuzzi!
– To nie moja wina! Nienawidzę tego bogactwa, świadomości, że je odziedziczę!
– Wiem. Teraz wszystko się zmieni. Wystawa da ci możliwości. Wreszcie nie będziesz tylko dzieckiem Bajki. Sam też coś zdziałasz. Wierzę w ciebie, bo…
Bez sensu tak stać. Wiktor otworzył drzwi i trzasnął. Odsunął kotarę. Sklep był pogrążony w znajomym półmroku. Świecznik jeszcze nie spłonął. Liwia Gawlin stała za biurkiem, a Hallis tkwił po drugiej stronie. Znieruchomieli, jakby byli wielkimi kurzołapami na sprzedaż. Przywitali się z nim sztucznie.
– Olek udostępnił wiersz na wystawę! – Liwia Gawlin włączyła uśmiech. Pomachała zadrukowaną kartką. – On kiedyś dostanie Nike! Pierwsza go odkryłam!
– Kilka publikacji już miałem. Może w wydawnictwach, o których nikt nie słyszał, ale kto dziś czyta poezję?
– Mówię o tobie, Olek, nie o twojej poezji. Ja cię odarłam nawet z wierszy, żeby dotrzeć do ciebie samego. Wiktorze, herbaty?
– Nie, dzięki. Porywam cię do kina. – Wyszczerzył się. – Mam voucher do Multimovies. Jest piątek wieczór.
– Liwia, zmieniasz muzę? – wtrącił Hallis. – Nie miałem pojęcia, że tak intensywnie randkujesz. Jeszcze wśród kinowego tłumu!
– Jestem silną kobietą, mnie się nie porywa – powiedziała z uśmiechem. – A na randki chodzi Cecyl. Teraz z Sandrą, a kto wie, z kim za tydzień?
– Weź, Liwia, jest piątek wieczór!
– No właśnie, piątek wieczór, weź, Liwia! – zarechotał Hallis echem.
– Na dwa tygodnie przed wystawą nie ma piątków wieczór! Poza tym, Wiktorze, czy wyobrażasz sobie mnie z kubełkiem prażonej kukurydzy na kolanach, siorbiącą colę z plastikowego kubka przez słomkę? – spytała przy akompaniamencie śmiechu Hallisa.
Jeśli nawet sobie wyobrażał, to właśnie przestał.
Zorganizowała im piątkowy wieczór po swojemu. Po zamknięciu Stylove zabrała go do jednej z tych sztywniackich restauracji, których progu nie chciałoby mu się przekroczyć w innym życiu, a w tym też nieszczególnie. Była zadowolona, jakby wręczyła mu nagrodę stulecia. Mieli tu siedzieć? Taki Hallis pewnie teraz robił, co chciał. Tak samo Sew z Moniką i Maciek. A on wpatrywał się z nudów w napisy w menu w różnych językach. Wolałby kino.
– Do multipleksu zaproś któregoś z kolegów z tej swojej pracy, skoro dostałeś voucher. Najlepiej przed wystawą, bo potem już nie będzie ci wypadało.
– Czemu?
– Będziesz kojarzony ze sztuką, Wiktorze – wyjaśniła. – Nie pora na zniżanie się do byle produkcyjniaków dla mas. A to wcale nie jest przyjemne: rozgadane tłumy, duchota, zwiastuny, które nie interesują, a trzeba je obejrzeć. O ile przyjemniej jest tu, prawda? – On akurat nie zamierzał skakać z radości. – Jeśli lubisz filmy, są kina studyjne.
– A dają tam popcorn?
– Bynajmniej! – Naburmuszona odwracała karty menu. – Halibut z patelni wygląda ciekawie! A ty zdecydowałeś się już na coś?
– Nie chce mi się jeść. Przed wyjściem z roboty skoczyłem na big maca i frytki.
– Podobno mnie kochasz. – Spojrzała na niego lodowato. – Tymczasem zapraszam cię do ekskluzywnej restauracji, a ty wcale tego nie doceniasz. Oczekuję, że będziesz się zachowywał stosownie, niczym prawdziwy nie-Kaliban. Jadłeś kiedyś gazpacho? Nie? Zatem zamawiam dla ciebie. Odkrywaj nowe smaki. Na co jeszcze masz ochotę?
Dobrze, że pozwoliła mu w ogóle coś wybrać! Raz wzięła go na sushi do jakiejś orientalnej knajpy. Nie odzywał się, gdy konferowała z kelnerką, tylko słuchał podejrzliwie – jakieś futomaki, jakieś nigeri i inne ciumcierumcie. Nie ufał takim nazwom. Za nimi krył się pewnie jakiś kurczak ze szczura albo zupa ze śmierdzących skarpet. Wypadało zjeść – nie cackał się z patykami, skoro już dawno wynaleziono sztućce. Sushi nie było aż tak złe, choć dobre też niespecjalnie.
Zdecydował się na spaghetti carbonara, zanim zdążyła go wrobić w jakieś królicze udka czy duszone sandacze z milionem dodatków. Na samą myśl, że miałby coś takiego mieć w żołądku, chciało mu się rzygać. Carbonarę przynajmniej kiedyś jadł.
Liwia Gawlin najwyraźniej uznała, że wszystko sobie wyjaśnili. Opowiadała o przygotowaniach do wystawy, o umawianiu telewizji, o „obłędnym” filmie Dominikina, o plakatach, które już zawisły na mieście. Trochę mu przeszło. Później się do niej wprosi, więc jeszcze będzie miał coś z tego piątku.
– A Hall… Olek przyszedł tylko z wierszem?
Przygasła jak wyłączony telewizor. Z westchnieniem sięgnęła po fajki, ale przypomniała sobie, że tu nie wolno palić. Paczka została na stole.
– Słyszałeś, prawda? Biedak! Jego ojciec… – Urwała, by zapytać z nową energią: – Mam nadzieję, Wiktorze, że u ciebie w domu nie było przemocy? Nikt nikogo nie terroryzował? O tym nie wolno milczeć. Robi się kampanie społeczne, ludzie są coraz bardziej świadomi problemu, a i tak wolą się nie wtrącać! Za to w niedzielę do kościółka pędzą jak stado owiec! Później się dziwią, że dochodzi do tragedii, bo to była taka spokojna rodzina! Oto temat na przyszły projekt! Siniaki, ślady pasa, krew spływająca z warg, niestaranny makijaż… – Zamyśliła się.
Znów miał wrażenie, że o nim zapomniała, że jest tak samo nieważny jak każdy. Chciałby wniknąć w jej myśli – szkoda, że się nie dało. Pozostało tylko czekać.
– Porozmawiajmy o czymś weselszym! – powiedziała, gdy się ocknęła, znów czarująca i pełna dobrych manier. – Jak zauważyłeś, jest piątek wieczór. Myślałbyś, że będziesz siedział ze mną w tej wspaniałej restauracji?
– Nie – odparł zgodnie z prawdą.
– Zmieniłeś się, Wiktorze, wiesz? Pamiętam tego nieśmiałego chłopca z Delicious, który nie miał nic do powiedzenia na swój temat, takie puste było jego życie. Nie tylko przez twój wypadek, nigdy mi o nim nie mówiłeś w szczegółach…
– Bo po co? – burknął. Gdy będą naprawdę razem (i bez takiego gadania, że kiedyś, że wiedzą o sobie, że to i tamto!), wtedy jej powie.
– Teraz widzę kogoś, kto staje się świadomy samego siebie i tego, ile jest wart – ciągnęła niezrażona. – Sztuka tak cię zmieniła, udział w projekcie. Wiedziałam, że tak będzie, od pierwszej chwili, gdy zobaczyłam cię zaczytanego na ławce w parku.
Ehe! Ich pierwsze spotkanie było do niczego. Ona zrobiła parę fotek i odjechała, on się tylko wkurzył. Nie kłamała, nie zapomniała. Miała swój świat jak wielką szachownicę, lubiła sobie ustawiać figury. On wolał być raczej na szachownicy niż poza nią. Serio?
Nie! Wybrałby kino i McDonalda zamiast tej knajpy dla snobów, ale jego zdanie się nie liczyło! Przechrzciła go na jakiegoś Kalibana! Barbie Kaliban! Chciał wstać, zsunąć obrus, wywrócić krzesło, rozlać zamówioną colę – nic z tego. Nie potrafił.
– Co sam o tym myślisz? Wiesz, że możesz być ze mną szczery.
– Chyba aż tak się nie zmieniłem.
Zaskoczył ją. Nie takiej szczerości chciała.
– Naturalnie, nadal jesteś tym cudownie bezpretensjonalnym, niezepsutym Wiktorem, dlatego cię uwielbiam. Ale wzbogaciłeś się, prawda? Zyskałeś wrażliwość, wiedzę o pięknie, o sztuce! O tym, co naprawdę ważne, co wyższe, co lepsze.
– Tylko że to nie jest aż takie ważne. A jedzenie, a mieszkanie, a praca? Ja jestem po studiach, mnie się bardziej marketing przydaje, a nie, kto namalował… – Fuck, tytuły obrazów wyleciały mu z łba! – Jakiś Degas.
Przyglądała mu się zakłopotana. Nie spuścił wzroku. Z Julią często tak się sprzeczali, byle jedno drugiemu coś udowodniło. Dopiero potem ich kłótnie stały się prawdziwe.
– Może nie kochasz tak jakby kultury…
– Nie, jak coś naprawdę lubię, od razu wiem, co i jak. Carrie to King, Sissy Spacek, Dziecko Rosemary jest o małym diable, a Dwie małpy Bruegla o małpach i maturze. Z takim Degasem muszę się trzy razy zastanowić, czy z Małżeństwem Arnolfinich – dokończył, bo wreszcie coś mu się przypomniało.
– Oczywiście.
I już nie było gadek o wystawie, o sukcesie, o wzbogacaniu. Liwia Gawlin wpatrywała się w obrus, jakby zobaczyła tam nowy projekt. Dopiero kelner ją obudził. Gazpacho tyłka nie urywało. Zupa pomidorowa na zimno!
– I jak ci smakuje? – spytała.
– Podgrzałbym to.
– Kalibanie, gdybyś poprosił kelnera o podgrzanie, nie mogłabym tu więcej wejść.
– Żartowałem!
Uniosła wargi w parodii uśmiechu.
– Wiesz, że plakaty z twoim zdjęciem już wiszą na mieście? Z tym, które robiłam ci przed Spełnialnią. Na promocję wzięli właśnie twoje i jeszcze zdjęcie Sandry.
Poczuł się jak ostatni skurwiel. Zaczął zasuwać zupę, jakby ktoś zaraz miał mu zabrać michę. Chciała mu dać coś lepszego, niż miał, a on się nabijał!
– Sorry, Liwia. Kocham cię. – Odłożył łyżkę do miseczki. – Naprawdę lubię obrazy, są ciekawe. Szkoda mi było tego kina, miałem ochotę. Zmieniłem się jak nigdy! Nie zmieniłbym się tak, gdyby nie ty! Z tymi moimi girami to miał być koniec! Julia odeszła, nawet kota już nie mam! Tylko ciebie!
– Wiktorze, jest piątkowy wieczór, mieliśmy nie mówić…
– Wszystko przez to pieprzone kino! – Walnąłby pięścią w stół, ale w porę się powstrzymał.
Wyjął voucher z portfela i podarł na kawałeczki. Przylepiły się do resztek pomidorowej mamałygi. Liwia Gawlin przypatrywała się jak zahipnotyzowana. Znów coś było nie halo. Przygnębienie diabli wzięli.
– Zastanowiłeś się, co powiedzą w kuchni, widząc tekturę w gazpacho? – warknęła. – Nie, błagam, nie wyciągaj tego teraz, jeszcze palcami! Weź serwetkę, wytrzyj się! Tak, można zabrać. – Uśmiechnęła się do kelnera. – Gazpacho było wspaniałe, prawda, Wiktorze?
– Doskonałe!
Kelner zabrał miski, odsłaniając pomidorową plamę po gazpacho. Na szczęście zaraz przyniósł kolejne dania, nie rzucała się więcej w oczy.
Reszta wieczoru minęła im niby przyjemniej, ale nie był głupi. Liwia Gawlin wcale go nie słuchała. Odpowiadała, jakby korzystając z gotowego skryptu – zupełnie jak on w robocie. Gdyby nawet teraz poprosił o przenocowanie, nic by nie wskórał. Spalił ten wieczór. Spędzi kolejną samotną noc w kawalerce jak w trumnie. Jeszcze dziś zadzwoni do Liwii Gawlin i ją przeprosi, choć to i tak nic nie da.
Zanim wrócił do siebie, natknął się na plakat z Sandrą wiszący na jednym z przystanków. Szukał tego ze swoim zdjęciem, a musiał natrafić na tę kretynkę! Początkowo jej nie poznał. Nie miała na sobie stanika, ale cycków i tak nie było widać. Trzymała przed twarzą chustę, jakby miała zamiar zakneblować samą siebie. Dzioby zostały zakryte. Wyglądała na niezłą laskę. Musiała się spodobać – dopóki by się nie zobaczyło jej na żywo. Ciekawe, czy on na swoim plakacie też wyglądał podobnie.
Gdyby był tu Sew, z nudów wyciągnąłby marker i dodałby Sandrze jakieś szczegóły – głupi napis otoczony komiksowym dymkiem, fiuta wystającego spomiędzy cycków, kocie uszy albo dzioby, na przykład na czole. A on, Wiktor, śmiałby się. I tylko przez moment myślałby, że to żenada – ale nie otworzyłby gęby.