– Niektórzy ludzie – oświadczył lekko Smiley, posyłając zalotny uśmiech ślicznotce z Trinity College, którą sprytnie usadziłem tuż przed nim – obawiają się, że gdy zagrożona jest ich przeszłość, stracą wszystko, co mieli, a może nawet wszystko, kim byli. Ja nie mam takich obaw. Dążyłem do tego, żeby czasy, w których żyłem, dobiegły końca. Gdyby więc wciąż otaczała mnie przeszłość, oznaczałoby to, że poniosłem porażkę. Ale tak nie jest. Zwyciężyliśmy. Nie chodzi zresztą o zwycięstwo. Może to nie my zwyciężyliśmy, tylko nasi przeciwnicy przegrali. A może uwolnieni od konfliktu ideologicznego, który nas kiedyś krępował, dopiero teraz staniemy wobec prawdziwych problemów. Mniejsza z tym. Najważniejsze, że długa wojna dobiegła końca. Najważniejsza jest nadzieja.
Zdjął okulary i z roztargnieniem poruszał palcami przy gorsie koszuli, szukając, co uświadomiłem sobie dopiero po jakimś czasie, szerokiego końca krawata, którym zwykł czyścić szkła. Niezdarnie zawiązana czarna mucha nie dawała się do tego wykorzystać, użył więc w zastępstwie jedwabnej chusteczki z kieszonki.
– Jeśli w ogóle czegoś żałuję, to zmarnowanego czasu i umiejętności: dróg, którymi nie powinniśmy pójść, przyjaciół, z którymi nie powinniśmy się wiązać, energii, którą źle spożytkowaliśmy, złudzeń, którymi się mamiliśmy.
Znów nałożył na nos okulary i jak mi się wydawało, uśmiechnął się do mnie. Nagle poczułem się jak jeden z moich studentów. Wróciłem do lat sześćdziesiątych. Byłem wtedy świeżo wyklutym agentem, a George Smiley – tolerancyjny, cierpliwy, mądry George – obserwował pierwsze próby mojego lotu.
W tamtych czasach byliśmy młodymi herosami, a dni wydawały się dłuższe. Prawdopodobnie moi obecni studenci w niczym nam nie ustępują, lecz naszego patriotyzmu nie mąciło wówczas nic. Gdy kurs dobiegł końca, byłem gotów ocalić świat, nawet gdybym miał w tym celu szpiegować całą kulę ziemską. W grupie było nas dziesięciu. Po paru latach szkolenia w Wylęgarni w Sarratt, w szkockich dolinach i na obozach w Wiltshire rwaliśmy się do pierwszych zadań operacyjnych jak konie czystej krwi do wyścigu.
My też dojrzewaliśmy w ważnym dla historii okresie, choć panowały wówczas odwrotne tendencje polityczne. Stagnacja i wrogość wyzierały na nas z każdego zakątka globu. Wszędzie czaiło się czerwone niebezpieczeństwo, nie wyłączając naszej rodzinnej ziemi. Mur berliński stał od dwóch lat i wszystko wskazywało na to, że będzie stał przez kolejnych dwieście. Bliski Wschód był wulkanem, tak jak teraz, tyle tylko że w tamtych czasach ulubionym obiektem nienawiści Brytyjczyków był Naser, choćby dlatego, że przywrócił Arabom godność, a na dodatek kumał się z Rosjanami. Na Cyprze, w Afryce i w Azji Południowo-Wschodniej pomniejsze zniewolone narody buntowały się przeciw kolonialnym władcom. I jeśli nawet nieliczni odważni Brytyjczycy od czasu do czasu odnosili wrażenie, że przez to wszystko nasza władza się kurczy, zawsze mogliśmy liczyć, że bratni naród amerykański znów wciągnie nas do gry.
Jako przyszli bohaterowie tajnych służb mieliśmy wszystko co trzeba: słuszną sprawę, okrutnego wroga, pobłażliwego sojusznika, rozdarty konfliktami świat, podnoszące nas na duchu kobiety – choć tylko na odległość – oraz dziedzictwo wielkiej tradycji, Cyrk bowiem w tamtych latach wciąż pławił się w blasku wojennej chwały. Niemal wszyscy nasi dowódcy zdobyli ostrogi, szpiegując Niemców. I kiedy na seminariach z przejęciem zadawaliśmy im pytania, wszyscy zgodnie twierdzili, że jeśli chodzi o ochronę ludzkości przed jej własnymi okrucieństwami, światowy komunizm stanowi większe zagrożenie niż Niemcy.
– Dostaliście w spadku niebezpieczną planetę – lubił powtarzać legendarny Jack Arthur Lumley, szef szkolenia w Sarratt. – A jeśli chcecie znać moje zdanie, macie cholerne szczęście.
Och, jak bardzo pragnęliśmy znać jego zdanie! Jack Arthur był uosobieniem brawury. Przez trzy lata regularnie jeździł do okupowanej przez Niemców Europy, zupełnie jakby wpadał tam na herbatkę. Samodzielnie wysadzał mosty. Nikt nie wie, ile razy schwytano go i ile razy uciekał. Zabijał gołymi rękami, stracił nawet kilka palców w walce. A kiedy zimna wojna zajęła miejsce gorącej, Jack prawie nie zauważył różnicy. W wieku pięćdziesięciu pięciu lat nadal potrafił ozdobić uśmiechem makietę człowieka naturalnych rozmiarów, strzelając z odległości dwudziestu kroków z dziewięciomilimetrowego browninga, otworzyć spinaczem zamek w drzwiach, w ciągu pół minuty podłączyć ukrytą bombę do łańcuszka przy muszli klozetowej czy jednym rzutem przyszpilić cię do maty. Jack Arthur wyrzucał nas na spadochronach z bombowców, posyłał na plaże Kornwalii w pontonach i upijał podczas nocnych hulanek w knajpach. Jeśli Jack Arthur twierdził, że żyjemy na niebezpiecznej planecie, wierzyliśmy mu bezgranicznie!
Ale tym trudniejsze wydawało się czekanie. Gdybym nie dzielił tych męczarni z Benem Arnem Cavendishem, byłoby mi jeszcze ciężej. Po pewnej liczbie zadań przydzielonych przez Centralę entuzjazm powoli zamieniał się w gorycz.
Ben i ja urodziliśmy się pod tą samą gwiazdą. Byliśmy w tym samym wieku, mieliśmy podobne wykształcenie, taką samą budowę ciała i niemal co do centymetra taki sam wzrost. Jak nic Cyrk pozwoli nam działać razem, powtarzaliśmy sobie z przejęciem. Pewnie cały czas o tym wiedzieli! Nasze matki były cudzoziemkami, ale jego matka nie żyła. Imię Arno odziedziczył po jej niemieckich krewnych. Obydwaj też, być może tytułem rekompensaty za częściowo obce pochodzenie, zdecydowanie identyfikowaliśmy się z angielskimi warstwami wyższymi – atletyczni, hedonistyczni, wykształceni w szkołach prywatnych, urodzeni, żeby dowodzić, jeśli nie rządzić. Kiedy patrzę na zdjęcie naszej grupy, widzę, że Ben odgrywał tę rolę lepiej ode mnie, tchnął bowiem dojrzałością, która mnie jeszcze umykała, miał dołek w brodzie, silnie zarysowaną szczękę i widać było, że mężczyzna pokonał już w nim młodzieńca.
I dlatego, o ile wiem, to Ben dostał wymarzoną posadę w Berlinie, gdzie kierował agentami z krwi i kości w Niemczech wschodnich, a ja raz jeszcze zostałem w odwodzie.
– Oddajemy cię na parę tygodni do grupy obserwacyjnej, Ned – oznajmił Personalny, przybierając ton dobrego wujaszka, który zaczynał grać mi na nerwach. – Zdobędziesz trochę doświadczenia, a im przyda się dodatkowa para rąk. Mnóstwo przebieranek. Zobaczysz, spodoba ci się.
Zmiana dobrze mi zrobi, pomyślałem, przyjmując ten rozkaz z podniesionym czołem. Przez ostatni miesiąc przy ciemnym biurku na Trzecim Piętrze łamałem sobie głowę nad planami sabotażu Światowej Konferencji Pokojowej, powiedzmy w Belgradzie. Pod nadzorem flegmatycznego przełożonego, który godzinami przesiadywał w barze dla oficerów, z entuzjazmem zmieniałem trasy pociągów wiozących delegatów, blokowałem hotelowe przewody kanalizacyjne i anonimowymi sygnałami o podłożeniu bomby opróżniałem salę konferencyjną. Miesiąc przedtem codziennie o szóstej rano przyczajałem się odważnie w śmierdzącej piwnicy niedaleko ambasady egipskiej, czekając na przekupioną sprzątaczkę, która za pięć funtów przynosiła mi zawartość kosza na śmieci ambasadora z poprzedniego dnia. W porównaniu z tak skromnymi dokonaniami kilka tygodni w towarzystwie najlepszych na świecie obserwatorów brzmiało jak darmowa wycieczka.
– Przydzielili cię do operacji „Tłuścioch” – poinformował mnie Personalny, podając bezpieczny adres niedaleko Green Street na West Endzie.
Kiedy wchodziłem do środka, usłyszałem stukot piłeczki pingpongowej oraz zdartą płytę gramofonową z piosenkami Gracie Fields. Załamałem się i znów moje modlitwy uleciały ku Benowi Cavendishowi i jego heroicznym agentom w Berlinie, wiecznym mieście szpiegów. Monty Arbuck, dowódca naszej grupy, zapoznał nas ze sprawą tego samego wieczora.
Muszę z góry za siebie przeprosić. W tamtych latach niewiele wiedziałem o społeczeństwie. Należałem do kasty oficerskiej, służyłem bowiem w Royal Navy i uważałem za całkowicie naturalne, że należy mi się odpowiednio wysokie miejsce na drabinie społecznej. Cyrk jest jedynie lustrzanym odbiciem Anglii, której służy, więc wydawało mi się równie słuszne, że nasi obserwatorzy i przedstawiciele pokrewnych fachów, czyli włamywacze i eksperci od podsłuchu, powinni rekrutować się z klasy robotniczej. Nie można przecież śledzić kogoś w eleganckim meloniku. A akcent lektora BBC nie daje gwarancji zachowania anonimowości poza londyńskimi salonami, tym bardziej gdy ktoś chce się podszyć pod ulicznego sprzedawcę, sprzątacza lub pracownika poczty. Powinniście więc wyobrazić sobie mnie jako nieopierzonego bosmana między bardziej doświadczonymi, a mniej uprzywilejowanymi majtkami. I powinniście sobie wyobrazić Monty’ego nie takiego, jaki był, ale takiego, jakim ja widziałem go tego wieczora – jako surowego, naburmuszonego łowczego. Było nas dziesięcioro, wliczając Monty’ego: trzy zespoły po trzy osoby, w każdym jedna kobieta, żeby można obserwować damskie ubikacje. Taka była zasada. A Monty był naszym kontrolerem.
– Dobry wieczór, panie student – powiedział, stając przy tablicy i zwracając się bezpośrednio do mnie. – Obecność kogoś z wyższych sfer przyda nam trochę klasy.
Śmiech na sali, a najgłośniej śmiałem się ja. Wszyscy dobrze się bawili.
– Cel na jutro, panie student, to jego królewska wysokość Tłuścioch zwany inaczej… – Odwróciwszy się do tablicy, Monty wziął do ręki kawałek kredy i mozolnie wykaligrafował długie arabskie nazwisko. – A charakter naszej misji, panie student, to PR – podsumował. – Mam nadzieję, że wiesz, co to jest PR, nie? Bez wątpienia uczą was tego na tym waszym uniwersytecie dla szpiegów?
– Public relations – odpowiedziałem zdziwiony, że wzbudzam tak wielką wesołość.
Okazało się niestety, że w żargonie obserwatorów skrót PR oznacza „pilnować i relacjonować”, a naszym zadaniem na jutro i na cały okres obserwacji naszego królewskiego gościa jest pilnowanie, aby nie stała mu się żadna krzywda, i zdawanie Centrali relacji z jego poczynań – towarzyskich i handlowych.
– Student, zostałeś przydzielony do grupy Paula i Nancy – oznajmił Monty, kiedy już przekazał nam wszystkie szczegóły operacyjne. – Będziesz numerem trzy w tej sekcji i masz łaskawie robić, co ci każą, choćby nie wiem co.
Teraz zamierzam zaznajomić was z osobą Tłuściocha, ale nie słowami Monty’ego, lecz moimi, i to z dwudziestopięcioletniej perspektywy. Nawet dziś ze wstydem myślę o tym, za kogo się wówczas uważałem i jak musieli mnie postrzegać Paul i Nancy.
Musicie najpierw zrozumieć, że koncesjonowani handlarze bronią w Wielkiej Brytanii uważają się za swoistą elitę – tak było w przeszłości i tak jest teraz – i cieszą się niewspółmiernymi do zasług przywilejami ze strony policji, urzędników państwowych i wywiadu. Z powodów, których nigdy w pełni nie pojąłem, ich potworna profesja zapewnia im zaufanie tych służb. Być może zawdzięczają to kreowanej przez siebie iluzji, jakoby broń stanowiła prawdę o życiu i śmierci. Być może w zbłąkanych umysłach naszych urzędników towar, którym handlują, utożsamiany jest z władzą, jaką mają nad innymi użytkownicy broni. Nie wiem. Ale przez wszystkie te lata poznałem życie na tyle, by wiedzieć, że wielu mężczyzn kocha wojnę, lecz niewielu ma szansę wziąć w niej udział, i że więcej broni kupuje się dla zaspokojenia tej miłości niż dla bardziej usprawiedliwionych celów.
Musicie też zrozumieć, że Tłuścioch był szczególnie cenionym klientem na tym rynku. A nasza misja PR stanowiła jedynie małą cząstkę dużo większego przedsięwzięcia, mianowicie prób utrzymania dobrych stosunków z tak zwanym bratnim krajem arabskim. Przez co do dziś rozumie się nadskakiwanie, przekupywanie i przypochlebianie się arabskim książętom, wyłudzanie korzystnych kontraktów dla zaspokojenia naszego głodu paliwowego, a przy okazji sprzedawanie produktów brytyjskiego przemysłu zbrojeniowego, aby diabelskie młyny w Birmingham mełły dzień i noc. Może to wszystko tłumaczyło głęboko zakorzenioną niechęć Monty’ego do naszej misji. W każdym razie lubię tak o tym myśleć. Starzy obserwatorzy znani są z moralizatorskich zapędów i nie brakuje ku temu powodów. Najpierw obserwują, później myślą. Monty osiągnął już fazę myślenia.
Co do Tłuściocha, miał wszelkie prawo do takiego traktowania. Był nicponiowatym, kapryśnym bratem władcy bogatego w ropę szejkatu. Zdarzało mu się zapominać, co kupił poprzednim razem. Przyleciał zgodnie z planem odrzutowcem szejka i wylądował na lotnisku wojskowym pod Londynem, specjalnie zamkniętym z tej okazji. Chciał trochę się zabawić i zrobić zakupy, do których zaliczały się takie drobiazgi, jak kilka opancerzonych rolls-royce’ów dla niego i połowa błyskotek od Cartiera dla jego przyjaciółek z całego świata, około stu niezbyt nowoczesnych wyrzutni rakietowych ziemia–powietrze i eskadra lekko przestarzałych myśliwców bojowych dla jego królewskiego brata. Nie mówiąc już o korzystnych rządowych kontraktach na części zamienne, usługi i szkolenie, które miały zapewnić kilka tłustych lat Royal Air Force i producentom sprzętu zbrojeniowego. Ach, no i ropa. Mieliśmy dostać ropę. Na paliwo, oczywiście.
Do jego świty poza prywatnymi sekretarzami, astrologami, pochlebcami, niańkami, dziećmi i dwoma nauczycielami należeli także osobisty lekarz i trzej ochroniarze.
Towarzyszyła mu również żona, którą od pierwszego dnia obserwatorzy Monty’ego nazywali Pandą ze względu na ciemne koła wokół oczu widoczne, kiedy podnosiła zasłonę, oraz na pełne zadumy i smutku zachowanie przedstawiciela tego zagrożonego gatunku. Tłuścioch miał kilka żon, lecz faworyzował Pandę – była wprawdzie najstarsza, ale zapewne najbardziej tolerancyjna wobec wybryków męża, który lubił wizyty w nocnych klubach i kasynach. Za te słabości moi koledzy szczerze go nienawidzili, ponieważ Tłuścioch znany był z tego, że rzadko kładł się spać przed szóstą rano, przepuściwszy przedtem sumę dwudziestokrotnie większą od tej, na którą oni wszyscy razem musieli pracować przez rok.
Świta Tłuściocha zajmowała pokoje w jednym z luksusowych hoteli na West Endzie, na dwóch piętrach połączonych specjalnie zainstalowaną windą. Tłuścioch, jak wielu innych czterdziestoletnich lubieżników, martwił się o swoje serce. Spokoju nie dawał mu też podsłuch, dlatego uważał windę za miejsce, gdzie może swobodnie rozmawiać. Lecz technicy z Cyrku zmyślnie zainstalowali tam mikrofony. Zamierzali dzięki nim zdobyć najsmaczniejsze kąski o najnowszych intrygach dworskich i nieprzewidzianych przeszkodach w realizacji listy wojskowych zakupów Tłuściocha.
Wszystko szło jak po maśle aż do trzeciego dnia, kiedy nagle na horyzoncie pojawił się nieznany drobny Arab w czarnym płaszczu z aksamitnym kołnierzem. Było to w dziale z damską bielizną w jednym z wielkich domów towarowych przy Knightsbridge, gdzie Panda ze swym orszakiem przeglądała stertę białej falbaniastej bielizny rozłożonej na ladzie. Panda również miała swoich szpiegów. I dowiedziała się, że dzień wcześniej sam Tłuścioch szperał czule w tych samych artykułach, a nawet polecił, aby kilkanaście sztuk przesłano do Paryża, gdzie w sponsorowanym luksusie usychała z tęsknoty jego ulubiona przyjaciółka.
W dniu trzecim, jak mówiłem, morale naszej trzyosobowej sekcji zostało poważnie nadwerężone. Paul Skordeno był milczkowatym facetem o dziobatej cerze i niewyparzonym języku. Nancy oznajmiła mi, że Paul jest nie w sosie, lecz nie chciała powiedzieć dlaczego.
– Uderzył dziewczynę, Ned – powiedziała, ale teraz myślę, że miała na myśli coś znacznie poważniejszego.
Sama Nancy mierzyła ledwie półtora metra i wyglądała jak kloszard. Dla własnej wygody, jak to nazywała, nosiła fildekosowe rajstopy i solidne buty z gumowymi podeszwami, które rzadko zmieniała. Pozostałe potrzebne jej akcesoria: szaliki, płaszcze, wełniane czapki w różnych kolorach, nosiła w plastikowej torbie.
Podczas obserwacji nasza sekcja pracowała po osiem godzin, zawsze w tym samym szyku: Nancy i Paul grali z przodu boiska, a młody Ned deptał im po piętach w obronie. Kiedy zapytałem Skordena, czy można wprowadzić zmiany w naszym rozstawieniu, kazał mi przyzwyczaić się do tego, co mam. Pierwszego dnia pojechaliśmy za Tłuściochem do Sandhurst, gdzie wydano lunch na jego cześć. Nasza trójka jadła jaja z frytkami w barze niedaleko głównej bramy, gdy nagle Skordeno zaczął najpierw pomstować na Arabów, potem na Zachód, który ich wykorzystuje, a następnie – ku mej konsternacji – na Piąte Piętro, które nazwał bandą faszystowskich snobów.
– Jesteś masonem, student?
Zapewniłem go, że nie.
– Więc się pospiesz i wstąp do loży. Nie zauważyłeś, z jaką kokieterią Personalny ściska ci dłoń? Nigdy nie trafisz do Berlina, jeśli nie zostaniesz masonem.
Drugiego dnia akcji wałęsaliśmy się po Mount Street, gdzie Tłuścioch przymierzał się do kupna pary dubeltówek firmy Purdey. Najpierw niepewnie wymachiwał strzelbą pokazową, a potem wpadł w szał, kiedy okazało się, że będzie musiał na nie czekać dwa lata. Paul dwukrotnie posłał mnie do sklepu, żebym się zorientował w rozwoju sytuacji, i z zadowoleniem wysłuchał wiadomości, że sprzedawcy z coraz większą podejrzliwością traktują moje zdawkowe pytania.
– Wydawało mi się, że tam będziesz się czuł jak ryba w wodzie – powiedział, szczerząc zęby jak trupia czaszka. – Polowania, strzelanie, wędki. Ci z Piątego Piętra uwielbiają takie rozrywki, student.
Tej samej nocy nasza trójka czuwała w furgonetce zaparkowanej przed burdelem na South Audley Street, a w Centrali tymczasem o mało nie wybuchła panika. Tłuścioch po ledwie dwóch godzinach w przybytku zadzwonił do hotelu i kazał natychmiast przyjechać swemu osobistemu lekarzowi. Przeraziliśmy się, że to serce. Wkroczyć czy nie wkroczyć? I gdy Centrala wciąż się wahała, my wyobrażaliśmy już sobie śmierć Tłuściocha w ramionach jakiejś nadgorliwej kurwy, i to przed podpisaniem czeku za nasze przestarzałe myśliwce. Dopiero o czwartej nad ranem koledzy z podsłuchu rozproszyli nasze obawy. Wyjaśnili, że Tłuściocha dotknęła tylko męska niemoc i wezwał lekarza, żeby w królewski zadek wstrzyknął afrodyzjak. Wróciliśmy do domu o piątej, Skordeno był siny ze złości, lecz wszystkich pocieszała myśl, że w południe Tłuścioch uczestniczy w Luton w uroczystym pokazie brytyjskiego czołgu, jeszcze niedawno najnowszego, i możemy liczyć na dzień odpoczynku. Ale nasza radość okazała się przedwczesna.
– Panda chce sobie kupić trochę drobiazgów – oświadczył dobrotliwie Monty, kiedy przyjechaliśmy na Green Street. – Teraz wasza kolej. Przykro mi, student.
I tak znaleźliśmy się w dziale z bielizną damską w jednym z wielkich domów towarowych przy Knightsbridge, gdzie miałem przeżyć swoje pięć minut chwały. Ben, zwróciłem się do niego w myślach, zamieniłbym pięć moich dni na jeden twój. Lecz nagle Ben wyparował mi z głowy, przestałem mu zazdrościć. Wycofałem się na korytarz i przemówiłem do mikrofonu nieporęcznego zestawu radiowego, w tamtych czasach ostatniego krzyku techniki. Wybrałem częstotliwość pozwalającą mi na bezpośredni kontakt z bazą. Tę samą, której Skordeno zabronił mi używać.
– Pandzie depcze po piętach małpiszon – poinformowałem Monty’ego swoim najspokojniejszym głosem, opisując tajemniczego osobnika żargonowym określeniem obserwatorów. – Jakieś metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, czarne kręcone włosy, gęste wąsy, wiek około czterdziestki, czarny płaszcz, czarne buty z gumowymi podeszwami, arabskie rysy. Widziałem go na lotnisku, kiedy przyleciał Tłuścioch. Pamiętam go. To ten sam facet.
– Miej na niego oko – brzmiała lakoniczna odpowiedź Monty’ego. – Paul i Nancy niech pilnują Pandy, a ty pilnuj małpiszona. Które piętro?
– Pierwsze.
– Depcz mu po piętach i bądź w kontakcie ze mną.
– Niewykluczone, że jest uzbrojony – odrzekłem, a moje oczy znów ukradkiem powędrowały w stronę osobnika będącego tematem naszej rozmowy.
– W cierpliwość?
Nie uważałem tego za śmieszne.
Pozwólcie mi dokładnie opisać tę scenę, gdyż sytuacja była bardziej skomplikowana, niż można przypuszczać. Nie tylko nasza trójka śledziła poruszający się w ślimaczym tempie orszak Pandy. Bogate arabskie księżniczki nie zjawiają się w wielkich domach towarowych przy Knightsbridge bez zapowiedzi. Poza parą sklepowych ochroniarzy w czarnych kurtkach i pasiastych spodniach dwaj niezwykle widoczni detektywi ulokowali się przy obu wyjściach, stojąc w rozkroku, z rękami na biodrach, gotowi w każdej chwili wziąć się za bary z wirującymi derwiszami. Na domiar wszystkiego tego ranka Scotland Yard przysłał własną ochronę w postaci mężczyzny o kamiennej twarzy, w przepasanym płaszczu – człowiek ów zajął stanowisko tuż przy Pandzie i groźnym wzrokiem mierzył każdego, kto się do niej zbliżał. Nie zapominajcie też o Paulu i Nancy w najlepszych niedzielnych ubraniach, którzy odwrócili się plecami do wszystkich i przeglądając zestawy bielizny, obserwowali naszą podopieczną w lustrach.
Wszystko to, musicie pamiętać, odbywało się w spokojnym, pachnącym zaciszu haremu, w świecie delikatnych koronek, grubych dywanów i omdlałych półnagich manekinów, nie wspominając o życzliwych siwiejących sprzedawczyniach w ubraniach z czarnej krepy, które wypracowały umiejętność zajmowania się szczegółami kobiecej intymności ze stosowną delikatnością.
Zauważyłem, że inni mężczyźni w ogóle nie wchodzą do działu z damską bielizną lub mijają go pospiesznie, odwracając wzrok. Ja zachowałbym się tak samo, gdybym nie zobaczył tego ponurego drobnego człowieka z czarnym wąsem i płomiennymi brązowymi oczami, który uparcie podążał za orszakiem Pandy w odległości piętnastu kroków. Gdyby Monty nie przydzielił mnie na tyły, może w ogóle bym go nie zauważył albo nie tak szybko. Niebawem stało się jasne, że i ja, i on z racji naszych zadań musimy utrzymywać tę samą odległość od celu, przy czym ja zachowywałem się nonszalancko, a on ze swego rodzaju intensywnym mistycznym napięciem. Nie spuszczał z Pandy wzroku. Nawet kiedy kolumna lub jakiś klient zasłaniał mu widok, wyciągał szyję w jedną i drugą stronę i znów wbijał w nią gorące i – byłem już całkiem pewien – fanatyczne spojrzenie.
Dostrzegłem w nim ten żar już wtedy, gdy zobaczyłem go na lotnisku, gdzie stał na palcach przy szklanej ścianie i rozpychał się, żeby jak najlepiej widzieć królewską parę. Wtedy nie zrobił na mnie szczególnego wrażenia. Wszystkich poddawałem takiemu samemu krytycznemu badaniu. Nie wyróżniał się w tłumie tworzących komitet powitalny dyplomatów, członków świty i gapiów. Niemniej uderzyła mnie w nim jakaś intensywność. A więc to jest Bliski Wschód, dumałem, patrząc, jak przyciska zapadniętą twarz do szyby. Właśnie takie prymitywne namiętności musimy okiełznać, jeśli chcemy jeździć samochodami, ogrzewać domy i spokojnie handlować bronią.
Małpiszon zrobił kilka kroków do przodu i zainteresował się gablotą ze wstążkami. Poruszał się jak na małpiszona przystało, stawiając nogi szeroko, acz dyskretnie; wydawało się, że skradające kroki stawia dopiero od kolan. Wybrałem ekspozycję podwiązek obok niego i udawałem, że ją oglądam, jednocześnie starając się potajemnie ustalić, czy w okolicach jego pasa i pach nie widać podejrzanych wybrzuszeń. Miał na sobie klasyczny płaszcz mordercy: obszerny, bez paska, bez trudu maskujący obecność broni z długą lufą i tłumikiem lub pistoletu samopowtarzalnego podczepionego pod pachą.
Obserwowałem jego dłonie; w swoich czułem nerwowe mrowienie. Lewa zwisała mu luźno przy boku, ale prawa, która wyglądała na silniejszą, bez przerwy wędrowała w stronę klatki piersiowej i zastygała, jak gdyby zbierał się na odwagę i szykował do rozstrzygającego posunięcia.
Krzyżowy chwyt prawą ręką, pomyślałem; prawdopodobnie pod pachę. Nasi trenerzy nauczyli nas wszystkich możliwych kombinacji.
I jego oczy: ciemne, płonące, pełne namiętności oczy zeloty nawet z profilu zdawały się koncentrować na pośmiertnej egzystencji. Może poprzysiągł jej zemstę? Lub jej rodzinie? Czyżby fanatyczni mułłowie obiecali mu miejsce w niebie, jeśli dokona tego czynu? Moja wiedza o islamie pozostawiała dużo do życzenia i pochodziła głównie z kilku wykładów i powieści P.C. Wrena. Wiedziałem jednak wystarczająco dużo, żeby mieć się na baczności w obecności zdesperowanego fanatyka, który miał własne życie za nic.
Niestety, sam byłem nieuzbrojony. Bardzo mnie to złościło. Obserwatorzy podczas normalnej służby nie mają co marzyć o broni, ale tajna ochrona ma inny charakter i Paul Skordeno otrzymał z sejfu Monty’ego broń boczną.
– Jedna sztuka wystarczy, student – powiedział mi Monty ze swym uśmiechem starca. – Nie chcemy chyba, żebyś rozpętał trzecią wojnę światową, prawda?
Zatem kiedy znów ruszyłem za Arabem, pozostało mi tylko zdecydować się na jeden ze sposobów, które opanowaliśmy podczas zajęć z dyskretnego uśmiercania. Powinienem zaatakować go od tyłu ciosem w kark czy podwójnym uderzeniem nad uszami? Każda z tych metod zabiłaby go w jednej chwili, lecz żywego można by jeszcze przesłuchać. Może więc lepiej złamać mu najpierw prawą rękę i odebrać broń? Ale jeśli pozwolę mu wyciągnąć broń, sam mogę zginąć pod ostrzałem kilku ochroniarzy znajdujących się na piętrze.
Zauważyła go!
Panda spojrzała małpiszonowi prosto w oczy, a małpiszon odwzajemnił spojrzenie!
Czyżby go poznała? Byłem pewien, że tak. Ale czy odgadła również jego zamiary? I czy w jakimś dziwnym paroksyzmie orientalnego fatalizmu przygotowywała się na śmierć? Kiedy obserwowałem tę milczącą wymianę spojrzeń, przez głowę przelatywały mi najbardziej krwawe z możliwych wersje tego, co miało nastąpić. Ich oczy się spotkały i Panda w jednej chwili zastygła. Jej pokryte klejnotami krabowate małe dłonie, które grzebały w wyłożonych na ladzie materiałach, znieruchomiały, po czym, jak gdyby na jego rozkaz, opadły biernie. Stała tak bez ruchu, bez woli, nie usiłując nawet oderwać spojrzenia od jego przenikliwego wzroku.
I wreszcie z rezygnacją i dziwną pokorą na twarzy odwróciła się od niego, szepcząc coś do swych towarzyszek i wypuszczając ostatnią falbaniastą rzecz, którą ściskała w dłoni. Tego dnia nosiła się na brązowo i gdyby była mężczyzną, zaryzykowałbym stwierdzenie, że ma na sobie franciszkański habit z szerokimi, za długimi rękawami oraz brązową opaskę, która ciasno opina głowę.
Zauważyłem, że westchnęła, po czym powoli i – tego byłem pewien – z rezygnacją poprowadziła swą świtę do wyjścia. Za nią ruszył jej osobisty ochroniarz, za nim policjant ze Scotland Yardu. Za policjantem kobiety z orszaku, a za nimi sklepowi ochroniarze. Wreszcie przyszła kolej na Paula i Nancy, którzy demonstracyjnie okazując niezdecydowanie, oderwali się od oglądanych szlafroków i niczym zwykli klienci odmaszerowali w ślad za orszakiem Pandy. Paul, który z pewnością podsłuchiwał moje rozmowy z Montym, nie raczył na mnie spojrzeć ani razu. Nancy, dumna ze swoich zdolności aktorskich, odgrywała właśnie kłótnię małżeńską. Próbowałem zobaczyć, czy Paul rozpiął marynarkę. On również przedkładał nad inne chwyt krzyżowy. Ale widziałem tylko jego szerokie plecy.
– No dobrze, student, pokaż mi – usłyszałem w lewym uchu pogodny głos Monty’ego, który wyrósł przy mnie jak za sprawą czarów.
Nie miałem pojęcia, jak długo tam stał. Minęło południe i nasz dyżur dobiegł końca, ale nie była to najlepsza pora na zmianę warty. Małpiszon znajdował się niespełna pięć metrów od nas, krocząc lekko, lecz zdecydowanie za Pandą.
– Możemy zdjąć go na schodach – zaproponowałem półgłosem.
– Mów głośniej – poradził mi Monty tym samym radosnym tonem. – Mów normalnie, nikt cię nie słucha. Jak będziesz tak mamrotał pod nosem, pomyślą, że przyszedłeś obrabować kasę.
Ponieważ znajdowaliśmy się na pierwszym piętrze, Panda ze swym orszakiem miała oczywiście skorzystać z windy bez względu na to, czy zamierzała pojechać do góry czy na dół. Obok windy znajdowały się wahadłowe drzwi prowadzące na kamienną klatkę schodową, w tamtych czasach wilgotną i niezbyt czystą, wyłożoną linoleum. Mój plan, który nakreśliłem Monty’emu w kilku urywanych zdaniach, kiedy szliśmy za małpiszonem w stronę wyjścia, cechował się wielką prostotą. Gdy grupa Pandy zbliży się do windy, ja i Monty podejdziemy do niego z obu stron, chwycimy go pod ręce i zaciągniemy na klatkę schodową. Osłabimy go kopniakiem w krocze, rozbroimy i odeślemy na Green Street, gdzie skłonimy do złożenia dobrowolnych zeznań. W trakcie szkolenia wykonywaliśmy podobne manewry dziesiątki razy. Raz, ku naszemu zakłopotaniu, porwaliśmy w ten sposób niewinnego urzędnika bankowego spieszącego do żony i rodziny, przez pomyłkę bowiem wzięliśmy go za członka naszej grupy szkoleniowej.
Ale nawet jeśli Monty mnie słyszał, nie dał tego po sobie poznać, doprowadzając mnie do głębokiej frustracji. Obserwował ochroniarzy sklepowych, którzy torowali drogę przez tłum, żeby Panda mogła skorzystać z windy wraz ze swoim entourage’em. Uśmiechał się jak chudopachołek, który przypadkowo ma szansę zerknąć na członka rodziny królewskiej.
– Jedzie na dół – oświadczył z satysfakcją. – Założę się, że ma ochotę na tanie błyskotki. Wydawałoby się, że ci z Zatoki Perskiej nie zawracają sobie głowy sztuczną biżuterią, ale jest wręcz przeciwnie, nigdy nie mają jej dosyć; pewnie myślą, że robią doskonały interes. Chodź, synu. Czeka nas niezła zabawa. Rozejrzymy się.
Pomimo ogromnego zdenerwowania doceniłem mistrzowską sztukę kamuflażu Monty’ego. Egzotyczna świta Pandy w arabskich strojach wzbudzała żywe zainteresowanie wśród klientów. Monty zamienił się w jednego z nich i cieszył się z widowiska. I znów miał rację: rzeczywiście, orszak Pandy podążył do działu ze sztuczną biżuterią, co przewidział również małpiszon, bo gdy wyszliśmy z windy, wyprzedził całą grupę, żeby zająć dogodne miejsce przy błyszczących gablotach – ustawił się lewym barkiem do ściany, dokładnie tak, jak powinien się ustawić praworęczny strzelec przy chwycie krzyżowym.
A mimo to Monty, nie myśląc o zajęciu strategicznej pozycji do oddania strzału, po prostu ruszył za nim i ustawiwszy się w pobliżu, dał mi znak, żebym do niego dołączył. W końcu kazał mi stanąć w ten sposób, że nie małpiszon, lecz Monty zajmował środkową pozycję.
– Dlatego właśnie zawsze przyjeżdżam na Knightsbridge, synu – wyjaśniał na tyle głośno, że słyszała go połowa klientów na piętrze. – Nigdy nie wiadomo, kogo się spotka. Ostatnio przyprowadziłem tu twoją matkę, pamiętasz, i poszliśmy do delikatesów Harrodsa. Pomyślałem: „Halo, znam cię, jesteś Rex Harrison”. Mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go, ale nie zrobiłem tego. W Knightsbridge krzyżują się drogi całego świata, zgodzi się pan ze mną? – Ukłonił się małpiszonowi, który odwzajemnił pozdrowienie bladym uśmiechem. – A ciekawe, skąd tych tutaj przyniosło. Wyglądają na Arabów i pewnie są bogaci jak Krezus. I nawet nie płacą podatków, śmiem twierdzić. Członkowie rodziny królewskiej nie płacą podatków. Nigdzie na świecie królowie nie płacą sobie podatków, to byłoby wbrew logice. Widzisz tego wielkiego policjanta, synu? Pewnie ze służb specjalnych, można to poznać po jego głupawej minie.
Tymczasem orszak Pandy rozproszył się między podświetlanymi szklanymi ladami, a ona, z trudem skrywając niepokój, prosiła o wyjmowanie pudeł z błyskotkami. Tak samo jak w dziale z bielizną, brała do rąk kolejne przedmioty, badając uważnie każdy z nich przy świetle, ale zawsze odkładała je i przechodziła do następnych. I tym razem, kiedy oglądała kolejne świecidełka i z nich rezygnowała, jej zmartwiony wzrok powędrował w naszą stronę. Najpierw spojrzała na małpiszona, a później na mnie, jak gdyby dostrzegając we mnie jedyną szansę ratunku.
A Monty, kiedy zerknąłem na niego, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, wciąż się uśmiechał.
– W dziale z bielizną było dokładnie tak samo – wyszeptałem, zapominając o jego poleceniu, żeby mówić normalnie.
Monty jednak kontynuował swój hałaśliwy monolog:
– Ale w środku, synu, zawsze to powtarzam, w środku wszyscy jesteśmy tacy sami, królowie czy nie. Absolutnie. Wszyscy rodzimy się nadzy, wszyscy zamienimy się w proch. Zdrowie jest największym bogactwem, lepiej mieć dużo przyjaciół niż pieniędzy, pamiętaj. Wszyscy mamy te same pragnienia, te same słabostki i grzeszki. – I dalej perorował, jakby na złość mojej wyostrzonej czujności.
Panda poprosiła o kolejne pudełka. Lada pokryła się okazałymi diademami, bransoletami i pierścionkami ze strasu. Panda wybrała potrójny naszyjnik ze sztucznymi rubinami, przyłożyła go do szyi i wzięła lusterko, żeby się przejrzeć.
Czyżbym sobie to wyobrażał? Nie! W lustrze obserwowała małpiszona i nas! Wbiła w nas spojrzenie najpierw jednego, a potem obojga ciemnych oczu. Jej wzrok zdawał się ostrzegać nas i błagać. W końcu odłożyła lusterko, odwróciła się od nas i ruszyła jakby rozgniewana wzdłuż szklanej gabloty, gdzie czekała na nią nowa kolekcja.
W tym samym momencie małpiszon zrobił krok do przodu. Zauważyłem, jak podnosi rękę do zapięcia płaszcza. Zapominając o ostrożności, ja też zrobiłem krok do przodu i zamachnąłem się prawą ręką, napinając palce i układając dłoń tak, jak uczono mnie w Sarratt. Zdecydowałem się na cios łokciem w serce, a następnie na uderzenie kantem dłoni w górną wargę, w miejsce, gdzie chrząstka nosowa styka się z górną szczęką. Znajduje się tam skupisko nerwów i dobrze wymierzony cios może na jakiś czas unieruchomić przeciwnika. Małpiszon otworzył usta i nabrał powietrza. Spodziewałem się okrzyku skierowanego do Allaha albo hasła jakiejś sekty fundamentalistów – choć nie jestem pewien, ile w tamtych czasach wiedzieliśmy i czy w ogóle zawracaliśmy sobie głowę arabskimi fundamentalistami. Natychmiast zdecydowałem się też wydać z siebie okrzyk, nie tylko po to, żeby go skonfundować. Wdech miał dostarczyć więcej tlenu do krwiobiegu i zwiększyć siłę uderzenia. Właśnie głęboko wciągałem powietrze, kiedy poczułem dłoń Monty’ego. Zacisnęła mi się jak żelazny pierścień na nadgarstku i z nieoczekiwaną siłą unieruchomiła rękę. Przyciągnął mnie do siebie.
– Nie rób tego, synu, ten dżentelmen był przed tobą – powiedział głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Pan ma do załatwienia pewną delikatną sprawę, prawda?
Rzeczywiście. Monty nie zwalniał uścisku, dopóki nie przekonałem się, o czym mowa. Małpiszon się odezwał. Nie do Pandy, nie do członków jej orszaku, lecz do dwóch sklepowych ochroniarzy w pasiastych spodniach, którzy pochylili ku niemu głowy, początkowo protekcjonalnie, a później z pełnym zdziwienia zainteresowaniem, gdy wzrok skierowali na Pandę.
– Panowie, Jej Królewska Mość pragnie dokonać zakupów dyskretnie – tłumaczył. – Bez niedogodności związanych z pakowaniem, wypisywaniem rachunków i tak dalej. Takie ma życzenie. Jeszcze trzy, cztery lata temu była mistrzynią w targowaniu się. O, tak. Jeśli coś jej się spodobało, potrafiła wynegocjować najkorzystniejszą cenę. Ale dzisiaj, w jej wieku, bierze sprawy jak najbardziej dosłownie w swoje ręce. W związku z tym mam upoważnienie Jego Królewskiej Mości do uiszczenia hojnej zapłaty za wszystkie zakupione tutaj towary, z zastrzeżeniem jednak, że nic nie przedostanie się do opinii publicznej w formie pisanej czy mówionej. Mam nadzieję, że wyraziłem się jasno, panowie.
I z kieszeni wyjął nie śmiertelnie niebezpiecznego walthera, nie półautomatycznego hecklera&kocha czy choćby naszego ulubionego zwykłego dziewięciomilimetrowego browninga, tylko skórzany marokański portfel wypchany banknotami o najróżniejszych nominałach.
– Doliczyłem się trzech pierścionków, jednego ze sztucznym szmaragdem, dwóch z brylantowymi strasami. Do tego dochodzi potrójny naszyjnik ze sztucznymi rubinami. Życzeniem Jego Królewskiej Mości jest, aby hojnie wynagrodzono wszelkie niedogodności, które w związku z naszą wizytą musiał znosić wasz profesjonalny personel. Doliczamy też prowizję dla łaskawych panów, ze wspomnianym już zastrzeżeniem dotyczącym dyskrecji.
Monty rozluźnił uścisk. Kiedy sunęliśmy w stronę wyjścia, ośmieliłem się spojrzeć na niego. Z ulgą przekonałem się, że jego twarz, choć zamyślona, ma zaskakująco łagodny wyraz.
– Na tym polega trudność w naszym fachu, Ned – wyjaśnił mi spokojnie, po raz pierwszy zwracając się do mnie po imieniu. – Życie wygląda inaczej, niż nam się wydaje. Sam przyznaję, że czasem brakuje mi wroga z prawdziwego zdarzenia. Trzeba się dobrze naszukać, żeby go znaleźć. Otacza nas zbyt wielu dobrych ludzi.