Rozdział 31

Wiktorze, obudź się! Nie mamy dużo czasu, zaraz muszę jechać, jeśli mam otworzyć sklep! Dolly dziś nie ma, rozłożyło ją przeziębienie!

– Mam dzisiaj wolne – wymamrotał.

– A ja nie! – Ściągnęła z niego kołdrę, zrobiło mu się zimno. – Wstawaj! Zjesz płatki na śniadanie? Nie mam ani kromki chleba!

W łazience przypomniał sobie, że ten poranek miał wyglądać inaczej. Seks przepadł. Musieli ustalić plan, jeszcze dziś chciał się przeprowadzić. Powinien się spakować. Poprosi Jacka o pomoc w przewożeniu rzeczy.

W kuchni zastał jeszcze bardziej zdenerwowaną Liwię Gawlin. Popijała czarną kawę. Podnosiła filiżankę do ust i opuszczała po łyku. Musiała parzyć sobie język!

– Nie mam mleka! Tylko resztkę, do tego zepsutą! Zapomniałam o zakupach! Trudno o tym pamiętać, kiedy coś takiego się stało…

– Spokojnie, zrobię zakupy. – Odsłonił klatkę, a Wangog zaczął radośnie ćwierkać.

– Co? Nie teraz! Zbieraj się, podrzucę cię do centrum, tam sobie pójdziesz do jakiejś piekarni na drożdżówkę! Niewiele jest gorszych reklam dla sklepu niż nieotwieranie na czas!

Niedługo później jechali do centrum. Nie było korków, ale dwa razy stali na światłach.

– Pięknie, dziesięć minut temu powinnam otworzyć! – wkurzała się, przyciskając gaz. – A Dolly zawsze się przeziębia, kiedy jest to najmniej potrzebne, w każdym razie mnie!

– Obiecuję, że nie będę się przeziębiał, jak już będę pracował u ciebie! – zażartował.

– Gdzie cię wysadzić?

– Pod Stylove! Ja pójdę do piekarni, przyniosę nam coś, a ty otworzysz sklep!

– Niech ci będzie! – ustąpiła.

Miał swój plan. Kiedy jakiś czas później wszedł do sklepu z torbą pełną drożdżówek i pączków, wszystko było gotowe. Pan von Masełko kiwał łapką, palił się świecznik, grała muzyka. Liwia Gawlin siedziała przy stole bez śladu złości i rozkładała pasjansa.

– Karty mnie uspokajają – wyjaśniła. – Jest w nich pewna stałość. Pączki zjesz sam! Miało być śniadanie, a ty zadbałeś też o obiad!

Porzuciła pasjansa i zajęła się robieniem herbaty. Zjedli na zapleczu. Nie przeszkodził im żaden klient. Wiktor nie chciał poruszać poważnych tematów, wypytywał o sprawy związane ze Stylove. Skoro miał tu pracować, musiał wiedzieć więcej. Gdy wrócili do części sklepowej, ona zajęła miejsce przy stole do pasjansów, a on przypatrywał się kartom.

– Jakie masz plany na dziś, Wiktorze? – zagadnęła, wyciągając kolejną kartę.

– Pojadę do siebie i zabiorę trochę rzeczy, jakieś ciuchy przynajmniej, laptopa. Do brata zadzwonię i mi przewiezie. Poznałaś go na wernisażu. Tylko musisz dać mi klucze, okej?

– O czym ty mówisz? – Upuściła piątkę karo. Karta trafiła w sam środek pasjansa. Chyba nie tak miało być.

– Liwia, przecież umawialiśmy się wczoraj. Obiecałaś. Przeprowadzam się do ciebie.

– Jeśli coś teraz planuję, to urlop. Bali albo Rodos. Należy mi się po tych stresach, tam człowiek nabiera dystansu, widzi świat z innej perspektywy. Może wezmę Cecyla.

Czuł się tak, jakby go waliła w łeb sztangą – niczym w tych pieprzonych kreskówkach, które oglądał z Rogerkiem, dopóki gnój go nie oblał wrzątkiem.

– Wiktorze, przepraszam, jeśli wprowadziłam cię w błąd z tą przeprowadzką. Byłam taka zmęczona! I chyba się trochę upiłam, dobrze, że artystom wybacza się ekscesy! – roześmiała się.

– Przecież gadaliśmy, Liwia! Że nie będziemy marnować czasu, bo się kochamy! Miałem u ciebie już zostać! Mówiłem ci o sobie, o tym, jak się spotkaliśmy, o fruwającym morzu, o małpie Bruegla Szymborskiej!

– Jesteś uroczy, mój Kalibanie! Tam były dwie małpy!

Oparł się o stół. Kilka kart spadło na ziemię.

– Obiecałaś! Nie ma tak! Przeprowadzam się! Mieliśmy wyjechać na Majorkę, bo chciałaś! Myślałem nawet, że po ślubie zmienię nazwisko na Gawlin.

– Czego ja się dowiaduję! – Uniosła brwi. – Najpierw mnie nachodzisz w tajemnicy, potem chcesz się przeprowadzić, przejąć moje nazwisko, a następnie porwać mnie do ołtarza? Myślałam, że to, co nas łączy, jest ponad wszelką religią, kulturą, jest na tyle trwałe, że nie potrzeba nam księdza, który wyraziłby zgodę na naszą miłość! Jesteśmy dorośli!

– Tak się robi!

– O, świetnie! Skoro robią tak wszyscy, to i my musimy! Może od razu po pogrzebie Olka damy na zapowiedzi? Nie masz wyczucia! Czy w ogóle jeszcze organizuje się śluby? Z tą swoją Julią też żyłeś bez ślubu!

– Tylko że ciebie kocham!

– Wiktorze… – Choć nadal się uśmiechała, w jej głosie zabrzmiała chłodna nieustępliwość. – Możesz mnie kochać, ale nie zamkniesz mnie w takiej klatce.

Stał przez chwilę jak żona Lota („Obejrzałam się z osamotnienia”) z wrażeniem, że stracił czujność, obejrzał się i coś przegapił, a wówczas Liwia Gawlin mu się wymknęła.

– To ty mnie zamknęłaś w klatce, do cholery! – wydusił z siebie.

Pognał do wyjścia, szarpnął kotarę i otworzył drzwi. Odwrócił się („Obejrzałam się z trwogi, gdzie uczynić krok”). Dostrzegł tego cholernego żółtego kota. Zepchnął go z postumentu i trzasnął drzwiami.

Pan von Masełko leżał na ziemi i nieodmiennie machał żółtą łapką – jak topielec, który wzywa pomocy, choć wie, że to daremne, bo zaraz i tak zniknie pod wodą.

ornament

Biegł, a jednocześnie chciał się zatrzymać, usiąść byle gdzie – na ławce, na chodniku, z dala od ludzi – i czekać na cokolwiek, sam nie wiedział na co. Szkoda, że miał wolne, gdyby mógł iść do pracy, jakoś by przebiedował te parę godzin, nie myśląc o Liwii Gawlin.

Dotarł do parku i zmęczony przysiadł na jednej z ustronnych ławek. Choć minął kilkoro spacerowiczów, odniósł wrażenie, że jest sam. Było jeszcze za wcześnie na tłumy – tym lepiej. Obskoczyły go gołębie, jakby przyniósł catering. Pomyślał o niedojedzonych drożdżówkach, które zostały w Stylove. Ona pewnie je wyrzuci. Tupnął, a durne ptaki odleciały przerażone.

Przypomniał sobie Dom lalki. Nie znałby tej historii, gdyby nie Liwia Gawlin. Był tylko żałosnym skowroneczkiem, wiewióreczką, dawał się przestawiać. A teraz odszedł jak Nora, bo przejrzał na oczy. Nie, nie odszedł – wybiegł. Ciekawe, co się stało z Norą? Musiała się tak samo błąkać.

Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, już by się pakował. Jeszcze w nocy zastanawiał się, co ze sobą zabrać w pierwszej kolejności. Wieczorem mieli wyskoczyć na kolację, on by stawiał. Wiktor Gawlin. Wiktor Gawlin. Wiktor zwycięzca. Dupa.

Załamał się, kiedy Rogerek oblał mu nogi wrzątkiem, kiedy Julia zabrała Fionę i się wyprowadziła – to było jednak jasne. Kurewsko nieszczęśliwy wypadek, nieupilnowany gnojek, spodnie z materiału zamiast dżinsów. Jeśli chodzi o Julię – spieprzyło się między nimi, robiło się coraz gorzej. Bywa. A z Liwią Gawlin? Czego chciała? Podlizywała mu się, mówiła o miłości, a potem dała kopa w tyłek. A obiecała! Mógł ją nagrać, jak Olek swoich starych! Miałby dowód, nie wymigałaby się!

Ścisnęło go w gardle. Głupio kłócić się z Liwią Gawlin o przeprowadzkę, kiedy Olek też się przeprowadza, i to na zawsze… Przynajmniej miał już gdzieś to całe użeranie się, skoro wywinął taki numer!

A gdyby… Tak! On też się zabije! Skoczy pod auto, pod pociąg albo się powiesi w tej swojej gównianej klicie. Szkoda, że odciął sznury na pranie. Liwia Gawlin będzie po nim płakać jak po Olku. Powie do gazet, do netu, że go kochała. Niemal widział te tytuły: „Był moją jedyną prawdziwą miłością”, „Liwia Gawlin załamana po śmierci Wiktora Porochy. Prosi, żeby pochować go pod jej nazwiskiem”. Gdy na warsztatach rysowali nagrobki, powiedziała mu: „Będą po tobie płakać. Będziesz ważny”. Jak zwykle obiecanki cacanki!

Walnął pięścią w oparcie ławki. Nie, wcale się nie zabije! Po co? To nie dla niego. Głupio tak się zabijać. Pierdoły! Dobrze, że nikt nie mógł mu zajrzeć do łba! Zrobiło mu się trochę lepiej. Może przyzna się Liwii Gawlin, że chciał się zabić, a ją ruszy sumienie?

Nie wiedział, co zrobić z resztą dnia. Nie będzie przecież siedział w parku, a do tej jego nory nie chciało mu się wracać. Pojechał do rodziców, dawno ich nie odwiedzał. Mama przygotowywała obiad, choć nawet do południa było jeszcze daleko. Zasypała go serią standardowych pytań i półpytań:

– Obiad zjesz? Kapustę robię, kotlety, ziemniaki? Dzisiaj masz wolne? Wczoraj pracowałeś? To jest dobra praca, stała, zarobisz? Jak dzisiaj wolne, to jutro idziesz?

– Nie. Idę na pogrzeb.

– I tak możesz?

– Wziąłem urlop na żądanie, mogę.

– A nie lepiej pracować?

– Nie, to był mój przyjaciel z warsztatów, miał wypadek, mówiłem ci.

– Tak jeżdżą teraz! – Podkręciła gaz pod pyrkającą zupą. – Każdego zabiją!

– On zabił tylko siebie! – zaoponował, chcąc obronić Olka.

– A co u Julii? Ciągle z tym tam? – wróciła na bezpieczniejsze tory.

– Nie wiem.

– A ja mówiłam, gdybyście się pobrali?

Nie odpowiedział. Sięgnął po stary numer „Pani Domu”. Nie chciał myśleć o Julii. Czasem za nią tęsknił – a może raczej za życiem, które razem prowadzili, zwyczajnym, trochę nudnym, ale takim, jakie miało być. Ostatnio ta dziwaczna tęsknota zaczęła go dopadać właśnie tutaj – wśród takich samych od lat szafek, emaliowanych garnków i obitych talerzy. Za nic nie powiedziałby tego Liwii Gawlin, ale tamto życie było łatwiejsze niż to obecne.

– O tej twojej pani pisali. – Mama wyjęła ze stosu kolejny tygodnik. – Już parę dni temu.

Niemal wyrwał jej gazetę z ręki. Odszukał wywiad zatytułowany Życie dla sztuki. Dziennikarz podlizywał się Liwii Gawlin, że jest wybitną artystką, że jej ostatnia wystawa to fenomen, sukces nie tylko kasowy, ale i społeczny. Ona opowiadała o głównej idei, o tym, że żyje dla sztuki, że żyjemy w czasach jakiejś „ekonomii ocennej” i byle trądzik staje się tragedią, a co dopiero, jeśli ma się do czynienia „z trwałym i niezależnym uszkodzeniem ciała”. Wspomniała o Diane Arbus i Annie Leibovitz, o ludziach, którzy przynoszą do niej swoje historie, a ona dzięki temu zaczyna się emocjonalnie angażować, więc rozumie więcej („Być może mam zbyt osobisty stosunek do swoich modeli, ale nie potrafię ich traktować, jakby byli tylko ruchomymi przedmiotami”). Wiktor chłonął wzrokiem każde słowo, jak gdyby próbował znaleźć tajemną wiadomość:

Wierzę, że to są szczególne spotkania – że tak musiało się stać. Przecież nie każda z tych osób miała wypisane swoje cierpienia na twarzy. Aleksander Hallis wszedł do Stylove, zaintrygował mnie, przedstawiliśmy się sobie, zaczęliśmy rozmawiać. O tym, że naznacza swoje ciało, dowiedziałam się dużo później. Janę Czwartak poznałam w kwiaciarni, ale nie wiedziałam, co kryje pod rękawiczkami. Podobnie było z Wiktorem Porochą – siedział w parku, jechałam na rowerze, zbierało się na deszcz, ale musiałam go sfotografować!

I zbliżyliście się do siebie bardziej, niż na początku zakładałaś?

O tak! Pokochałam tych ludzi. Stworzyliśmy swoistą rodzinę. Chciałam im ofiarować coś lepszego. Być może najbardziej przejmująca sztuka rodzi się właśnie z miłości. I może wówczas jest najzdolniejsza zmieniać rzeczywistość.

Czego nauczyli Cię Twoi podopieczni?

Pozwolili mi przełamać klisze światopoglądowe. I mnie zdarzało się myśleć schematami – początkowo miałam w sobie współczucie, nawet strach. Blizny, wypadki to temat bardzo niewygodny, nikt z nas nie chciałby tego doświadczyć. Żyjemy w przekonaniu, że nam się to nie zdarzy. Sama nie jestem od tego wolna – chcę jeszcze wiele osiągnąć, odkryć i nie przewiduję wypadku czy nieszczęścia! Mam w sobie coś z tajfunu, a tajfuny nie przegrywają! Mój syn powtarza, że kiedy nadejdzie koniec świata, przeżyję ja i karaluchy! (śmiech)

Nie mogę nie zapytać o całkiem świeżą sprawę. Aleksander Hallis – jedna z ikon Twojego projektu – wczoraj ujawnił nagranie, które wstrząsnęło publiką, wznowiło dyskusję o przemocy domowej. Czy to wpływ Twoich fotografii?

Do tego nie trzeba fotografii. To był krzyk rozpaczy, ostateczność – i ja Olka rozumiem, choć nie zdobyłam się na podobny krok. Jako dziecko często doświadczałam przemocy – i czułam się bezradna, sparaliżowana. Nie da się bronić przed nieuchronnym. To dalekie skojarzenie, ale po latach odnalazłam coś z tamtego nieopisywalnego strachu, patrząc na wojenne Rozstrzelania Andrzeja Wróblewskiego. Przemoc jest koszmarem sama w sobie, a przemoc w związku czy w rodzinie jest może najgorsza – bo pochodzi od kogoś, kogo się kocha, komu zazwyczaj dawało się coś dobrego. Rujnuje bezpieczeństwo. Choć ten temat mnie przeraża, nie zamykam oczu.

Czyżby następny Twój projekt skupiał się na przemocy domowej?

Zgadłeś! Miałam inne plany, ale właśnie Aleksander Hallis swoją postawą je zweryfikował. Jemu zadedykuję następną wystawę. Chcę, aby coś się zmieniło, aby świat stał się lepszy. Wierzę, że fotografia – ogólniej: sztuka – jest w stanie czynić dobro sama w sobie, jeśli tylko zdoła przekonać do siebie odbiorcę.

Zamknął gazetę. Jeśli tworzyli rodzinę, to się rozpadli. Olek nie żył, Sandra się zbuntowała, a on po dzisiejszej kłótni chyba nie miał już wstępu do Stylove. Liwia Gawlin znajdzie sobie nową rodzinę, dopasowaną do następnego projektu. Wiktor się nie nadawał. Miał tylko giry do zaoferowania, żadnej przemocy domowej w pakiecie.

– Ale zupę zjesz? – odezwała się mama. – Dobrą, ogórkową, ze śmietaną?

– Zjem, nalej – odpowiedział, nie rozumiejąc do końca, dlaczego się zgadza.

– O! A jeszcze nie jest pora obiadowa?

– Chcę teraz!

Postawiła przed nim talerz po brzegi wypełniony zupą. Wiktor miał wrażenie, że patrzy w wielkie oko, zielony staw pełen szlamu. Chwycił łyżkę jak łopatę.

– To ładnie, że ty znowu zacząłeś jeść zupę. A tyle zup nie chciałeś, a takie dobre robiłam?

Pierwszą łyżką ogórkowej poparzył sobie język. Poczekał, dmuchał, z następnymi poszło łatwiej. Nie czuł smaku zupy – tylko nieznośne ciepło w płynie. Napisał do Liwii Gawlin: „Jem gorącą zupę”. Niech wie, do czego doprowadziła!

Kończył jeść, gdy odpisała: „Brawo, Wiktorze zwycięzco! Najpierw kawa i herbata, a teraz zupa! Pokonałeś swoje demony! To prawdziwa klatka i właśnie ją opuściłeś! Jestem z Ciebie dumna!”. Co? Nie miała wyrzutów sumienia? Nawet nie gniewała się za tę klatkę? Nie chciała już kwarantann? Nie odrzucała go? Odłożył łyżkę do pustego talerza.

Chyba mu odbiło! Nie dogadali się. Ona była zestresowana, zmęczona, może skacowana, myślała o śmierci Olka, a on wyjechał ze ślubem. Niezły timing! Za dużo chciał, przeprowadzka, ślub, Majorka, co jeszcze? I na co mu ślub?! Miała rację, z Julią żyli bez tego. Taka Julia, Sandra czy Jana koniecznie chciały mieć ślub – ale to była Liwia Gawlin!

Wcale nie wyrzuciła go ze Stylove, sam stamtąd spieprzył. Super! A nawet się nie kłócili! Takie tam spięcie! Nie powiedziała mu, że nie chce jego przeprowadzki, tylko że nie teraz. Miała tyle na głowie, chciała jechać na urlop! Miała się stresować? Dobrze, więc wrócą do tego po pogrzebie Olka, po jej urlopie. Przedstawi jej całkiem sensowną ofertę. Zamieszka z nią, będą dzielić opłaty, zacznie pracę w Stylove, nie musiałby zarabiać tyle co Dolly, choć był po marketingu. A jak zamieszkają razem, brukowce będą o nich pisać, nawet gdy wystawa zostanie zdjęta. Dopracował każdy szczegół!

Miała głowę na karku, zrozumie, że to się opłaci. A on już nie był byle kim. Poznał swoją wartość, tego prawdziwego Wiktora, który zniknął w dniu wypadku albo jeszcze długo, długo przed nim. To Liwia Gawlin na nowo nauczyła go jego samego.