19.

– Nigdzie pan nie pójdzie! – dozorca Dziemira zastawia sobą wyjście. Henryk stoi w jego zagraconej izbie w płaszczu i z futerałem skrzypiec w ręku.

– Pan wie, czym pan ryzykuje, panie Stanisławie? Za ukrywanie Żydów grozi kara śmierci.

– Co z pana za Żyd? – przerywa mu Dziemira i patrzy w stronę żony, jakby chcąc, by potwierdziła jego słowa. – Jak pana chrzcili u Wizytek, to goście potem tu przyjechali w dziesięciu dorożkach. Anielcia może tego nie pamiętać, ale ja tak! Dla mnie pan jest człowiek!

– Do dziś może byłem – Henryk przekłada futerał z ręki do ręki, jakby nagle „Stradivarius” zaczął mu strasznie ciążyć. – Ale odtąd jestem kimś innym.

– A czy ja do dziś byłem tabaka na to, jakiego pochodzenia jest szanowny pan mecenas? A czy wszyscy lokatorzy kamienicy nie wiedzieli? Albo Zagójska z budki warzywnej, co u niej szanowna pani Szyperowa kapustę kiszoną kupowała? Wszyscy wiedzieli, a nikt pary z pyska nie puścił!

– To jakiś łachudra nadał Niemcom! – wtrąca się Anielcia i znów zakrywa usta fartuchem.

Henryk robi krok ku drzwiom. Dziemira odpycha go stanowczo, aż Henryk uderza plecami o szafę.

– Nigdzie pan dziś nie pójdzie! – prawie siłą wyrywa z zaciśniętych kurczowo palców Szypera rączkę futerału i kładzie go na stole, a Henryka wpycha za przepierzenie z perkalu. Otwiera kredens, wyjmuje dwie stopki i butelkę z mętnym bimbrem, zatkaną kawałkiem z gazety. Chce nalać do kieliszków, ale Anielcia przykrywa je dłonią.

– Nie pij więcej, Stachu.

– Dlaczego? Wypijmy, że pan Henryk ocalał.

– Dla pana to stypa.

Henryk stoi oparty o szafę.

Dziemira poleca żonie przenieść dzieci do ich małżeńskiego łóżka i zrobić miejsce dla szanownego pana Szypera. Wprowadza Henryka za szafę, do drugiej części służbówki.

– Lepiej bądź pan dalej od drzwi – mówi, ściągając prawie na silę płaszcz z ramion Henryka. – Jutro zawiozę pana do szwagra do Otwocka. Tam panu nic nie grozi, tylko będziesz pan musiał mu czasem zagrać na skrzypeczkach tango „Ta ostatnia niedziela”, bo szwagier przy nim poznał małżonkę...

– Dziękuję, panie Stanisławie, ale nie zagram...

– Pan płyty nagrywał z orkiestrą na 60 osób, a tanga by pan nie umiał zagrać?

– Nie, nie to... Ja tam nie pojadę.

– Sam pana odstawię. Melina bezpieczna, będziesz pan miał lepiej jak u rodziny.

– Jeszcze raz dziękuję, panie Stachu, ale ja muszę odnaleźć rodzinę.

– Chcesz pan iść do getta? – w oczach dozorcy wyczytać można, że traktuje Henryka jak szaleńca. – Tam łatwiej wejść jak wyjść.

Słychać pukanie do stróżówki. Dziemira popycha Henryka na łóżko, Anielcia przykrywa go całego pierzyną. Spod drugiej pierzyny ciekawe dzieci wystawiają dwie płowe główki.

Dziemira kątem oka dostrzega leżący na poplamionym obrusie, tuż obok cukrowego baranka, futerał ze skrzypcami. Porywa go i nogą wpycha pod kredens. Drzwi otwierają się z trzaskiem. Szmalcownik myszkuje wzrokiem po izbie.

– Pokazał się?

Dozorca rozkłada ręce. Szmalcownik zatrzymuje wzrok na dwóch kieliszkach, stojących na stole obok butelki bimbru. Dziemira drętwieje, jakby w przeczuciu, że tamten zada mu pytanie, z kim to tak sobie popijał. Ale szmalcownik gestem ręki pokazuje butelkę.

– Nalej pan.

Dziemira nalewa do pełna jedną stopkę.

– Sobie też.

Dziemira nalewa drugą stopkę. Szmalcownik wącha bimber, wypija, resztę kropli strącając na podłogę.

– Jakby się pokazał, to pan wie, co robić?

– Jasne – mówi Dziemira. Szmalcownik bez słowa bierze butelkę, wciska w kieszeń palta i wychodzi.

x

Kiedy Dziemira wchodzi za przepierzenie z perkalu, widzi załzawione oczy żony.

– Stachu – mówi Anielcia, zapominając o zasłonięciu szczerby po straconych zębach – pan Szyper mówi, że idzie jutro do getta.

– Dlaczego? – dozorca patrzy na wysuwającego się spod przykrycia Henryka.

– Choćby dlatego, żeby nie musieć się chować pod pierzyną.

FENIX–FILM

– Gdy ludzie mają w tytule „Stradivarius”, to chcą dostać to, co im się obiecuje: skrzypce, miłość, muzykę i trochę dreszczyku. A pan tu przedstawia jeszcze jedną żydowską historię...

– To się tak dobrze zapowiadało: miłość mistrza i uczennicy na tle wojny, czyli historyjka o niczym...

– Jesteśmy zaniepokojeni po tej lekturze... Dlaczego? Bo Żydzi jako temat już się przejedli. Żadna tragedia nie może trwać zbyt długo...

– Producent ma obowiązek być brutalny i ja to panu mówię, że każdy temat ma swoje pięć minut, a te pięć minut dla Żydów już dawno się przeciągnęło ponad godzinę, a może i więcej! Widzowie mają potąd holocaustu, getta, obozów! Oni chcą się trochę pośmiać, trochę pomarzyć, a pan łamie zasady gry... Dlaczego? Bo ci, co mają dać na to pieniądze, spytają nas: Co jest? Znowu Żydzi?! Owszem, ja im mogę powiedzieć: Co wy chcecie, wasze pieniądze, wasz temat, wasz interes. Ale ja wiem, co oni na to powiedzą: Jak to taki dobry interes, to ile teraz można na tym stracić?

– Jest jeszcze jeden mały kłopot. Oni się muszą spytać: po co ten „goj” bierze się za nasze sprawy? Bo pan – mówiąc ich językiem – jest „gojem”, prawda?

– Nie ma się pan co dziwić. Żydzi rzeczywiście nie lubią, jak ktoś za nich opowiada ich historię. Uważają, że mają monopol na ten swój „judische Schicksal”.

– Mieliśmy w FENIX–FILM ciekawą propozycję: scenariusz o miłości, która rozgrywa się w Teresinie, a koproducenci z G-Studio nas spytali, czy ten autor był w Teresinie, czy stracił może w powstaniu w getcie warszawskim całą rodzinę albo chociaż ukrywał się w podwójnej szafie, a skoro on nie jest Żyd, to dlaczego on chce zarabiać na cudzym nieszczęściu?!

– Spokojnie Richard, zobaczymy, co się dzieje dalej. Wiem, że pan przedstawia czyjś prawdziwy dramat, ale dla nas prawdziwym dramatem będzie, jak nie dostaniemy prawdziwych pieniędzy na produkcję...

JUSTYNA

... Nie, ja nic o tym nie wiedziałam, nigdy o tym nie myślałam, że Henrykowi i jego rodzinie może zagrażać coś takiego, tyle razy byłam w ich domu na lekcjach, wiem, że mieszkali tam od dawna, to było ich przedwojenne mieszkanie, znajomi pana Oskara Szypera, było wśród nich wielu emerytowanych oficerów, spotykali się u nich na brydżu, ja nic nie wiedziałam do ostatniej chwili o ich żydowskim pochodzeniu...

Ale dlaczego, dlaczego w tę noc po sowieckim nalocie, kiedy Henryk mi wyszeptał, że dom będzie pusty, bo ojciec, matka i Róża wybierają się do Milanówka do homeopaty, dlaczego w tę noc przyśnił mi się ten przerażający sen jak z niemego filmu? Czy coś przeczuwałam podskórnie? Czy miało to być ostrzeżenie? A może pokazano mi koniec, żeby sprawdzić, czybym się cofnęła przed wkroczeniem w przeznaczony mi los?

... Więc jesteśmy teraz już po przebudzeniu się z mojego snu, kiedy szykuję się do wyjścia na spotkanie, na którym ma się stać to, do czego nie doszło w kościele na chórze. Człowiek do końca lubi zachowywać pozory nawet wobec siebie, biorąc ze sobą futerał ze skrzypcami, pomyślałam: „do końca chcesz mieć jakieś alibi” – i aż się sama zaczerwieniłam, szłam, cały czas przypominając sobie argumenty Henryka, że siła uczuć jest największą, gdy skierowana, przeciwko jakiemuś tabu, a równocześnie przypominałam sobie jego opowieści o wizytach w podejrzanych paryskich lokalikach i sama nie wiedziałam, czy w końcu idę po swoją szansę, czy po swoją zgubę, bo gdyby moja miłość zderzyła się tylko z jego miłostką, tobym skończyła jak Anna Karenina, tak, właśnie tak sobie pomyślałam, niosąc w ten wiosenny dzień futerał ze skrzypcami, które tym razem były tylko moim alibi. Szłam i modliłam się o dwie rzeczy: żeby Romek nie czekał na mnie pod domem Henryka i żeby Pan Bóg nie uważał tego, co ma się zaraz stać, za zdradę wobec Romka. Zauważył pan ten szczegół? Nie modliłam się, by mi wybaczył grzech nieczystości, który lada moment popełnię, łamiąc szóste przykazanie, ale żebym nie wyszła na świnię wobec Romka. Już panu mówiłam, on się we mnie podkochiwał, przez to był tak buntowniczo nastrojony wobec Henryka, że przybierał pozy bohaterskie, jakby w ten sposób chciał zdemaskować egoistyczną postawę Szypera, który uporczywie powtarzał, że jedyną bronią, która może pokonać zło, jest sztuka; chyba Romek specjalnie go sprowokował, nosząc w futerale jakieś żelastwo, chciał dać wszystkim – ale przede wszystkim mnie – do zrozumienia, że jest gotów ginąć za Ojczyznę, że najpierw Wolność, potem sztuka, on też te słowa wymawiał z dużej litery, jak moi rodzice, i kiedy pewnego razu zaszedł w tej swojej kurtce przepasanej pasem i w butach z cholewami, tak że nawet dziecko by wiedziało, że gra rolę chłopca z lasu, dał do zrozumienia, że właśnie idzie na ważną akcję, i spytał, okropnie nieśmiało, choć starał się być prawdziwym mężczyzną, czy może mnie pocałować, tak właśnie spytał w holu dramatycznym szeptem: – Justyno, czy mogę cię pocałować? – to pomyślałam: „O Boże, może go już nigdy nie zobaczę, jak mogę mu odmówić?” – i zamknęłam oczy, a on ujął w obie ręce moje policzki i tak śmiesznie, chłopięco mnie pocałował, jakby końcem języka leciutko poślinił znaczek przed przylepieniem go na kopertę. Pocałował i poszedł, ale zginął dopiero w powstaniu warszawskim...

... Gdzie ja właściwie teraz jestem? Wyruszyłam z domu ze skrzypcami w ręku, a cofnęłam się aż do pocałunku z Romkiem, ale to też chyba jest ważne, bo idąc na Plac Inwalidów niosłam to wszystko w sobie, jakąś czułość dla Romka też, choć był on dla mnie tylko jedną z postaci z Grottgera, które wszyscy odgrywaliśmy. Jeśli miłość jest tylko obietnicą, to on nią dla mnie nie był; odkąd poczułam dotknięcie ręki Henryka, odkąd zobaczyłam ten jego półuśmiech, odkąd usłyszałam, że miłość i muzyka to jedność, zaczęłam wierzyć, że czas wojny, kiedy jutro nie jest w naszych rękach, rozgrzesza wszystko, nawet grzech nieczystości.

... No widzi pan, sama się uśmiecham, mówiąc dziś to zdanie o grzechu i winie, ale to były czasy, że wszystko, co było związane z tajemnicą płci, podlegało nie tylko cenzurze, ale i autocenzurze. Teraz nie ma już „tajemnicy płci”, jest „radość seksu”, prawda? Tego nie mogła powiedzieć panna Justysia Jasińska ona nawet tak pomyśleć nie mogła, to mówi teraz emerytowana nauczycielka muzyki, która dziś wie, że miłość sama jest rozgrzeszeniem, sama jest niebem i piekłem, nawet najbardziej banalna miłość, choć właściwie w tych sprawach banał nie istnieje, nie istnieje banał miłości, jak nie istnieje banał śmierci. Miłość jednego ci tylko nie wybaczy, z jednego nie rozgrzeszy: jeśli spóźnisz się na wyznaczoną ci godzinę. Ten czas wyznacza chyba sam Pan Bóg, ale za swój strach przed grzechem, za tchórzostwo i lęk przed podjęciem wyzwania odpowiadasz już ty sam...

... Wciąż w tych dywagacjach wybiegam naprzód, to mówi teraz ta Justyna, która już wie, że o miłości można mówić tylko w czasie przeszłym, ale żyć nią tylko w teraźniejszym. Wtedy idąc na spotkanie z Henrykiem w domu, w którym po raz pierwszy mieliśmy być sami, byłam jeszcze tamtą panną Justysią, która miała wyrzuty sumienia wobec Romka, bała się, że on mógłby czekać na placu Inwalidów; gdybym wtedy wyszła z bramy już inna, niż w nią weszłam, on by to wyczuł, nikt tak nie zwietrzy zapachu siarki jak ten, kto sam jest czysty w swych uczuciach...

... Wszystko w tej chwili w mojej głowie układa się symultanicznie, jak wątki w scenariuszu filmowym: idę na lekcję, która ma być jakby otwarciem furtki w murze do jakiegoś tajemniczego ogrodu, bo każdy przecież ma w swoich niedośnionych snach taką tęsknotę do ogrodu za murem obrośniętym dzikim winem, wystarczy tylko odkryć furtkę, nacisnąć klamkę i już się będzie po drugiej stronie snu, przejdzie się w głąb lustra w inny wymiar, gdzie rzeki rozstępują się przed nami, róże nie mają kolców, węże nie są jadowite i gdzie sen staje się jawą. Idąc tak modliłam się jak mała dziewczynka, nie o łaskę bezgrzeszności, tylko o łaskę nieobecności Romka przy bramie kamienicy. Równocześnie widzę siebie jako niedoszłą Annę Kareninę, ale nie wiem kogo powinnam zobaczyć, w Henryku, więc tak idąc mijam piekarnię, stoi przed nią kolejka, przyszarzali ludzie ściskają w ręku kartki, a ja niosę swoje skrzypce, rozpinam płaszczyk, bo jest mi gorąco, ale sama nie wiem, czy jest naprawdę tak ciepło, czy też tylko we mnie buzuje taki płomień na myśl, że zaraz go zobaczę, zaraz poczuję jego dotyk. Weszłam w znajomą bramę kamienicy przy Placu Inwalidów, ale tak naprawdę to ja tam wciąż wchodzę. Wiem, wiem, że w filmie istnieje tylko czas teraźniejszy, ale dla mnie też wciąż jest to czas teraźniejszy, jakby jeszcze mogło nie zdarzyć się to, co już się tak dawno zdarzyło...