Obudził się wcześniej, niż chciał, i przez cały następny dzień odczuwał kaca, choć nie takiego jak po popijawie. Nie umiał tego nazwać. Na przemian wspominał wernisaż i walił łbem w to, co go otaczało. Niby coś miało nadejść po wernisażu, tyle że akurat jego ominęło.
Wczoraj miał na sobie garniak, który teraz leżał zmięty na krześle. Wieczorem mu gratulowano, od rana nikt nie dzwonił. Planował, że powysyła swoje zdjęcia, lecz kilka razy odrzucił gotową wiadomość – po co znajomi mieli go oglądać bez majtek? W artykułach pisano o wystawie bez wymieniania Wiktora z nazwiska, a na załączonych zdjęciach znalazły się co najwyżej jego giry. Był w galerii, a obudził się w tym swoim schowku, który za czasów Julii zwał domem. Liwia Gawlin ponoć go kochała, a teraz nie odbierała telefonu. Napisał wreszcie do grupki znajomych parę zdań o wernisażu i planowanym występie w telewizji, ale nie dołączył zdjęć. Wysłał. Wcale nie zrobiło mu się lepiej.
Dotarło do niego, co musiał zrobić. Trzeba natychmiast znaleźć się w galerii, aby doświadczyć znów tego co wczoraj – jakby wernisaż jeszcze trwał, a on wyszedł przez pomyłkę.
W autobusie znów stał się szarakiem. Nikt nie zwracał na niego uwagi, nikt go nie rozpoznał, nikt nie mówił na jego temat. Ciekawe, co robili wczoraj? Nic ważnego! I zajebiście, że nie pasuje do tych zwykłych ludzi i ich zwykłych spraw. Aby poprawić sobie humor, po raz setny obejrzał ulotki z wystawy, a później wrócił do artykułów poświęconych wernisażowi i czytał ulubione fragmenty. Dziennikarze się wymądrzali, pitolili, i super!
Liwia Gawlin w swoich fenomenalnych fotografiach każe patrzeć na to, czego wolimy unikać w dobie Photoshopa, operacji plastycznych, godzin rzeźbienia ciał na siłowniach. Pokazuje ludzi poszkodowanych przez los – przez blizny, choroby deformujące ciało, wypadki. Zasadniczo jesteśmy do siebie podobni – dopiero takie „uszkodzenia” nas wyróżniają, sprawiają, że stajemy się kimś innym, może lepszym, łatwiej dostrzegalnym? To właśnie czyni nas wyjątkowymi.
Może to nie jest nic nowatorskiego. Brzydota od wieków nęciła artystów. Sama Liwia Gawlin wraca do tematu, który podjęła już kilka lat temu, uwieczniając na fotografiach okaleczonego syna. Jednak nawet jeśli prace z wystawy Zobacz mnie naprawdę wpisują się w pewną konwencję, nadal jest w tym coś świeżego, odkrywczego, coś, czego chce się doświadczyć.
Znalazł nawet coś o sobie:
Nie po raz pierwszy Liwia Gawlin udowadnia, że potrafi bawić się sztuką i bawić się z odbiorcą. Najpierw widzimy pięknego chłopca przywodzącego na myśl anioła, a dopiero potem wyszarpane na jego skórze „ozdoby”. Widzimy atrakcyjną kobietę, a nagle okazuje się, że ma ona straszliwie okaleczone dłonie; młodego mężczyznę, który nie miałby w sobie nic szczególnego, gdyby nie oparzeliny na nogach. Dzieje się też odwrotnie – jedna z dziewcząt zwraca uwagę przez blizny na twarzy, a następnie dostrzega się jej piękne ciało. W ten sposób Liwia Gawlin uczy patrzenia.
Dotarł do galerii. Było inaczej niż wczoraj. Tamten wieczór miał w sobie coś tajemniczego. A teraz trwał dzień, dochodziło południe, nie było żadnej tajemnicy. Wiktor widział zaaferowanych ludzi, śmieci i psie gówna na chodnikach, wulgarne graffiti zdobiące ściany, słyszał klaksony. Budynek, w którym mieściła się galeria – kloc! – także nie robił dobrego wrażenia w świetle dziennym. Plakat mijało się obojętnie, kolejna reklama.
Galeria też wydawała się całkiem innym miejscem niż wczoraj. Kręciło się tu tylko parę osób. Bez tłumów, stołów czy sceny i mikrofonów zrobiło się zbyt dużo przestrzeni. Wiktor pomyślał o osiedlowym supermarkecie, który zamknięto kilka lat temu. W ostatni tydzień na półkach zostały same resztki towarów, nie było po co przychodzić. Mama się śmiała, że to jak za Peerelu.
Ekipa sprzątająca aż za bardzo się postarała – zatarto wszelkie ślady wczorajszego wernisażu. Dostrzegł jedynie złamaną wykałaczkę wciśniętą w listwę przypodłogową. Najchętniej by ją podniósł i schował do kieszeni, tylko po co? Żałował, że jest sam. Przynajmniej mógł na spokojnie obejrzeć prace – nadal robiły wrażenie, ale brakowało im oprawy – jakby śledził film na małym, czarno-białym telewizorze.
Usłyszał hałas nieopodal wejścia. Czterdziestoparolatka w granatowej garsonce i okularach – chyba belferka – rozmawiała z właścicielką galerii. Każdą swoją wypowiedź rozpoczynała od „ale proszę pani”. Przyszła z większą grupą. Podszedł bliżej.
– Ale proszę pani, pani mnie nie uprzedziła. Pani wiedziała, że ja tu odrabiam wolne drugiego maja, że przychodzimy na warsztaty! I co ja mam tym dzieciom pokazać? Goliznę?
– Raczej akty – poprawiła właścicielka. – Liwia Gawlin jest wspaniałą fotografką o niezwykłej wrażliwości, jej powrót…
– Ale proszę pani, co to jest? – przerwała tamta. Odwróciła się. – Maciek i Przemek, ja was cały czas słyszę! Ciszej tam! Co to ma być, lekcja biologii czy może wychowania seksualnego? – natarła znów na właścicielkę galerii.
– Prędzej historii sztuki. Warsztaty będą dotyczyć fotografii w ogólności, nie prac Liwii Gawlin, odbędą się na zapleczu. Trudno, żebyśmy mieli pozakrywać prace, aby pani uczniowie mogli przejść.
– Ale proszę pani, pani sobie nie zdaje sprawy, że rodzice mogą być oburzeni, że szkoła nie zapewnia warunków… Przemek, bo wyjdziesz!
Przegadywały się, aż belferka skapitulowała. Wprowadziła klasę, jakieś dwadzieścioro pięcioro znudzonych gówniarzy. Większość rozmawiała, gapiła się w swoje smartfony, dwie smarkule miały zeszyty przygotowane do notowania. Właścicielka przywitała ich, krótko opowiedziała o wystawie i zachęciła do obejrzenia prac. Belferka dała im dziesięć minut, przypomniała, że są w galerii sztuki, więc mają być grzeczni.
– A ja myślałem, że idziemy do innej galerii – odezwał się jakiś pryszczaty jołop. – Gdzie jest McDonald?
– Przemek, ja już naprawdę nie mam do ciebie siły! Oglądajcie! – Ruszyła do wyjścia.
– Można iść z panią? – zawołał za nią kolejny gówniarz.
Rozglądali się znudzeni. Rozpierzchli się w małych grupkach. Mijali go. Nie stał się żywym eksponatem. Nie o taki tłum mu chodziło. Nagle usłyszał śmiech. Kilku pryszczatych stało pod zdjęciem Fila, na którym rozkładał ramiona niczym ukrzyżowany Jezus.
– Stary, patrz, jaki Gollum!
– Kuźwa! Quasimodo!
Znowu się roześmiali. Wiktor nie lubił Fila, ale poczuł się parszywie. Zadzwonić do niego? Do Liwii Gawlin? I?
– A ten jest bez palców.
– Za to minę ma jak srający kundel!
– Cioty, oglądacie fiuty, a tu są laski! – zawołał Przemek.
– Nawet niezła, tylko ten ryj, chyba się porzygam.
– I tak bym ją puknął.
– Trochę podobna do Kirskiej. Hej, Kirska! Tu jesteś ty!
– Jesteście głupi!
– Ta obok jest lepsza!
Jak gdyby nigdy nic oglądał prace. Narastał w nim wkurw. Fakt, że jego wściekłość nikogo by nie obeszła, wkurwiał go jeszcze bardziej. Chciałby tak umieć – rozprawić się z tą zgrają, porzucać kurwami, rozwalić coś, ale nie – nauczono go, żeby się nie wychylać, żeby przeczekiwać, olewać. Takie miało być jego życie, jak życie milionów innych Wiktorów, Maćków, Sewerów czy Monik. Co on tu w ogóle robił?
Wystarczyłoby stąd wyjść, ale nie chciał zwracać na siebie uwagi. Nawet nie było go stać na to, by zatkać sobie uszy. Mógł tylko słuchać:
– O Jezu, ale dupsko…
– A patrzcie, ten się bawi laleczkami. Zbok!
– Chcę selfie z jej cyckami!
– Zaraz się porzygam…
– A ten co ma takie nogi? O fuj…
Liwia Gawlin wyglądała przepięknie – jakby uczestniczyła w kolejnym przyjęciu. Miała na sobie seledynową sukienkę na ramiączkach, włosy spięła klamrą w kolorze złota. Jej szyję zdobił złoty wisiorek, a twarz mocny makijaż. Nie dało się jej nie zauważyć.
Przywodziła na myśl dorosłą dziewczynkę obchodzącą urodziny. Gdy mu otworzyła – z kieliszkiem szampana w ręku – pomyślał, że jest pijana, ale nie. Po prostu się cieszyła. Wybuchała śmiechem, nie umiała usiedzieć na miejscu. Niemal tańczyła, poruszając się po mieszkaniu. Zalała go czułością i potokiem słów.
– Och, Wiktorze zwycięzco, powiedz, że widziałeś te recenzje, nauczyłeś się już ich na pamięć? Widziałeś, co pisali w „Wyborczej”? Że ta wystawa to prawdziwy fenomen, czekaj, mam ją tu… – Sięgnęła po smartfona. – „Dzięki Liwii Gawlin sztuka wyszła z salonów. Znów jest blisko świata, dostępna, komentowana. Wyszła z ważnym przesłaniem”. A to z „Newsweeka”, sprzed godziny! „Liwia Gawlin powraca z nową…”, wiadomo… uhm… uhm… O! „W tych fotografiach uderza samotność modeli. Mogą być piękni pomimo swoich znamion i blizn, ale pozostają samotni. Jest coś głęboko sprzecznego z naturą w tej samotności, która ich otacza, samotności, która nie pozostawia obojętnym”. Jak ludzie to przeżywają, prawda? Och, poczekaj! – Odebrała telefon. – Witaj, nie zdążyłyśmy porozmawiać, tyle się działo, dwoiło mi się w oczach od tych mikrofonów! Wernisaż udany, prawda? Świętuję! Jest u mnie właśnie jedna z moich gwiazd… Dobrze, jutro, będzie luźniej. Wybacz, Wiktorze, chcą mnie zagadać na śmierć!
Odgrzała mu pierogi przygotowane przez panią Agnę. Był zawiedziony. Zwykłe żarcie zamiast uroczystej kolacji! Jadł sam – ona ponoć już zjadła w biegu. Wykonywała swój taniec również w kuchni. Przekładała naczynia, szukała czegoś w lodówce, dolała sobie szampana, nalała też jemu, opróżniła popielniczkę, poćwierkała do Wangoga, odebrała telefon z gratulacjami i kolejny, aby potwierdzić jutrzejszy wywiad.
– Byłem dziś znowu w galerii – odezwał się, gdy skończyła rozmawiać. – Musiałem zobaczyć jeszcze raz te zdjęcia – dodał z pełnymi ustami.
– Prawda? Ja wam mówiłam, że na wernisażu będzie brakować intymnego kontaktu z fotografią, dobrze, że to rozumiesz.
– Moglibyśmy się wybrać razem.
– Och, nie! – roześmiała się. – Znam każdy szczegół tych zdjęć! Teraz korzystam z owoców swojej pracy! Wiktorze, wszystko się zmieni, obiecywałam wam! Filipa odnalazł ten jego przyjaciel z filmu! Zobaczył jego zdjęcie i do niego napisał. Filip jest przeszczęśliwy! Choć czy z takim kręgosłupem można w ogóle mówić o szczęściu, to sporo dróg zamyka na zawsze…
– Dzisiaj z Fila się śmiali! – przerwał. – I z Hallisa! I z Sandry! Ze mnie też…
Teraz on mówił, ogarnięty coraz większą ulgą, jakby Liwia Gawlin brała jego uczucia na siebie. Do jej smutnej wersji nie pasowały ani seledyn, ani złota klamra we włosach. Gdy skończył, zdusiła kolejnego peta w popielniczce, usiadła przy nim i ujęła jego dłonie.
– Musisz się ustawić ponad tym. Ty coś osiągnąłeś, zaraz będziesz sławny, co ja mówię, już jesteś. Masz, nie dopiłeś. – Podała mu kieliszek z szampanem. – Żaden z tych gnojków nie powiedziałby ci tych obrzydliwości w twarz, nie śmiałby się z ciebie! Takie z nich tchórze! Wiesz, że jesteś piękny, prawda?
Wzruszył ramionami. Nic już nie wiedział. Piękny? Z tymi girami?
Chciała z niego wydobyć historię wypadku, ale się nie dał. Skapitulowała. Zdradziła mu, że dostała kolejny anonim: „Suko, urządzasz sobie wernisaże? Uważaj, bo będziesz miała bombowy wernisaż!”. Zastanawiała się, czy nie skończyć tego policją.
– Zaczynasz jeść ten chleb, którego ja zdążyłam się już nałykać. Kiedyś chciałam ci tego oszczędzić, jesteś tak niewinny, tak dobry. Czemu się uparłeś? Byłoby lepiej, gdybyś nie wiedział o tej stronie świata.
Przytuliła go. Tere-fere, nie zrezygnowałby, skoro dostał w pakiecie kogoś takiego jak ona! Może pójdą do łóżka?
– A jak będziesz miała jutro ten wywiad, to powiesz o nas? O naszej miłości – dodał i poczuł się jak w jednym z głupawych filmów romantycznych, które Julia wyśmiewała, zanim je wyłączali po upływie pół godziny.
– Będę pytana o miłość do sztuki, nie o wszystkie miłości. Poza tym nie chciałabym odwracać uwagi od wystawy plotkami. To byłoby nie fair wobec was, również wobec ciebie.
– Więc ja o tym powiem w telewizji – roześmiał się. – Niech cała Polska wie!
Spodobał mu się ten plan, żałował, że się przyznał. Miałaby niespodziankę, nie mogłaby się wymigać. Zrobiłby show!
– Liwia… a ty mnie kochasz, nie?
W odpowiedzi pocałowała go i zmierzwiła mu włosy.
– Gdzie ty się kryłeś? – Jej twarz rozjaśnił ciepły uśmiech. – Jesteś taki nieskomplikowany, taki dobry, taki szczery! Świat to bal maskowy hien, tygrysów i sępów przebranych za owieczki, a ty pozostajesz po prostu sobą, nie przygotowałeś maski, nie ma w tobie tego wyrachowania, które ogarnia…
– Kochasz mnie? – przerwał jej, a ona się roześmiała.
– Oczywiście! Jak ciebie można nie kochać?
No, biorąc pod uwagę, co zaszło dziś w galerii…
– I tłum też cię pokocha! Ta wystawa nie jest dla dzieci, do tego bezmyślnych, ich słowa nie są nic warte! – ciągnęła z mocą. – Oto twoje zwycięstwo, Wiktorze! Pora, abyś się zajął swoim życiem, wypełnił je właściwą treścią. Zaraz dostaniesz pieniądze za zdjęcia, niedużo, ale na początek wystarczy. Może przeznaczysz je na coś niezwykłego? Byłeś kiedyś w Luwrze? Zobaczyłbyś te piękności, które oglądałeś tylko na reprodukcjach!
– A po co mi jakiś tam Luwr?
– Ach, wyleciał mi z głowy twój uroczy kalibanizm! – westchnęła.
Zaproponowała herbatę. Nie chciał, wolałby szampana, ale się uparła. Miała pyszną z Aromatów, przecież to ich tradycja, a on już na nowo polubił herbatę, prawda? Jego codzienności brakowało herbaty, kawy i ciepła, zwłaszcza ciepła! Patrzył, jak wlewa parzący wodospad do kubków, pojedyncze kropelki chlustały na blat, zapachniało ziołami.
– Naprawdę powinieneś pomyśleć o sobie – stwierdziła, gdy kosztowali aromatyczny napar, całkiem dobry. – Otwarłam przed tobą bramy świata, więc idź i nie oglądaj się za siebie.
– Wolę zostać z tobą.
– Och, nie chciałabym, żebyś czuł się uwiązany przez wdzięczność. Odważ się na nowe, na to, co już cię czeka. Masz w sobie odwagę. Byłoby wręcz podłe, gdybym trzymała cię przy sobie. – Upiła łyk. – Rozumiesz, po tej pierwotnej stronie bramy!
Nie rozumiał i miał to gdzieś! Takie gadanie brzmiało dobrze na wernisażach – tutaj, w domu, mogła sobie darować!
– Nie myślę o sobie, tylko o nas! Mam dość kawalerki.
– Czyżbyś mi się oświadczał, Kalibanie? – zachichotała. – Skończył się wernisaż, a ty już o ślubie!
Co? Przecież chodziło mu o tę jego klitę! Nawet nie miał pierścionka! Zaczął sobie wyobrażać ją w białej sukni, ustrojony kościół, ławki pełne ludzi, gadanie do mikrofonu. Trochę jak z wernisażem.
– A wiesz, jakie kwiaty kocham?
– Róże – wypalił.
– Skąd! Cyklameny.
I tak by nie zgadł, nie znał tych kwiatów. Nie miał kwiaciarni jak Jana.
– Poza tym gdybym miała brać ślub, to na pewno nie tutaj. Nie w kościele, nie w białej sukni, tak jak miliony identycznych panien młodych. To konserwatywna klatka o bardzo grubych prętach. Zrobiłabym z własnego ślubu przygodę, performans. Może na Majorce? Śladami George Sand i Chopina. Czytałeś Zimę na Majorce? Sporo tam o Kalibanach!
Paplała jak uchlana o kanarkach, które śpiewałyby podczas uroczystości, o sałatkach z krabów i ostrygach, o misach z soczystymi owocami, o dzbanach pełnych wina i miodów, o tańcach na plaży do muzyki morza. Pierdoły!
– Może powinieneś spotkać kogoś, komu mógłbyś wręczyć te swoje róże? – zakończyła.
Coraz mniej z tego kumał. Ten dzień był jeszcze gorszy niż wczorajszy. W piątek przynajmniej coś się działo. Prawie zapomniał, po co się tu zjawił. Poczuł się jak w tym powracającym śnie z dzieciństwa, w którym siedział w pełnym kinie, a zamiast filmu puszczano ciągnące się sennymi godzinami reklamy. Nie miał pojęcia, jak stamtąd wyjść, jak się obudzić. Chciałby umieć olać Liwię Gawlin.
– Wcale nie lubię róż. Róże się daje tak w ogóle. Nie tylko na ślub. Nie trzeba ich lubić.
Parsknęła śmiechem.
– Więc po co mówisz o różach?
Stanęła przy klatce Wangoga i niemal słaniała się ze śmiechu. O co jej znów chodziło? Nie, pieprzyć to! Wstał i przeszedł do przedpokoju.
– Wiktorze, co się stało? Zostań! Czym cię uraziłam? – Poczuł jej palce na ramieniu.
Co miał odpowiedzieć? Znowu by go wyśmiała. Włożył prawy but, ale nie umiał znaleźć lewego. To ona go zabrała. Trzymała za sznurówki, a but się kołysał. Tak samo kaci trzymali odcięte głowy w filmach historycznych.
– Nigdy nie chciałam cię skrzywdzić! Byłabym ostatnią osobą, która by sobie na to pozwoliła! Czasem ci nawet zazdroszczę, że jesteś sobą!
– Czego tu zazdrościć?
– Jeszcze pytasz? Życie w wariancie podstawowym jest skrojone na takich jak ty! Chodzi się oznaczonymi szlakami, korzysta z gotowego, rzeczywistość jest policzalna, przewidywalna. Łatwiejsza. Zostań, Wiktor.
Zawahał się, a ona dodała:
– Wiesz, co jest w tobie najpiękniejsze, najlepsze? Twoja zdolność kochania. Ta miłość, taka bezinteresowna, taka szlachetna, taka czysta! Chciałoby się tak kochać w tych czasach. Och. Wiktorze!
Poczuł jej usta na swoich i zdążył pomyśleć, że zaraz pójdą do łóżka. I ekstra! Potem usłyszał upadek – to jego lewy but trafił z powrotem na podłogę w przedpokoju. Nie szkodzi. Nie był mu na razie potrzebny.