Epilog

Wydzwaniał do Liwii Gawlin raz za razem, ale nie odbierała – może wyciszyła dzwonek. Pamiętał, jak go naciskała, żeby jej o sobie opowiadał! Koniec końców powiedział nawet o tym, jak Rogerek oblał mu wrzątkiem nogi, robiąc z nich giry! A ona? Zapomniała mu wspomnieć, że Olek i Zenek to bracia! Że miała romans ze starym Olka! Tyle gadała o miłości, o obrazach, a akurat o tym się nie zająknęła! Co jeszcze ukrywała? Wyciągnie z niej każdy sekret! Nie odpuści! Chyba że to tamtej starej odbiło? Liwia Gawlin i Janusz Waldemar Hallis razem? Przecież go nienawidziła! A co z Olkiem? Wiktor musiał wiedzieć!

Poganiał przekleństwami wlekący się autobus, od przystanku biegł, ale i tak nie zdążył. Stylove było już nieczynne. Zajebiście! Czemu nie czekał pod blokiem? Teraz tam wróci i będzie się dobijał, aż ona mu otworzy, choćby miał tam stać całą noc! Spojrzał na kategoryczny napis „zamknięte”. Szarpnął za klamkę.

Drzwi ustąpiły.

Zdumiony wkroczył do tej horrorowej wizji, która czasem nie dawała mu zasnąć. Stylove po zamknięciu żyło, choć na innych zasadach niż za dnia. Dotarł do niego zapach spirytusu. Nie grała muzyka, nawet pan von Masełko znieruchomiał z żółtą łapką uniesioną w połowie. Nieopodal wejścia wciąż palił się ogromny, ociekający woskiem świecznik, gdzieniegdzie migotały ustawione na półkach pachnące świeczki. Cienie pląsały po ścianach, a świdry drżały pod sufitem. Wiktor odniósł wrażenie, że wszystko – obrazy, zdjęcia, kamienie szlachetne, puzdra pełne tajemniczej zawartości – mu się przygląda. Nadal był tu intruzem.

Liwia Gawlin siedziała przy biurku oświetlonym lampką. Jej biały kostium odcinał się jaśniejszą plamą w półmroku. Przed sobą miała sporą butelkę spirytusu, miseczkę ze szmatką i kilka metalowych figur szachowych, srebrnych i czarnych. W tym świetle wydawały się jeszcze większe niż dotąd, miały w sobie coś groźnego, nieustępliwego.

– Już nieczynne. – Sięgnęła po czarną wieżę, aby ją wypolerować szmatką. Podniosła wzrok i wyprostowała się. – To ty? Co tu robisz?! Znów mnie nachodzisz?! Wydzwaniasz? Włamałeś się tutaj?! Bo zadzwonię na policję!

– Było otwarte – odparł. Co jej odbiło z tą policją?

– Przecież ja… – Urwała, jakby przyłapała samą siebie na głupiej pomyłce. – Jest zamknięte! Czynne do dwudziestej! Wyjdź, Wiktorze, mam jeszcze sporo pracy! – Starała się opanować. Niemal widział tę pewną siebie, wygadaną Liwię Gawlin, ale nie dał się zwieść. – Nie urządzam sobie tu libacji, używam alkoholu do polerowania! – Nalała spirytusu do miseczki i odłożyła butelkę obok biurka. – Te figurki całkiem straciły blask, Dolly miała je wyczyścić już tydzień temu!

– Nie wyjdę stąd!

– Więc dzwonię na policję! Doigrałeś się!

Sięgnęła po smartfona, ale był szybszy.

– Oddaj mój telefon! Wiktorze, słyszysz?! Tego już za wiele! Jesteś złodziejem, rozumiesz? Zapomnij o pracy w Stylove! Nie zatrudnię złodzieja i wandala, ciesz się, że położyłam przy wejściu wykładzinę i kot jest cały! Oddaj telefon! Słyszysz?! Zadzwonię na policję! Powiem, że mnie nachodzisz, że mi zabrałeś telefon, że niszczysz, że wysłałeś mi anonim! Anonimy! Oddaj mój telefon! – Szlag! Wiedziała! – Nie powiem nic o anonimach, jeśli oddasz mi telefon! – Stanęła przed nim i wyciągnęła rękę. – To mój telefon, nie twój, nie masz prawa go zabierać! Ja ci nie zabierałam rzeczy, oddawaj! To nie prośba! – zastrzegła drżącym głosem.

Co ona odwalała? Czy to była ta Liwia Gawlin, nadęta i zarozumiała, królowa patrząca z góry na cały świat? Ta, która brylowała w necie, w telewizji, w knajpach, w Sanktuarium Natchnień? Jaka była żałosna z tą wyciągniętą ręką! Kiedyś podczas Sobót z Picassem zanudzała ich sztuką, swoimi mądrościami, Rafael, maneki-neko, głowa w lewo, spójrz tutaj, Kalibanie to, Kalibanie tamto, a teraz gdakała jak kura: „Oddaj mój telefon, oddaj mój telefon!”. On ją naprawdę kochał?

– Oddaj mój telefon i wyjdź! Słyszysz?! Wyjdź! Nie chcę cię widzieć! Nigdy, rozumiesz?! Wynoś się! – Wskazywała ręką wyjście. – Słyszysz?!

Najbardziej zdumiewający był jej strach – ona się go bała!

Podeszła do biurka. Coś, zdaje się, upadło, w całym sklepie rozszedł się gryzący zapach spirytusu. Wiktor dostrzegł przewróconą butelkę i coraz rozleglejszą ciemną plamę rozciągającą się na wykładzinie.

– Zobacz, co narobiłeś! To przez ciebie! Wyślę ci rachunek za czyszczenie! A teraz wyjdź i nie wracaj! I oddaj mój telefon! Zapłacisz mi za nową wykładzinę!

– Sama kopnęłaś butelkę.

Skapitulowała. Usiadła z powrotem za biurkiem i zaczęła szorować srebrnego konia. Ręce jej drżały.

– Wyjdź, Wiktorze. Mam pracę. Weź sobie mój telefon. Pojadę na najbliższy komisariat i opowiem też o kradzieży! Do nękania dołożą ci złodziejstwo. Szkoda, że spaliłam poprzednie anonimy! Wyjdź, zostaw mnie!

– Liwia, wiem o Hallisie.

Podniosła zaskoczony wzrok.

– Nic nie wiesz! – Odłożyła z impetem konia, wywracając miseczkę z resztą spirytusu. – Nie znasz takiej miłości! Bo z kim miałeś poznać?! Z tą jakąś Julią? On mnie kochał jak nikt!

– I cię rzucił!

– Jak zwykle nic nie rozumiesz! Nie rzuca się kogoś, kogo się tak bardzo kocha, nawet jeśli się z nim rozstaje. – Jej głos był pełen źle tłumionej goryczy. – Janusz sądził, że jest sprytny, wybrał kapitał i ćwierć wieku męczył się z tą idiotką z majątkiem i bez klasy! Kto dziś przy zdrowych zmysłach mówi „żydówa”? Ani krztyny kultury! Żeby chociaż ładna była, ale nie! I dla kogoś takiego zrezygnował ze mnie i z Cecyla! Dostał za swoje! Małżeństwo z debilką, syn w grobie, dobre imię zniszczone. I kto teraz jest górą? – zapytała samą siebie.

Uśmiechała się, lecz w niej samej nie było radości, widział tylko zmęczenie. Zrobiło mu się jej żal. Gdy Julia odeszła, sam jeszcze gorzej wygadywał na Ryśka – i czuł się tak samo parszywie. Muszą ustalić, że odtąd mówią sobie o wszystkim, nie ma tajemnic! Jeszcze jej wygarnie, nie dzisiaj. Była przybita. Nic dziwnego, że nie chciała iść na dzisiejszy pogrzeb. On też nie poszedłby na ślub Julii. No, chyba że miałby ją obrzucić zgniłymi jajami!

– Liwia… A Olek wiedział?

Rozległa się melodyjka. Sięgnął do kieszeni. Spodziewał się Zenka, ale na wyświetlaczu zobaczył fotkę Dominikina. Muzyczka umilkła. To było czternaste nieodebrane połączenie – on wykonał trzynaście poprzednich. Schował smartfona. Dotarło do niego, że nie będzie żadnych ustaleń, pracy w Stylove, przeprowadzki, gówno.

– Ty z Dominikinem? – wydusił. – Wy…?

– Nie chcę cię ranić, Wiktorze, więc pozwól, że nie odpowiem. – Obejrzała czarną królową i odłożyła na blat. – Niczego ci nie obiecywałam. Miałeś wybujałą wyobraźnię, jeśli tak można powiedzieć o wyobraźni konserwatywnej i sztampowej. Oddaj mi ten telefon. Nie zadzwonię na policję, nie mam do tego głowy, jutro wieczorem wyjeżdżamy na Rodos. Chcę już iść do domu.

Nigdy nie zapomniał momentu, w którym dowiedział się, że Julia puszcza się z Ryśkiem – i teraz tamte kurewskie emocje się odezwały. Julia przyznała się, było jej wstyd, ale też miała w sobie osobliwą pewność, jakby już wszystko postanowiono i równie dobrze mogła zacząć się pakować. Mieszkanie zrobiło się dla nich za małe. Powiedział Julii, że jest ścierą, kurwą i pizdą. Walnął pięścią w ścianę. Kopnąłby Fionę, gdyby w porę nie czmychnęła.

– Ty mnie zdradzałaś, Liwia! Oszukiwałaś!

– Zapominasz się. Gdyby nie ja, nadal byłbyś nikim. I nie piłbyś kawy ani herbaty. Idę do domu, więc proszę cię, żebyś stąd wyszedł i już nigdy nie wracał!

Nie był w stanie na nią patrzeć. Odwrócił się i zobaczył swoje zdjęcie – plakat reklamowy. Stał w korytarzu przed Spełnialnią Marzeń, goły i żałosny. Tak go uchwyciła – na progu. Wciąż próbował wejść tam, gdzie go wcale nie chcieli. Oto jego życie na poczekaniu.

Nie znam roli, którą gram,

Wiem tylko, że jest moja, niewymienna.

– Wiktorze, oddaj mój telefon!

Położyła mu dłoń na ramieniu. Odepchnął ją, nie chciał, żeby go dotykała. Opadła na krzesło z rozdziawionymi ustami i wyciągniętą ręką.

– Nie masz prawa mnie popychać! – krzyknęła. Wrócił strach. Podniosła się i usiadła z powrotem. – Oddaj mi telefon i się wynoś!

– Wiesz, czemu chciałem się z tobą widzieć? – zapytał ze spokojem, którego nie rozumiał. Przecież szlag go trafiał! – Bo mnie kurewsko bolał ten hejt, który spadł na Olka. To twoja wina. Mieliśmy być gwiazdami, a tylko nas opluli. Mnie też. Gdyby nie ty, nikt by mnie nie hejtował.

– Wynoś się!

– Ty mi powiedziałaś, że moje życie jest do dupy, i ci uwierzyłem, a nic z tego nie mam!

– Wyjdź! Już!

– Twoje paskudne sushi, jakaś zimna pomidorówka, wyliczanki, twoja wystawa, ciąganie nas po galeriach, całe to pitolenie o sztuce, na co mi to? Wiem, że na Śniadaniu na trawie siedzi jakaś goła baba, no i?

– Mówię do ciebie! Oddaj…

– Tam na wernisażu powinienem być wśród tych, co wpadają tylko na wino i łapią jeden kieliszek za drugim! Już wtedy wiedziałem! Tam, tylko tam było moje miejsce! Cały czas! Od początku!

– Wiktor, słyszysz?! Natychmiast oddaj mój tele…

Do chuja!

– Kurwa, zamknij się! – wrzasnął, aż się skuliła. – Ty słuchaj! Po co ci to było?! Nie mogłaś mnie zostawić na tej ławce? Co ja mam teraz zrobić?! Po co mnie ruszałaś?!

Wstała, w oczach miała zimną furię.

– Nie wiem! Powinnam się domyślić, że to nie dla ciebie, że wolisz powtarzać raz za razem oferty ludziom, którzy mają cię gdzieś! – Dotarła do granicy histerii. – I popijać piwo, jeździć w niedzielę na obiadki do mamusi i iść donikąd! A teraz spierdalaj stąd, może takim językiem do ciebie dotrze, prymitywie!

Zamurowało go. Łykał powietrze, a jednocześnie się dusił. Jej słowa trzaskały mu we łbie niczym fajerwerki.

– Jeszcze tu stoisz?! – Wyszła zza biurka. – Masz rację, po raz pierwszy masz rację! Po co ja cię zaczepiałam, po co zaczynałam? Nic do ciebie nie docierało! Każdy był od ciebie lepszy! Jak ty byś się mógł równać z takim Dominikiem! Z Filipem! Z takim Olkiem! Wynoś się! Wynoś się z mojego życia!

Znalazła się tuż przy nim. Poczuł wstrętny zapach jej spoconego ciała. Przypomniał sobie, jak stali w tym samym miejscu w październiku, kiedy chciała go przekonać do udziału w warsztatach. Wściekł się wtedy, pokazał jej swoje poparzone nogi, bo chciał, żeby się odczepiła, a ona w zamian obiecała mu lepsze życie. Przytuliła go po raz pierwszy. Bał się tego, co miało nadejść.

– Mało ci? – wycedziła, a kropla śliny wylądowała mu na policzku. – Sypiałam też z Olkiem! Tutaj, u siebie w domu, czasem w hotelach! Zapraszał mnie! I nabijaliśmy się z ciebie, że jesteś taki durny! Słyszysz? Sypialiśmy ze sobą! I było wspaniale! A ty? Z ciebie już żaden facet! Rzygać się chce na sam widok twoich nóg, rozumiesz?!

Cofnął się czas. Wiktor znów siedział w McDonaldzie. „Umówmy się, jak ktoś jest brzydki, to…” – powiedziała tamta dziewczyna, nie mógł sobie przypomnieć jej imienia, już nie, nigdy, została tylko Liwia Gawlin, osaczała go, była wszędzie…

– Po seksie z tobą rzygałam jak bulimiczka! Masz wstrętne nogi, słyszysz?! I już zawsze będziesz je… Nie, Wiktorze! – Zasłoniła twarz ręką, jakby oślepił ją flesz.

Jego też coś oślepiło, nic nie widział, słyszał tylko krzyk – nieznośny, świdrujący, ogłuszający cały świat – i się zamachnął. Jeszcze raz. Rumor. Krzyk się urwał – a potem rozległa się cisza.

Ocknął się, czując pieczenie. Ściskał srebrną królową szachową. Metalowa korona rozcięła mu skórę dłoni. Rozluźnił zakrwawione palce. Piekło. Chyba miał w kieszeni chusteczkę. Natrafił na smartfona, ale to nie jego… zaraz… miał chyba go oddać, Liwia Gawlin bardzo prosiła. Odłożył go na biurko. Na białej obudowie zostały krwawe smugi.

Podniósł wzrok. Dostrzegł przewrócony stolik do pasjansów – w całkiem nowej perspektywie przypominał jedno z tych średniowiecznych narzędzi tortur.

Liwia Gawlin leżała nieopodal. Miała zamknięte oczy, usta zaciśnięte. Z ranki na głowie sączyła się krew. Jej lewa ręka znieruchomiała pod dziwnym kątem, jakby należała do kogoś innego i tylko przypadkiem znalazła się obok.

– Liwia…

Chyba się poruszyła, a może tylko mu się wydawało. Nie mógł na nią patrzeć, nie taką, nie teraz, nigdy! Co się działo, co się stało? Jezu… Odwrócił się, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa, jakby odpadły z ponadrocznym opóźnieniem. Wylądował na miękkiej wykładzinie. Był w pułapce. Chciał krzyknąć i nie wydusił z siebie głosu.

Wstał, drżały mu kolana. Zatoczył się, jakby się upił samym smrodem spirytusu. Parł do przodu, byle dalej, byle uciec – i nie wchodzić tu nigdy, nigdy, nigdy! Musiał się przytrzymywać ścian, mebli, kolorowych świdrów, które tak mu się podobały. Gdy oparł się o regał, z półek pospadały kamyki i drzewka szczęścia, jakby nagle ożyły. Potknął się o coś ciężkiego, chwycił kotarę, wstał. Odwrócił się, tknięty najgorszym ze swych wspomnień, zapisanym w każdej komórce jego wstrętnego ciała.

Ogień.

Przewrócony świecznik leżał na wykładzinie. Płomienie zaczęły ją zagarniać, oddając kłęby smrodliwego, szczypiącego oczy dymu.

Już na zewnątrz Wiktor długo łykał kojące zimne powietrze.

A ona? Została tam, jeszcze piękna. Zaraz zobaczy naprawdę. Ogień się zbliżał.

Wiktor nie był w stanie zawrócić. Może i ją kochał, ale dla nikogo nie wejdzie w ogień. Chyba że znów miała rację: nic nie wiedział o miłości. Tylko że kiedyś też tak leżał – i nigdy nie miał zapomnieć, jak płonie skóra. Zrozumiałaby.

Zawahał się ostatni raz. Dostrzegł znajomą wywieszkę. Dla niego i tak zawsze było zamknięte. Dziś to zrozumiał. Nie mieli sobie już nic do powiedzenia.

Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że umarł i został pochowany w bezimiennym grobie. Nie był ani dawnym Wiktorem, ani Wiktorem zwycięzcą, którym podobno miał się stać.

Tkwił po drugiej stronie ulicy i patrzył, jak zwykle półmroczne Stylove robi się aż zbyt jasne – jakby trwało tam wielkie przyjęcie urodzinowe. Szkoda, że Soboty z Picassem już dawno się skończyły, a razem z nimi te pieprzone wyliczanki, podczas których popisywali się przed sobą. W końcu przebiłby wszystkich – a Liwia Gawlin na pewno by go doceniła.

KONIEC

Kraków, 2 września 2016 – 3 lipca 2019