3

– Zapamiętajcie koniecznie – napominał Smiley młodych słuchaczy takim tonem, jakby namawiał ich do złożenia datków przy wyjściu – że wykształceni w ekskluzywnych prywatnych szkołach Anglicy i Angielki, panie mi wybaczą, są największymi obłudnikami na świecie. – Poczekał, aż umilknie śmiech. – Tak było, tak jest i tak będzie, dopóki nie zmienimy skandalicznego systemu szkolnictwa w tym kraju. Nikt nie oczaruje was z taką łatwością, nikt lepiej nie ukryje uczuć, nikt sprawniej nie zatrze po sobie śladów, nikt nie będzie miał większych problemów z wyznaniem, że jest skończonym durniem. Nikt nie wykaże się większą odwagą, gdy jest śmiertelnie przerażony, nikt nie zrobi równie szczęśliwej miny, gdy jest w depresji, nikt nie będzie komuś bardziej pochlebiał, nienawidząc go jednocześnie, niż Anglik z rzekomo uprzywilejowanej klasy. Taki ktoś będzie przeżywał głębokie załamanie nerwowe, ale stojąc w kolejce do autobusu, potraktuje cię jak najlepszego przyjaciela, a ty w ogóle się nie zorientujesz, w jakim jest stanie. Dlatego nasi najlepsi oficerowie okazują się najgorszymi, a najgorsi najlepszymi. I dlatego każdemu z was najtrudniej będzie prowadzić jednego agenta: siebie.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że Smiley myśli o największym oszuście z nas wszystkich, o Billu Haydonie. Ale dla mnie Smiley mówił o Benie oraz, choć trudniej mi to przyznać, o młodym Nedzie, a być może również o tym starszym.

Stało się to po południu tego samego dnia, kiedy o mały włos nie unicestwiłem przez pomyłkę ochroniarza Pandy. Zmęczony i przygnębiony wróciłem do mieszkania w Battersea. Okazało się, że drzwi są zamknięte tylko na klamkę, a w mieszkaniu dwaj mężczyźni w szarych garniturach szperają w moim biurku.

Kiedy wpadłem do środka, ledwie raczyli na mnie spojrzeć. Bliżej mnie stał Personalny, a dalej pękaty człowiek w niesprecyzowanym wieku o wyglądzie sowy, który przyglądał mi się zza okrągłych okularów z niewypowiedzianym współczuciem.

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał twój przyjaciel Cavendish? – zapytał Personalny. Zerknął na mnie przelotnie, lecz zaraz wrócił do papierów.

– Jest chyba twoim przyjacielem, prawda? – zapytał z żałością w głosie pękaty, kiedy ja próbowałem się opanować. – Ben? Arno? Jak go nazywasz?

– Oczywiście, że jest. Ben jest moim przyjacielem. Ale o co chodzi?

– Kiedy ostatnio się do ciebie odzywał? – powtórzył Personalny, odsuwając na bok stertę listów od mojej ówczesnej dziewczyny. – Dzwoni do ciebie? Jak się kontaktujecie?

– Tydzień temu dostałem od niego pocztówkę. I co z tego?

– Gdzie ona jest?

– Nie wiem. Zniszczyłem ją, jeśli nie ma jej w biurku. Czy łaskawie zechcecie mi wyjaśnić, o co tu chodzi?

– Zniszczyłeś ją?

– Wyrzuciłem.

– Zniszczenie jest działaniem rozmyślnym. Jak wyglądała? – dopytywał się Personalny, wyciągając następną szufladę. – Nie ruszaj się.

– Zdjęcie dziewczyny, a na odwrocie parę słów od Bena. Czy to ważne, jak wyglądała? Proszę stąd wyjść.

– Co pisał?

– Nic. Że to jego ostatnia zdobycz. „Drogi Nedzie! To moje najnowsze trofeum. Dobrze, że Ciebie tutaj nie ma. Pozdrowienia, Ben”. A teraz wynoście się!

– Co przez to rozumiał? – Personalny wyciągał następną szufladę.

– Cieszył się chyba, że mu jej nie odbiję. Taki żart.

– Zwykle odbijałeś mu dziewczyny?

– Nie mamy wspólnych kobiet. Nigdy nie mieliśmy.

– A co macie wspólnego?

– Przyjaźnimy się po prostu – odparłem ze złością. – Czego, do diabła, szukacie? Będzie lepiej, jak zaraz stąd wyjdziecie. Obydwaj.

– Nigdzie nie ma – poskarżył się Personalny tłustemu towarzyszowi, odrzucając na bok kolejną stertę moich prywatnych listów. – Żadnych pocztówek. Nie kłamiesz przypadkiem, Ned?

Pękaty mężczyzna nie spuszczał mnie z oczu. Cały czas przyglądał mi się z żałosną empatią, jak gdyby chciał powiedzieć, że wszyscy musimy przez to przejść i nic na to nie można poradzić.

– W jaki sposób ta pocztówka została dostarczona, Ned? – zapytał. Jego głos, tak jak zachowanie, był ostrożny i pełen żalu.

– Jak to jak? Pocztą – rzuciłem niegrzecznie.

– Zwykłą pocztą? – dopytywał się ze smutkiem człowiek-sowa. – A nie w specjalnej przesyłce służbowej?

– Pocztą wojskową – odparłem. – Została nadana w Berlinie. Miała brytyjski znaczek. Doręczył ją miejscowy listonosz.

– Pamiętasz może numer poczty terenowej, Ned? – zapytał ogromnie nieśmiało grubas. – Ze stempla pocztowego.

– Wydaje mi się, że był to zwykły berliński numer – wyjaśniłem. Trudno było oburzać się na kogoś tak nieskończenie uprzejmego. – Chyba czterdzieści. Czemu to takie ważne? Mam tego dość.

– Ale na pewno została wysłana w Berlinie? Może tak ci się tylko zdawało? Zastanów się dobrze. To był na pewno berliński numer?

– Wyglądała tak samo jak wszystkie poprzednie. Nie oglądałem jej pod mikroskopem – powiedziałem, czując, jak znów wzbiera we mnie gniew na widok kolejnej szuflady opróżnianej przez Personalnego.

– Pocztówka z seksowną dziewczyną, Ned? – zapytał człowiek-sowa z uśmiechem winowajcy mającym zapewne przepraszać za zachowanie jego i Personalnego.

– Tak, z rozebraną dziewczyną: jakąś dziwką, jak sądzę, która spogląda do tyłu, eksponując nagie plecy. Dlatego ją wyrzuciłem. Ze względu na sprzątaczkę.

– A więc przypominasz sobie! – zawołał Personalny, odwracając się nagle do mnie. – „Wyrzuciłem ją”. Szkoda, żeś od razu tego nie powiedział!

– No nie wiem, Rex – przekonywał Personalnego pojednawczym tonem człowiek-sowa. – Ned był bardzo zaskoczony, kiedy tu wszedł. I czy można mu się dziwić? – Znów skierował na mnie strapione spojrzenie. – Przydzielono cię tymczasowo do obserwatorów, prawda? Monty twierdzi, że jesteś niezły. Nawiasem mówiąc, kolorowe było? Zdjęcie na pocztówce?

– Tak.

– Zawsze przysyłał pocztówki czy czasem też listy?

– Tylko pocztówki.

– Ile ich było?

– Trzy albo cztery, odkąd tam wyjechał.

– Zawsze kolorowe?

– Nie pamiętam. Możliwe. Tak.

– I zawsze z dziewczynami na zdjęciu?

– Chyba tak.

– Pamiętasz bardzo dobrze. Oczywiście, że pamiętasz. Pewnie też zawsze rozebrane?

– Tak.

– Gdzie są stare kartki?

– Musiałem je wyrzucić.

– Ze względu na sprzątaczkę?

– Tak.

– Żeby uchronić ją przed zgorszeniem?

– Tak!

Człowiek-sowa powoli przetrawiał usłyszane informacje.

– A więc te nieprzyzwoite pocztówki… wybacz, nie chcę cię urazić… to był tylko taki żart.

– Z jego strony, owszem.

– Ale ty nie wysyłałeś mu żadnych pocztówek? Przyznaj się, proszę. Nie wstydź się, nie mamy na to czasu.

– Nie wstydzę się! Nie wysyłałem mu żadnych pocztówek. Tak, to był taki żart. Zresztą dla mnie coraz bardziej uciążliwy. Jeśli chcecie wiedzieć, ich widok na stoliku w holu trochę mnie już irytował. Pana Simpsona również. Jest tu gospodarzem. Zasugerował, żebym napisał do Bena i poprosił go, by nie przysyłał takich pocztówek. Mówił, że przez nie dom zyskuje złą reputację. Czy teraz któryś z was może mi wreszcie wyjaśnić, co się dzieje?

Tym razem odpowiedział Personalny:

– Myśleliśmy, że ty nam pomożesz zrozumieć – rzekł grobowym głosem. – Ben Cavendish zniknął. Jego agenci w pewnym sensie też. Kilku można zobaczyć w porannym wydaniu „Neues Deutschland”. Banda brytyjskich szpiegów ujęta na gorącym uczynku. Wieczorne gazety w Londynie opisują tę historię. Nie widziano go od trzech dni. To jest pan Smiley. Chce z tobą porozmawiać. Masz mu powiedzieć wszystko, co wiesz. Naprawdę wszystko. Zobaczymy się później.

Musiało mnie na chwilę zamroczyć, bo kiedy znów ujrzałem Smileya, stał na środku dywanu, przyglądając się ponuro spustoszeniom, których narobił w moim mieszkaniu wespół z Personalnym.

– Mam dom po drugiej stronie rzeki na Baywater Street – wyznał, jakby był to dla niego wielki ciężar. – Może powinniśmy tam skoczyć, jeśli nie masz nic przeciwko temu. Nie jest tam najczyściej, ale trochę lepiej niż tu.

Pojechaliśmy tam skromnym austinem Smileya. George prowadził tak wolno, że można by pomyśleć, iż wiezie inwalidę, ale być może tak właśnie mnie wówczas postrzegał. Zapadał zmierzch. W wodzie odbijały się białe światła latarni z mostu Alberta. Ben, pomyślałem z rozpaczą, co się stało? Ben, co oni ci zrobili?

Baywater Street była zakorkowana, więc zaparkowaliśmy w bocznej uliczce. Parkowanie dla Smileya okazało się czymś tak skomplikowanym jak wprowadzenie do portu wielkiego liniowca, ale w końcu manewry zostały uwieńczone sukcesem. Pamiętam, z jakim trudem dotrzymywałem mu kroku. Jego rozkołysane ramiona zdawały się na swój sposób ignorować moją obecność. Pamiętam, z jakim skupieniem przekręcał klucz w drzwiach, i jego czujność, kiedy wchodził do przedpokoju. Jak gdyby nie czuł się bezpiecznie we własnym domu – i tak było, o czym dowiedziałem się później. Przed drzwiami stały butelki mleka z kilku dni, a w salonie talerz z nadjedzonym kotletem z groszkiem. Talerz gramofonu obracał się bezgłośnie. Nie trzeba było geniusza, by stwierdzić, że Smiley opuścił mieszkanie w pośpiechu, prawdopodobnie wezwany wczoraj wieczorem przez Personalnego, kiedy pałaszował kolację przy dźwiękach muzyki.

Oddalił się do kuchni w poszukiwaniu wody sodowej do whisky. Ruszyłem za nim. Coś w postaci Smileya sprawiało, że czułem się odpowiedzialny za jego samotność. Gdzieniegdzie leżały porzucone otwarte puszki, w zlewie piętrzyły się brudne talerze. Kiedy przygotowywał nam drinki, wziąłem się do zmywania, więc Smiley wyłowił zza drzwi ścierkę i zaczął wycierać i odkładać naczynia do szafek.

– Tworzyliście z Benem wspaniały tandem, prawda? – zapytał.

– Mieszkaliśmy w Sarratt w tej samej kwaterze.

– Czyli co: kuchnia, dwie sypialnie, łazienka?

– Bez kuchni.

– Podczas szkolenia też dobierali was razem?

– Przez ostatni rok. Wybierało się partnera i z nim się ćwiczyło.

– Wybierało się? Czy o wyborze decydowali inni?

– Najpierw my dobieraliśmy się w pary i wybór ten mógł być zaakceptowany, ale nie musiał.

– I od tej pory zostaliście ze sobą na dobre i na złe?

– Mniej więcej.

– Przez cały ostatni rok? Właściwie przez połowę kursu? Dzień i noc? Jak prawdziwe małżeństwo?

Nie rozumiałem, dlaczego wyciąga ze mnie to, o czym powinien wiedzieć.

– I wszystko robiliście razem? – kontynuował. – Wybacz, ale minęło tyle czasu od mojego szkolenia. Wspólne zajęcia, wspólne posiłki, wspólna kwatera: właściwie całe życie.

– Razem chodziliśmy na zajęcia w grupach, na treningi. Nie ma w tym nic dziwnego, skoro jesteśmy mniej więcej takiej samej budowy ciała. – Pomimo niepokojącej tendencyjności pytań zacząłem odczuwać wielką potrzebę rozmowy z nim. – Cała reszta była jakby naturalną tego konsekwencją.

– Ach tak.

– Czasem nas rozdzielali, powiedzmy, do jakiegoś specjalnego zadania lub jeśli uważali, że jeden partner za bardzo polega na drugim. Ale dopóki podział obowiązków był w miarę równy, trzymali nas razem.

– Nikt nie mógł was pokonać – przypomniał z aprobatą Smiley, biorąc do rąk następny mokry talerz. – Byliście najlepszą parą. Ty i Ben.

– Po prostu Ben był najlepszym studentem – powiedziałem. – Każdemu partnerowi zapewniłby wygraną.

– Tak, oczywiście. Wszyscy znamy takich ludzi. Znaliście się przed wstąpieniem do służby?

– Nie, ale mieliśmy podobne doświadczenia. Chodziliśmy do tej samej szkoły, lecz do różnych klas. Obaj studiowaliśmy w Oksfordzie, choć na różnych wydziałach. Obydwaj specjalizowaliśmy się w językach, mimo to nie poznaliśmy się nigdy. Krótko służył w piechocie. Ja w marynarce wojennej. I gdyby nie Cyrk, pewnie byśmy się nie poznali.

Biorąc do ręki delikatną porcelanową filiżankę, zajrzał niepewnie do środka, jakby czegoś w niej szukał.

– Wysłałbyś Bena do Berlina?

– No jasne. Czemu miałbym tego nie zrobić?

– No właśnie, czemu?

– Dzięki matce mówi doskonale po niemiecku. Jest inteligentny, pomysłowy. Ma wpływ na ludzi. Jego ojciec zasłużył się podczas wojny.

– Tak jak twoja matka, jeśli sobie dobrze przypominam. – Miał na myśli jej działalność na rzecz holenderskiego ruchu oporu. – A co on robił? Znaczy jego ojciec? – kontynuował, jakby naprawdę nie wiedział.

– Łamał szyfry – odpowiedziałem dumnie, jakbym to ja był jego synem. – Był doskonałym matematykiem. Geniuszem. Pomógł zorganizować system podwójnych agentów przeciw Niemcom, rekrutował wśród nich agentów i odsyłał ich do Niemiec. W porównaniu z nim moja matka była płotką.

– Benowi to imponowało?

– Trudno się dziwić.

– Chodzi mi o to, czy mówił o tym – nalegał Smiley. – Często? Odniosłeś wrażenie, że było to dla niego coś ważnego?

– Mówił tylko, że chciałby mu dorównać. Mówił, że taki ojciec rekompensuje fakt, że matka Bena była Niemką.

– Mój Boże – powiedział Smiley ze zbolałą miną. – Biedak. To były jego słowa? Nie koloryzujesz?

– Oczywiście, że nie! Mówił, że z takim pochodzeniem w Anglii trzeba biec dwa razy szybciej, żeby dogonić innych.

Smiley wydawał się szczerze poruszony.

– Mój Boże – powtórzył. – Co za niesprawiedliwość. I myślisz, że on ma tyle sił?

I znów mnie zaskoczył. W naszym wieku wydaje się, że mamy nieograniczony zapas sił.

– Do czego? – zapytałem.

– No nie wiem. Ile sił trzeba, żeby biec dwa razy szybciej niż wszyscy w Berlinie? Podwójnie mocne nerwy? Wieczny stres. Dwa razy mocniejsza głowa do alkoholu, a co do kobiet, trzeba być twardym.

– Jestem pewien, że Ben spełnia wszystkie te wymagania – oświadczyłem lojalnie.

Smiley powiesił ścierkę na zagiętym gwoździu, który wyglądał na jego własny wkład w upiększenie kuchni.

– Prowadziliście rozmowy o polityce? – zapytał, kiedy przeszliśmy z drinkami do salonu.

– Nigdy.

– W takim razie możemy być go pewni – oznajmił, wydając z siebie cichy, smutny śmiech. Ja też się zaśmiałem.

Przy pierwszej wizycie domy zawsze robią na mnie wrażenie męskich lub kobiecych, a mieszkanie Smileya miało niewątpliwie kobiecy charakter z tymi wszystkimi słodkimi zasłonami, lustrami o rzeźbionych ramach i innymi elementami kobiecej wrażliwości. Zastanawiałem się, z kim mieszka; a może nie mieszkał z nikim? Usiedliśmy.

– Czy znasz jakiś powód, żeby nie posyłać Bena do Berlina? – Uśmiechnął się dobrotliwie znad okularów.

– Cóż, tylko taki, że sam chciałbym tam pojechać. Wszyscy marzą o przydziale do Berlina, to jak linia frontu.

– Ben wyparował – wyjaśnił Smiley, rozsiadając się wygodnie i przymykając oczy. – Nie chcę niczego przed tobą ukrywać. Powiem ci wszystko, co wiemy. W ostatni czwartek pojechał do Berlina Wschodniego na spotkanie ze swym głównym agentem, Hansem Seidlem, możesz zobaczyć jego zdjęcie w „Neues Deutschland”. Było to pierwsze samodzielne spotkanie Seidla z Benem. Wielkie wydarzenie. Przełożonym Bena w berlińskiej placówce jest Haggarty. Znasz go?

– Nie.

– Słyszałeś o nim?

– Nie.

– Ben nigdy ci o nim nie wspominał?

– Nie. Już mówiłem. Nigdy nie słyszałem tego nazwiska.

– Wybacz. Czasem, w zależności od kontekstu, odpowiedź może się różnić, jeśli wiesz, co mam na myśli.

Nie wiedziałem.

– Haggarty w placówce berlińskiej podlega tylko szefowi placówki. O tym też nie wiedziałeś?

– Nie.

– Czy Ben ma stałą dziewczynę?

– Nic o tym nie wiem.

– A dorywczo?

– Wystarczyło, że poszedł na zabawę, a zaraz lgnęły do niego jak pszczoły do miodu.

– A po zabawie?

– Nie chwalił się. Nigdy tego nie robił. Nawet jeśli z nimi sypiał, nie mówił o tym. To nie jest tego typu facet.

– Podobno spędzaliście razem urlopy. Gdzie jeździliście?

– Do Twickenham. Do Lord’s. Trochę łowiliśmy. Zwykle nocowaliśmy u rodziny, jego albo mojej.

– Ach tak.

Nie mogłem zrozumieć, dlaczego przerażają mnie słowa Smileya. Może tak bardzo bałem się o Bena, że przerażało mnie wszystko. Odnosiłem coraz silniejsze wrażenie, że w oczach Smileya jestem czemuś winny, choć jeszcze nie ustaliliśmy czemu. Wymieniał kolejne fakty, jakby dokonywał podsumowania zebranych dowodów w sprawie.

– Willis jest na górze – powiedział, jakby tłumaczył niezwykle zawiłą sprawę. – Willis jest szefem placówki berlińskiej, nadzoruje całość. Podlega mu Haggarty, bezpośredni przełożony Bena. Haggarty jest odpowiedzialny za codzienną obsługę siatki Seidla. Siatkę tę tworzy, a raczej tworzyło dwunastu agentów, dziewięciu mężczyzn i trzy kobiety. Obecnie wszyscy są aresztowani. Nielegalna siatka tych rozmiarów, komunikująca się częściowo drogą radiową, a częściowo drogą tajnej korespondencji, wymaga co najmniej równie licznego zespołu bazowego, który by ją utrzymał. Nie mówiąc już o ocenie czy dystrybucji produktu.

– Wiem.

– Na pewno, ale pozwól mi dokończyć. – Nadal mówił w tym samym żółwim tempie. – Potem pomożesz mi wypełnić luki. Haggarty to silna osobowość. Pochodzi z Ulsteru. Kiedy nie jest na służbie, pije, bywa hałaśliwy i nieprzyjemny. Ale gdy pracuje, nic takiego się nie dzieje. Jest sumiennym oficerem o fantastycznej pamięci. Na pewno Ben nigdy ci o nim nie wspominał?

– Powiedziałem już. Nie.

Nie chciałem, żeby zabrzmiało to aż tak stanowczo. Nigdy nie wiadomo, ile razy możesz zaprzeczać, zanim twoje zaprzeczenia zabrzmią fałszywie nawet w twoich własnych uszach. I oczywiście właśnie tę technikę stosował Smiley, żeby wydobyć ze mnie ukryte informacje.

– Tak, rzeczywiście już mówiłeś – zgodził się z charakterystyczną dla niego uprzejmością. – A ja słyszałem, że powiedziałeś „nie”. Byłem tylko ciekaw, czy odświeżyłem ci pamięć.

– Nie.

– Haggarty i Seidl byli przyjaciółmi – ciągnął, jeszcze wolniej wypowiadając słowa, jeśli to możliwe. – Przyjaźnili się na tyle, na ile pozwalało im zajęcie, którym się parali. Seidl był kiedyś jeńcem wojennym w Anglii, a Haggarty w Niemczech. Kiedy Seidl pracował w czterdziestym czwartym jako robotnik rolny pod Cirencester w złagodzonych warunkach dla niemieckich jeńców, zakochał się w angielskiej dziewczynie z okolicy. Strażnicy w obozie zostawiali mu nawet rower przy głównej bramie, z przewieszonym przez kierownicę wojskowym płaszczem, pod którym ukrywał jeniecki strój, i przymykali oko, pod warunkiem że wracał przed pobudką. Seidl nigdy nie zapomniał o wdzięczności wobec Anglików. Kiedy urodziło się dziecko, na chrzest przyszli strażnicy Seidla i inni jeńcy. Wzruszające, co? W najwyższym stopniu brytyjskie. Ta historia niczego ci nie przypomina?

– Jakim cudem? Przecież mówi pan o niemieckim agencie!

– I to spalonym. O jednym z agentów Bena. Losy Haggarty’ego w niemieckiej niewoli nie były tak radosne. Mniejsza o to. W czterdziestym ósmym, kiedy Haggarty nominalnie pracował w Komendanturze Sojuszniczej, kiedyś zagadnął Seidla w barze w Hanowerze, zwerbował go i wysłał z powrotem do Niemiec wschodnich, do Lipska, jego rodzinnego miasta. Od tamtej pory go prowadzi. Przyjaźń Haggarty’ego i Seidla przez ostatnich piętnaście lat stanowiła podstawę funkcjonowania placówki berlińskiej. W chwili aresztowania w zeszłym tygodniu Seidl zajmował czwarte co do ważności stanowisko we wschodnioniemieckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Kiedyś był ich ambasadorem w Hawanie. Ale ty nigdy o nim nie słyszałeś? Nikt ci o nim nie wspomniał? Ani Ben, ani nikt inny?

– Nie – odparłem najbardziej znużonym głosem, na jaki mnie było stać.

– Raz na miesiąc Haggarty robił wypad do Berlina Wschodniego i wysłuchiwał raportu Seidla. W samochodzie, w bezpiecznym mieszkaniu, na ławce w parku, gdziekolwiek. Zwyczajna procedura. Po wzniesieniu muru na jakiś czas zawiesił kontakty, ale później ostrożnie je wznowił. Musiał przekroczyć granicę w pojeździe władz okupacyjnych, powiedzmy w wojskowym jeepie, wprowadzić dublera, wyskoczyć w odpowiednim momencie i w ustalonym miejscu przesiąść się do samochodu. Wygląda to niebezpiecznie, ale w praktyce plan się sprawdzał. Gdy Haggarty był na urlopie lub chorował, spotkania się nie odbywały. Parę miesięcy temu w Centrali zadecydowano, że Haggarty powinien przedstawić Seidlowi swego następcę. Haggarty jest już w wieku emerytalnym, a Willis siedzi w Berlinie tak długo, że zapuścił korzenie, poza tym zna za dużo sekretów, żeby wałęsać się po tamtej stronie żelaznej kurtyny. Dlatego w Berlinie znalazł się Ben. Ben był świeży. Czyściusieńki. Haggarty osobiście zapoznawał go ze sprawą, przypuszczam, że gruntownie. Jestem pewien, że nie był pobłażliwy. Haggarty nie jest pobłażliwym człowiekiem, a dwunastoosobowa siatka to skomplikowana sprawa. Kto pracuje dla kogo i dlaczego. Kto zna czyją tożsamość. Kontakty, szyfry, kurierzy, pseudonimy, symbole, łączność radiowa, skrytki na listy, atramenty, samochody, płace, dzieci, urodziny, żony, kochanki. Niemało, żeby wcisnąć na raz w jedną głowę.

– Wiem.

– Ben ci powiedział, tak?

Tym razem nie wybuchnąłem. Starałem się trzymać nerwy na wodzy.

– Uczyliśmy się o tym na kursie. Ad infinitum – powiedziałem.

– Tak. No myślę. Problem polega na tym, że teoria nie zawsze pokrywa się z rzeczywistością, prawda? Kto jest jego najlepszym przyjacielem oprócz ciebie?

– Nie wiem. – Zaskoczył mnie nagłą zmianą tematu. – Chyba Jeremy.

– Jaki Jeremy?

– Galt. Z naszego kursu.

– A kobiety?

– Mówiłem już. Nie miał nikogo szczególnego.

– Haggarty chciał zabrać Bena do Berlina Wschodniego i osobiście dokonać prezentacji – ciągnął Smiley. – Ale Piąte Piętro się nie zgodziło. Próbowali odzwyczaić Haggarty’ego od spotkań z agentem, a poza tym wolą nie wysyłać do czerwonych dwóch ludzi, skoro wystarczy jeden. Tak więc Haggarty zapoznał Bena z całą procedurą wypadu najpierw na mapie i Ben wyjechał do Berlina Wschodniego sam. W środę zrobił próbę generalną i przeprowadził rekonesans. W czwartek znów się tam wybrał, tym razem na spotkanie. Wjechał legalnie w samochodzie komendantury. O trzeciej po południu przekroczył punkt kontrolny Charlie i w umówionym miejscu wyskoczył z gazika. Jego dubler kręcił się po ulicach przez trzy godziny, wszystko zgodnie z planem. Ben wskoczył do samochodu dziesięć po szóstej, a za dziesięć siódma wjechał z powrotem do Berlina Zachodniego. Jego powrót odnotowano w punkcie kontrolnym. Odwieziono go do mieszkania. Akcja przebiegła bez zarzutu. Willis i Haggarty czekali na niego w kwaterze placówki, ale on zadzwonił do nich z domu. Powiedział, że spotkanie odbyło się zgodnie z planem, ale że przywiózł stamtąd tylko wysoką temperaturę i bóle brzucha. Zapytał, czy można odłożyć odprawę do rana. Zgodzili się, choć bardzo niechętnie. Od tamtej pory ślad po nim zaginął. Pomimo niedyspozycji miał pogodny głos, co przypisali nerwom. Czy widziałeś kiedyś, jak Ben choruje?

– Nie.

– Powiedział, że ich wspólny przyjaciel jest w świetnej formie, że to prawdziwa osobowość i tak dalej. Nic więcej nie mógł powiedzieć przez zewnętrzny telefon. Jego łóżko było nietknięte, nie wziął ze sobą żadnych ubrań. Nie ma dowodów, że dzwonił z mieszkania, nie ma dowodów, że go porwano, i nie ma dowodów, że nie porwano. Jeśli miał zamiar zdezerterować, czemu nie został w Berlinie Wschodnim? Nie mogli go zwerbować i wysłać z powrotem do nas, bo wtedy nie aresztowaliby jego siatki. A jeśli chcieli go porwać, dlaczego nie zrobili tego, kiedy przebywał po tamtej stronie muru? Nie ma żadnych konkretnych dowodów, że wyjechał z Berlina Zachodniego którymś z otwartych kanałów: pociągiem, autostradą, drogą powietrzną. Kontrola nie jest wystarczająco skuteczna, a on, jak mówisz, jest świetnie wyszkolony. Równie dobrze mógł zostać w Berlinie. Z drugiej strony myśleliśmy, że przyjdzie do ciebie. Nie rób takiej przerażonej miny. W końcu jesteś jego przyjacielem. Najlepszym przyjacielem. Najbliższą mu osobą. Młody Galt nie może się z tobą równać. Sam nam to powiedział. „Najlepszym kumplem Bena był Ned. Jeśli Ben zwróci się do któregoś z nas, to na pewno do Neda”. Obawiam się, że dowody raczej potwierdzają jego słowa.

– Jakie dowody?

Bez wymownego milczenia, bez dramatycznej zmiany tonu, bez żadnego ostrzeżenia: skruszony George Smiley był po prostu sobą.

– W jego mieszkaniu znaleziono list zaadresowany do ciebie – powiedział. – Bez daty, wrzucony do szuflady. Właściwie raczej napisany w pośpiechu bilecik niż list. Prawdopodobnie Ben był wtedy pijany. Obawiam się, że to list miłosny. – Wręczył mi fotokopię do przeczytania, a sam zajął się przygotowaniem dla nas następnej porcji whisky.

Być może robię to, żeby odwrócić uwagę od skrępowania, jakie wówczas czułem. Ale zawsze kiedy odgrzebuję w pamięci tę scenę, wchodzę w położenie Smileya i zastanawiam się, jak musiało mu być ciężko w tej sytuacji.

Łatwo sobie wyobrazić, kogo miał przed sobą: ambitnego wyszkolonego agenta, który usiłuje wyglądać na starszego, pali fajkę, marynarza, sprytnego potakiwacza, chłopaka, który nie może się doczekać wieku średniego, czyli młodego Neda z początku lat sześćdziesiątych.

Ale z drugiej strony istniały sprawy, które mogły drastycznie zmienić sposób, w jaki mnie postrzegał. Cyrk, choć nie wiedziałem o tym wtedy, znalazł się w ciężkiej sytuacji, prześladowany przez tajemnicze fatum. Aresztowanie agentów Bena, choć samo w sobie tragiczne, było jedynie ostatnim ogniwem w łańcuchu katastrof, które dotykały nas na całym świecie. W północnej Japonii rozpłynęła się w powietrzu cała stacja podsłuchowa Cyrku z trzyosobowym personelem. Na Kaukazie w ciągu jednej nocy zlikwidowano nasze trasy ewakuacyjne. Straciliśmy szpiegowskie siatki na Węgrzech, w Czechosłowacji i w Bułgarii: wszystko w ciągu trzech miesięcy. A w Waszyngtonie amerykańscy „kuzyni” coraz głośniej wyrażali niezadowolenie z naszej działalności i grozili, że na dobre zerwą łączące nas specjalne stosunki.

W takim klimacie absurdalne teorie stają się chlebem powszednim. Pogłębia się bunkrowa mentalność. Niczego nie można zrzucić na karb przypadku, zbiegi okoliczności są wykluczone. Jeśli Cyrk odnosił sukcesy, to tylko dlatego, że pozwalali na nie przeciwnicy. Powszechnie rzucano oskarżenia. Według Amerykanów w Cyrku działał nie jeden kret, ale cała gromada kretów, którzy wzajemnie sobie pomagali. I łączyła ich nie tylko szkodliwa wiara w Marksa, co i tak było już czymś wystarczająco potwornym, lecz także ohydny angielski homoseksualizm.

Przeczytałem list Bena. Dwadzieścia linijek na jednej stronie, bez podpisu, na białym papierze służbowym bez znaków wodnych. Charakter pisma Bena, ale litery krzywe, żadnych wykreśleń. Więc tak, pewnie był pijany.

W liście nazwał mnie „najdroższym Nedem”. Ręce Bena dotykały mojej twarzy, przyciskał swoje usta do moich. Całował mnie w powieki, szyję i dzięki Bogu, tam się zatrzymał.

List, pozbawiony przymiotników i jakiejkolwiek poetyczności, wydawał się tym bardziej szokujący. Tekst nie był ani wystylizowany, ani afektowany. Nie nawiązywał do stylu starożytnego, greckiego czy z okresu międzywojennego. Był to niczym nieskrępowany wyraz homoseksualnych pragnień człowieka, którego znałem jedynie jako dobrego kumpla.

Kiedy jednak skończyłem lekturę, nie miałem wątpliwości, że list napisał Ben. Cierpiący Ben, wyznający uczucia, o których nigdy nie wiedziałem, ale gdy czytałem o nich, uznałem je za prawdziwe. Może to sprawiło, że poczułem się winny: sam fakt, że stałem się przedmiotem pożądania innego mężczyzny, mimo iż nigdy świadomie go nie zachęcałem i nie odwzajemniałem tych pragnień. Na koniec napisał „przepraszam”, i to wszystko. Nie uważałem, żeby list był niedokończony. Ben po prostu nie miał już nic do dodania.

– Nie wiedziałem. – Tylko tyle mogłem powiedzieć.

Oddałem list Smileyowi, a on schował go do kieszeni. Nie odrywał wzroku od mojej twarzy.

– A może nie wiedziałeś, że wiesz – zasugerował.

– Nie wiedziałem – odparłem zapalczywie. – Co pan chce mi wmówić?

Musicie wiedzieć, jaką reputację miał Smiley, jaki szacunek jego nazwisko wywoływało u ludzi z mojego pokolenia. Czekał. Przez całe życie będę pamiętał siłę jego cierpliwości. Spadł nagły deszcz, hałaśliwie bębniąc w wąskich uliczkach. Nie zdziwiłbym się, gdyby Smiley powiedział mi, że ma władzę nad żywiołami.

– W Anglii nigdy nic nie wiadomo – stwierdziłem posępnie, żeby pozbierać myśli. Bóg raczy wiedzieć, co chciałem przez to powiedzieć. – Jack Arthur jest kawalerem, prawda? Nie ma gdzie się podziać wieczorami, więc pije z chłopakami aż do zamknięcia barów. Później pije jeszcze trochę. Nikt nie twierdzi, że Jack Arthur jest pedałem. Ale gdyby jutro aresztowali go w łóżku z dwoma kucharzami, powiedzielibyśmy, że od dawna go podejrzewamy. W każdym razie ja bym tak powiedział. Niepojęte. – Zatrzymałem się, szukając po omacku drogi, której nie znalazłem. Wiedziałem, że jeśli będę się wypierał, może to być opacznie zrozumiane, ale i tak się wypierałem. – A gdzie znaleziono list? – zapytałem ostro, próbując przejąć inicjatywę.

– W szufladzie biurka. Chyba już mówiłem.

– W pustej szufladzie?

– Co za różnica?

– Ogromna! Co innego, jeśli został wciśnięty między inne papiery, a co innego, jeśli włożono go tam specjalnie, żebyście mogli go znaleźć. Może napisał ten list pod przymusem.

– Na pewno pod przymusem – zgodził się Smiley. – Tylko czego? Wiedziałeś, że czuł się aż tak samotny? W jego życiu nie było chyba nikogo oprócz ciebie.

– W takim razie dlaczego nie było to tak oczywiste dla działu kadr? – zapytałem, podnosząc dumnie głowę. – Mój Boże, zanim nas przyjęto, zostaliśmy nieźle przemaglowani. Węszyli wśród przyjaciół, rodziny, nauczycieli i wykładowców. Wiedzą o Benie dużo więcej niż ja.

– Może po prostu przyjmiemy, że kadry tym razem pokpiły sprawę. Personalny jest tylko człowiekiem, żyjemy w Anglii, każdy może się pomylić. Wróćmy do Bena, który zniknął. Do Bena, który do ciebie napisał. Oprócz ciebie nie miał nikogo bliskiego. W każdym razie o nikim takim nie słyszałeś. Mogłeś nie wiedzieć o innych, ale to nie twoja wina. Z tego, co ci wiadomo, nikogo takiego nie było. To ustaliliśmy, prawda?

– Tak!

– Doskonale, pomówmy więc o tym, co ci wiadomo. Co ty na to?

Udało mu się jakoś sprowadzić mnie na ziemię i rozmawialiśmy aż do szarego świtu. Nasza rozmowa trwała jeszcze długo po tym, jak przestało padać i odezwały się szpaki. Właściwie to ja mówiłem, a Smiley słuchał: tak jak tylko on potrafi, z na wpół przymkniętymi powiekami i cofniętą brodą. Wydawało mi się, że mówię mu wszystko. Może on też tak myślał, chociaż wątpię, bo dużo lepiej ode mnie rozumiał mechanizmy samoobrony, które skłaniają człowieka do okłamywania samego siebie. Zadzwonił telefon. Smiley wysłuchał wiadomości, wymamrotał „dziękuję” i odłożył słuchawkę.

– Bena jeszcze nie znaleziono i nie ma żadnych nowych śladów – powiedział. – Nadal jesteś dla nas jedynym tropem.

O ile pamiętam, nie robił żadnych notatek i do dziś nie wiem, czy nie nagrywał naszej rozmowy. Wątpię. Nie cierpiał urządzeń mechanicznych, a poza tym miał pamięć dużo lepszą od nich.

Mówiłem o Benie, ale jednocześnie mówiłem o sobie i na to właśnie liczył Smiley: że mówiąc o sobie, wytłumaczę postępowanie Bena. Znów nawiązałem do podobieństw naszych doświadczeń życiowych. Wyznałem, jak bardzo zazdrościłem mu ojca bohatera – ja, który nie pamiętałem własnego ojca. Nie robiłem tajemnicy z podekscytowania, jakie odczuwaliśmy z Benem, odkrywając, jak wiele nas łączy. Znów podkreśliłem, że nie wiem nic o kobietach w życiu Bena, nie licząc jego nieżyjącej matki. I wierzyłem w to, tego jestem pewien.

Wyznałem Smileyowi, że w dzieciństwie zastanawiałem się czasem, czy gdzieś na świecie nie żyje jakaś inna wersja mnie, jakiś tajemniczy bliźniak, który ma takie same zabawki, ubrania i myśli, a nawet takich samych rodziców. Może przeczytałem o tym jakąś książkę. Byłem jedynakiem. Tak jak Ben. Powiedziałem Smileyowi o tym wszystkim, ponieważ pragnąłem przekazywać mu myśli i wspomnienia bezpośrednio – gdy tylko przychodziły mi do głowy, nawet jeśli mogły mnie zdyskredytować w jego oczach. Wiem tylko, że świadomie nic przed nim nie ukrywałem, choćby mnie to narażało na kompromitację. Smiley w jakiś sposób przekonał mnie, że jestem winien Benowi tę szczerość. Ale co zrobiłem podświadomie – tego nie wiem. Kto może wiedzieć, co ukrywa człowiek, nawet przed samym sobą, kiedy mówi prawdę, od której zależy jego przyszłość?

Opowiedziałem mu o pierwszym spotkaniu z Benem w ośrodku szkoleniowym Cyrku w Lambeth, gdzie wezwano świeżo wyselekcjonowanych kandydatów. Do tego czasu żaden z nas nie spotkał innych nowicjuszy. Nie znaliśmy też właściwie Cyrku, nie licząc oficera rekrutującego, selekcjonerów i weryfikatorów. Niektórzy z nas mieli bardzo niejasne pojęcie o organizacji, do której wstępowaliśmy. Wreszcie mieliśmy zostać oświeceni, poznać kolegów oraz czekające nas zadania i zbieraliśmy się w poczekalni jak postaci z powieści o Legii Cudzoziemskiej. Każdy z nas miał ukryte oczekiwania i powody, dla których tam się znalazł. Każdy miał ze sobą torbę z taką samą liczbą koszul i zmian bielizny, z wypisanym na nich tuszem numerem osobistym zgodnie z otrzymanymi listownie poleceniami. Ja numer dziewięć, a Ben dziesięć. Kiedy wkroczyłem do poczekalni, zastałem tam dwóch nowicjuszy: Bena i krępego, niskiego Szkota imieniem Jimmy. Ukłoniłem się Jimmy’emu, z Benem natomiast rozpoznaliśmy się natychmiast – nie tyle ze szkoły czy z uniwersytetu, ile jako ludzie, którzy zauważają między sobą podobieństwo wyglądu lub charakteru.

– Wchodzi trzeci zabójca – powiedział, ściskając mi dłoń. Była to naprawdę najmniej odpowiednia chwila na cytaty z Szekspira. – Ja jestem Ben, a to Jimmy. Podobno nie mamy już nazwisk. Jimmy zostawił swoje w Aberdeen.

Więc uścisnąłem też dłoń Jimmy’ego i usiadłem na ławce obok Bena, czekając na następnego delikwenta.

– Dwadzieścia procent szans, że będzie miał wąsy, dziesięć procent, że brodę, i trzy procent, że zielone skarpetki – zgadywał Ben.

– I pięćdziesiąt procent szans, że płaszcz – dodałem.

Opowiedziałem Smileyowi o szkoleniach w nieznanych miasteczkach, kiedy musieliśmy wymyślić alibi, spotkać się z łącznikiem i uniknąć aresztowania i przesłuchania. Usiłowałem mu wyjaśnić, jak te wyprawy pogłębiały naszą przyjaźń, podobnie jak pierwszy wspólny skok ze spadochronem, nocne wędrówki z kompasem przez szkockie góry, poszukiwania skrytek na listy w zapomnianych przez Boga i ludzi dziurach czy rejs łodzią podwodną i desant na plaży.

Wspomniałem też, że nasi przełożeni czasem robili zawoalowaną uwagę na temat ojca Bena, aby podkreślić, jak bardzo są dumni, że szkolą jego syna. Opowiedziałem o naszych wspólnych weekendach, o wizytach w domu mojej matki w Gloucester i w domu jego ojca w Shropshire. I o tym, jak żartowaliśmy sobie z pomysłu, że moglibyśmy ich wyswatać, gdyż oboje owdowieli. Ale szanse na to były znikome, bowiem moja matka, w której żyłach płynęła krew angielska i holenderska, miała całą masę wesołych sióstr, siostrzeńców i siostrzenic wyglądających jak postaci z płócien Breughla, ojciec Bena natomiast był uczonym samotnikiem, którego pasjonowała tylko muzyka Bacha.

– I Ben go ubóstwia – powiedział Smiley, drążąc ten sam temat.

– Tak. Uwielbiał też swoją matkę, ale ona nie żyje. Ojciec stał się dla niego kimś w rodzaju bóstwa.

Zauważyłem ze wstydem, że celowo unikam słowa „kochać”, ponieważ Ben użył go, opisując swe uczucia do mnie.

Powiedziałem mu o problemach Bena z alkoholem, choć wydaje mi się, że Smiley o nich wiedział. Ben normalnie pił mało, a często w ogóle nic, póki nie nadchodził taki wieczór – powiedzmy w czwartek, kiedy w perspektywie pojawiał się weekend – że pił bez umiaru: whisky, wódkę, cokolwiek, raz za zdrowie Bena, raz za zdrowie Arna. Później chwiejnym krokiem szedł do łóżka, niemy i nieszkodliwy. A następnego dnia wyglądał, jakby wrócił właśnie z dwutygodniowej kuracji.

– I naprawdę nie było nikogo oprócz ciebie? – zadumał się Smiley. – Biedaku, na ciebie spadł cały ciężar uczucia.

Wspominałem, zastanawiałem się, mówiłem mu wszystko, co przychodziło mi do głowy, ale wiedziałem jedno: nadal czekał, że powiem mu coś, co przed nim zatajam. Gdybyśmy tylko mogli ustalić, co to jest. Czy zdawałem sobie sprawę, że coś przed nim ukrywam? Mogę wam powiedzieć to samo, co później powiedziałem sobie: nie wiedziałem, że wiem. Musiały jeszcze upłynąć dwadzieścia cztery godziny szperania w pokładach pamięci, żeby wydobyć ten sekret z ciemnego zakamarka. O czwartej nad ranem Smiley kazał mi jechać do domu i przespać się. Miałem być osiągalny pod telefonem i każdorazowo meldować kadrom, gdzie się wybieram.

– Rzecz jasna, będą obserwowali twoje mieszkanie – ostrzegł mnie, kiedy czekaliśmy na taksówkę. – Nie bierz tego do siebie, dobrze? Jeśli wyobrazisz sobie, że się ukrywasz, zrozumiesz, że nie ma zbyt wielu portów, do których mógłbyś zawinąć podczas sztormu. Twoje mieszkanie może zajmować wysoką pozycję na liście kryjówek Bena. Zakładając, że oprócz ojca nie ma nikogo. Ale do niego by nie wrócił, prawda? Wstydziłby się. Wybrałby ciebie. Dlatego obserwują twoje mieszkanie. To naturalne.

– Rozumiem – powiedziałem i ogarnęła mnie kolejna fala obrzydzenia.

– W końcu wśród rówieśników nie ma bliższej osoby.

– W porządku. Rozumiem – powtórzyłem.

– Z drugiej strony oczywiście nie jest głupcem i wie, że tak myślimy. Pewnie nie będzie na tyle naiwny, by sobie wyobrażać, że go u siebie ukryjesz i nas nie zawiadomisz. Nie zrobiłbyś tego, prawda?

– Nie mógłbym.

– I jeśli ma trochę oleju w głowie, będzie o tym pamiętał i wykreśli cię ze swojej listy. Ale przypuszczam, że mógłby wpaść na chwilę po radę albo pomoc. Albo na drinka. Dość nieprawdopodobne, ale nie możemy wykluczyć takiej ewentualności. Jesteś jego najlepszym przyjacielem. Nikt nie może się z tobą równać.

Bardzo chciałem, żeby przestał tak mówić. Do tej pory z największą delikatnością unikał uwag na temat miłości Bena. Nagle zaczął sprawiać wrażenie, jakby zależało mu na otwarciu rany.

– Oczywiście mógł napisać do innych osób – spekulował. – Do mężczyzn lub do kobiet. Niewykluczone. Czasem ludzie są tak zdesperowani, że wyznają miłość komu popadnie. Na przykład w sytuacji, gdy ktoś umiera lub planuje jakiś rozpaczliwy krok. Różnica między nimi a tobą polegałaby na tym, że do nich listy wysłał. Nie możemy jednak pytać wszystkich znajomych Bena, czy dostali od niego ostatnio list miłosny: to nie byłoby rozsądne. Poza tym od kogo należałoby zacząć? Oto pytanie. Trzeba się postawić w położeniu Bena.

Czy celowo zasiał we mnie ziarno? Później byłem przekonany, że tak. Pamiętam jego zmartwione przenikliwe spojrzenie, kiedy odprowadzał mnie do taksówki. Pamiętam, jak obejrzałem się za siebie, gdy samochód skręcił: zobaczyłem przysadzistą sylwetkę Smileya na środku ulicy. Patrzył za mną, jakby chciał mi wbić do głowy ostatnie słowa: „Trzeba się postawić w położeniu Bena”.

Byłem jak w amoku. Dzień rozpoczął się wcześnie rano na South Audley Street i z krótką przerwą na sen trwał do incydentu z małpiszonem Pandy i listem Bena aż do teraz. Kawa u Smileya i przeświadczenie, że stałem się ofiarą jakiegoś straszliwego zbiegu okoliczności, zrobiły swoje. Przysięgam, że imię Stefanie jeszcze nie pojawiło się w mojej głowie, w żadnej jej części. Stefanie na razie nie istniała. Jestem przekonany, że nigdy nie zapomniałem o nikim tak zupełnie.

Po powrocie do mieszkania napady obrzydzenia na wspomnienie o skłonnościach Bena ustąpiły miejsca trosce o jego bezpieczeństwo. W salonie wpatrywałem się dramatycznie w sofę, na którą Ben tyle razy padał po całodniowych ćwiczeniach w Lambeth: „Chyba tu klapnę, jeśli nie masz nic przeciwko temu, staruszku. Weselej niż w domu. Arno może spać w domu. Ben śpi tutaj”. W kuchni położyłem dłoń na starej żelaznej kuchence, na której kiedyś smażyłem mu o północy jajecznicę: „Boże Wszechmogący, Ned, czy to kuchenka? Wygląda jak armata z czasów wojny krymskiej!”.

Pamiętałem jego głos, gdy długo po zgaszeniu światła przez cienką szparę w drzwiach raczył mnie jednym zwariowanym pomysłem za drugim: nasze rozmowy, nasz prywatny żargon.

– Wiesz, co powinniśmy zrobić z bratem Naserem?

– Nie, Ben.

– Dać mu Izrael. Wiesz, co powinniśmy zrobić z Żydami?

– Nie, Ben.

– Dać im Egipt.

– Dlaczego?

– Ludzi często zadowala tylko to, co do nich nie należy. Znasz historię o skorpionie i żabie, które przeprawiały się przez Nil?

– Znam. A teraz zamknij się i śpimy.

Ale i tak opowiadał mi tę historię, jakby relacjonował zadanie z Sarratt. Skorpion jako agent penetrujący musiał skontaktować się ze swoim zespołem na drugim brzegu Nilu. Żaba jako podwójna agentka udała, że kupuje spreparowane alibi skorpiona, i wydała go swym przełożonym.

A rano już go nie było, zostawiał tylko parę słów: „Do zobaczenia w poprawczaku. – Tak nazywał Sarratt. – Pozdrowienia, Ben”.

Czy rozmawialiśmy wówczas o Stefanie? Nie. O Stefanie rozmawialiśmy, będąc w ruchu, przelotnie, nie przez odgradzającą nas ścianę. Stefanie była zjawą, która nawiedzała nas w biegu, tajemnicą zbyt rozkoszną, żeby ją rozwikłać. Dlatego być może o niej nie pomyślałem. Nie od razu. Nie świadomie. Nie nastąpiła dramatyczna chwila, kiedy rozświetliło mi się w głowie i wyskoczyłem z wanny z okrzykiem: „Stefanie!”. Nie stało się w ten sposób z przyczyn, które postaram się wyjaśnić: gdzieś na ziemi niczyjej między wyznaniem a instynktem samozachowawczym Stefanie unosiła się niczym mityczny stwór, który istnieje tylko wtedy, kiedy się go wywoła. O ile mnie pamięć nie myli, jej wspomnienie po raz pierwszy wróciło, kiedy sprzątałem bałagan zostawiony przez Personalnego. Natknąłem się na zeszłoroczny kalendarz i zacząłem go kartkować, dziwiąc się, ile wydarzeń z naszego życia umyka pamięci. Przy czerwcu znalazłem linię przekątną, która wiodła przez dwa środkowe tygodnie, a przy niej starannie wykaligrafowaną cyfrę osiem. Oznaczała obóz numer osiem w zachodniej Szkocji, gdzie przechodziliśmy szkolenie paramilitarne. I zacząłem myśleć, a raczej tylko wyczuwać – tak, oczywiście, Stefanie.

I wtedy, nadal bez żadnych archimedesowskich olśnień, przeżyłem na nowo naszą nocną podróż przez góry skąpane w blasku księżyca: Ben siedział za kierownicą sportowego kabrioletu, a ja obok niego paplałem bez umiaru, żeby nie zasnął, ponieważ obydwaj byliśmy skonani, choć szczęśliwi po tygodniu udawania, że organizujemy w albańskich górach armię partyzancką. Czerwcowy wiatr owiewał nam twarze.

Pozostali kursanci wracali do Londynu autokarem z Sarratt. Ale my z Benem mieliśmy sportowy wóz Stefanie, ponieważ Steff była równą babką, Steff była bezinteresowna, Steff przyjechała aż z Oban do Glasgow, żeby tylko Ben mógł od niej na tydzień pożyczyć samochód i odesłać go po powrocie do Sarratt. I w ten oto sposób Stefanie wróciła do mnie dokładnie tak samo, jak pojawiła się w samochodzie: amorficznie, niczym przyjemnie drażniąca zmysły chimera, wspólna kobieta, kobieta Bena.

– Więc kim lub czym jest Stefanie, a może jak zwykle usłyszę tylko wymowne milczenie? – zapytałem go, otwierając schowek na rękawiczki, na próżno poszukując jej śladów.

Przez chwilę panowało wymowne milczenie.

– Stefanie jest światłem dla grzeszników i wzorem dla cnotliwych – odpowiedział poważnie. I dodał z dezaprobatą: – Steff pochodzi ze strony niemieckiej mojej rodziny. – Sam z niej pochodził, co lubił podkreślać, kiedy był w wyjątkowo zgryźliwym humorze. Steff pochodzi ze strony Arna, mówił.

– Ładna? – zapytałem.

– Nie bądź trywialny.

– Piękna?

– Już lepiej, ale jeszcze nie trafiłeś.

– No więc jaka jest?

– Jest doskonałością. Jest świetlista. Jest niezrównana.

– Aż tak piękna?

– Nie, ty prostaku. Cudowna. Sans pareil. Inteligencja, o której dział kadr mógłby tylko marzyć.

– A poza tym kim jest dla ciebie? Oprócz tego, że jest Niemką i właścicielką tego samochodu?

– Jest osiemnastą kuzynką mojej matki. Przeprowadzała się z miejsca na miejsce kilkanaście razy. Po wojnie zamieszkała u nas w Shropshire, wychowywaliśmy się razem.

– Jest w twoim wieku?

– Jeśli można zmierzyć wieczność, tak.

– To jakby twoja przyszywana siostra?

– Była. Przez kilka lat. Razem szaleliśmy po polach, o świcie zbieraliśmy grzyby, razem robiliśmy siusiu. Później mnie wysłano do szkoły z internatem, a ona wróciła do Monachium, żeby znów stać się Niemką. Koniec dziecięcej idylli i z powrotem do taty i Anglii.

Nigdy tak bezpośrednio nie mówił o żadnej kobiecie ani o sobie.

– A teraz?

Myślałem, że znów się wyłączył, ale wreszcie odpowiedział:

– Teraz już nie jest tak wesoło. Studiowała w Akademii Sztuk Pięknych, związała się z szalonym malarzem i zamieszkała w jego domu na jednej z wysp Hebrydów Zewnętrznych.

– Dlaczego teraz nie jest już tak wesoło? Czyżby jej malarz cię nie lubił?

– Nikogo nie lubi. Zastrzelił się. Nie wiadomo dlaczego. Zostawił liścik władzom gminy, przepraszając za kłopot. Do Steff nie napisał. Żyli bez ślubu, co jeszcze pogorszyło sprawę.

– A teraz? – ponowiłem pytanie.

– Wciąż tam mieszka.

– Na wyspie?

– Tak.

– W domu po malarzu?

– Tak.

– Sama?

– Zazwyczaj.

– To znaczy, że jeździsz się z nią spotykać?

– Owszem, spotykamy się. Więc także do niej jeżdżę. Tak, jeżdżę się z nią spotykać.

– To coś poważnego?

– Wszystko, co ma związek ze Steff, jest niezmiernie poważne.

– Co robi, kiedy ciebie nie ma?

– Przypuszczam, że to samo co wtedy, kiedy jestem. Maluje, rozmawia z ptaszkami, czyta, gra, czyta, gra, maluje, myśli, czyta, pożycza mi samochód. Chcesz jeszcze coś o niej wiedzieć?

Przez chwilę byliśmy dla siebie obcy, aż wreszcie Ben uległ.

– Wiesz co, Ned? Ożeń się z nią.

– Ze Stefanie?

– A z kim, ty idioto? To cholernie dobry pomysł, jeśli się nad tym zastanowić. Proponuję, żebyście to razem omówili. Ty poślubisz Steff, Steff wyjdzie za ciebie, a ja zamieszkam razem z wami i będę łowił ryby w jeziorze.

Moje następne pytanie wynikało z potwornej, karygodnej niewiedzy:

– Czemu sam się z nią nie ożenisz?

Czy dopiero teraz, siedząc w swoim mieszkaniu i patrząc na wschód słońca powoli odbijający się na tapecie, poznałem odpowiedź? Wpatrując się w strony kalendarza z czerwca ubiegłego roku i wspominając z przerażeniem straszny list Bena?

A może jego milczenie, kiedy pędziliśmy przez szkocką noc, dało mi odpowiedź już wtedy? Czy wówczas wiedziałem, że w ten sposób Ben oznajmia mi, że nigdy się nie zwiąże z żadną kobietą?

I czy z tego powodu wyrzuciłem Stefanie ze świadomości, zakopując ją tak głęboko, że nawet zręczne zabiegi Smileya nie zdołały jej ekshumować?

Czy patrzyłem na Bena, kiedy zadawałem mu to nieszczęsne pytanie? Czy patrzyłem na niego, kiedy odmawiał mi odpowiedzi? A może celowo w ogóle na niego nie patrzyłem? Byłem już wtedy przyzwyczajony do jego milczenia, więc może, nie mogąc się doczekać odpowiedzi, ukarałem go, zagłębiając się we własne myśli.

Wiedziałem jedno: Ben nigdy nie odpowiedział na moje pytanie i żaden z nas już nigdy nie wspomniał o Stefanie.

Stefanie, jego wymarzona kobieta, myślałem, przeglądając kalendarz. Na wyspie. Kochała go. Lecz powinna wyjść za mnie.

Była naznaczona przez śmierć, czym ulubieni bohaterowie Bena zawsze się charakteryzowali.

Wieczna Stefanie, światło dla grzeszników, niezrównana niemiecka Stefanie, jego wzór i przyszywana siostra – może również matka – która macha do niego z wieży, proponując schronienie przed ojcem.

Trzeba się postawić w położeniu Bena, powiedział Smiley.

Ale nawet wtedy, z otwartym kalendarzem w rękach, nie pozwoliłem sobie na nieuchwytny moment olśnienia. Kiełkował we mnie pomysł. Z wolna stawał się możliwością. I znów bardzo powoli, kiedy borykałem się ze stanem fizycznego i umysłowego osaczenia, zamienił się w przekonanie i wreszcie w cel.

W końcu nadszedł ranek. Odkurzyłem mieszkanie, posprzątałem, wyfroterowałem podłogę. Myślałem o swoim gniewie. Beznamiętnie. Otworzyłem biurko, wyciągnąłem zbezczeszczone prywatne papiery i spaliłem wszystko, co zostało nieodwracalnie zbrukane rękami Smileya i Personalnego: listy od Mabel, namowy byłego nauczyciela, żebym zajął się „czymś trochę ciekawszym” od pracy badawczej w Ministerstwie Obrony.

Robiłem to wszystko machinalnie, gdy tymczasem zastanawiałem się usilnie nad właściwym, moralnym i przyzwoitym sposobem postępowania.

Mój przyjaciel Ben.

Zaszczuty Ben.

Ben znoszący katusze i Bóg wie co jeszcze.

Stefanie.

Wykąpałem się, a potem leżałem na łóżku, obserwując lustro nad komodą, w którym widać było ulicę. Zauważyłem paru mężczyzn, pewnie ludzi Monty’ego. Ubrani w kombinezony szperali przy skrzynce przyłączowej. Smiley powiedział, żebym nie brał tego do siebie. W końcu chodziło im tylko o to, żeby schwytać Bena.

O dziesiątej tego samego długiego ranka stanąłem przy oknie wychodzącym na zaśmiecone podwórze z impregnowaną kreozotem budką, która kiedyś służyła za wychodek, i z drewnianą furtką prowadzącą na brudną ulicę. Ulica była pusta. A więc Monty nie jest doskonały.

Hebrydy Zewnętrzne, powiedział Ben. Domek malarza na wyspie.

Ale na której wyspie? I jak nazywa się Stefanie? Mogłem tylko zgadywać, że skoro pochodzi z niemieckiego pnia rodziny Bena i mieszkała w Monachium, a niemieccy krewni Bena należeli do arystokracji, prawdopodobnie ma jakiś tytuł.

Zadzwoniłem do Personalnego. Mogłem zadzwonić do Smileya, ale czułem się bezpieczniej, okłamując Personalnego. Rozpoznał mój głos, zanim jeszcze wyłuszczyłem mu sprawę.

– Odezwał się? – zapytał.

– Nie. Chciałbym wyjść na godzinę. Mogę?

– Dokąd?

– Potrzebuję paru rzeczy. Trochę jedzenia. Coś do czytania. Chciałem wyskoczyć do biblioteki.

Personalny słynął z tego, że często zapadał w pełne dezaprobaty milczenie.

– Przed jedenastą masz być z powrotem. Od razu do mnie zadzwoń.

Zadowolony, że zachowałem zimną krew, wyszedłem frontowymi drzwiami. Kupiłem gazetę i chleb. Korzystając z szyb wystawowych, sprawdzałem, co się dzieje za mną. Nikt mnie nie śledził, byłem tego pewien. Udałem się do biblioteki publicznej i z księgozbioru podręcznego wyciągnąłem stary egzemplarz Who’s Who oraz wystrzępiony tom Almanachu Gotajskiego. Nie miałem czasu, żeby się zastanawiać, kto u diabła w Battersea tak bardzo zużył Almanach Gotajski. Najpierw zajrzałem do Who’s Who i znalazłem ojca Bena, który miał tytuł szlachecki i całą kolekcję odznaczeń: „W 1936 poślubił hrabinę Ilse Arno zu Lothringen, jedyny syn Benjamin Arno”. Otworzyłem Almanach i odnalazłem hasło Arno Lothringen. Było długie na trzy strony, ale bardzo szybko zlokalizowałem daleką kuzynkę, której na imię Stefanie. Zapytałem bibliotekarkę, czy mają książkę telefoniczną Hebrydów. Nie mieli, ale pozwoliła mi skorzystać z telefonu i zadzwonić do informacji – szczęśliwie się złożyło, bo byłem pewien, że mój telefon jest na podsłuchu. Za kwadrans jedenasta znalazłem się z powrotem w mieszkaniu i rozmawiałem z Personalnym tym samym swobodnym tonem co przedtem.

– Gdzie byłeś? – zapytał.

– W kiosku i w piekarni.

– A co z biblioteką?

– Z biblioteką? A tak, też tam byłem.

– I coś, na Boga, wypożyczył?

– Właściwie to nic. Jakoś nie mogę się na niczym skupić. Co mam teraz robić?

Czekając na odpowiedź, zastanawiałem się, czy nie powiedziałem za dużo, ale uznałem, że jednak nie.

– Czekać. Tak jak my wszyscy.

– Mogę pojechać do Centrali?

– Możesz równie dobrze czekać w domu.

– Więc wrócę do Monty’ego.

Pewnie był to owoc mej przewrażliwionej wyobraźni, lecz ujrzałem w myślach Smileya stojącego obok Personalnego i podpowiadającego mu, co ma mówić.

– Po prostu czekaj tam, gdzie jesteś – rozkazał krótko.

I czekałem, Bóg mi świadkiem. Udawałem, że czytam. W dramatycznym uniesieniu napisałem do działu kadr list z rezygnacją, ale podarłem go, a strzępy spaliłem. Oglądałem telewizję, wieczorem położyłem się na łóżku, obserwując w lustrze zmianę warty ludzi Monty’ego, i myślałem o Stefanie, o Benie, znów o Stefanie, która teraz zadomowiła się już na dobre w mojej wyobraźni: nieosiągalna, ubrana na biało, nieskazitelna Stefanie, obrończyni Bena. Nie zapominajcie, że byłem jeszcze młody, a w sprawach damsko-męskich mniej doświadczony, niż mogłoby się wydawać z moich wypowiedzi na ten temat. Adam we mnie był jeszcze dzieckiem, a nie wojownikiem.

Odczekałem do dziesiątej, po czym wymknąłem się na dół z butelką wina dla pana Simpsona i jego żony. Wypiliśmy ją razem, oglądając telewizję, po czym wziąłem pana Simpsona na stronę.

– Chris – zwróciłem się do niego. – Wiem, że to idiotyczne, ale pewna zazdrosna dama nie spuszcza mnie z oka i chciałbym wyjść tylnymi drzwiami. Wypuścisz mnie przez kuchnię?

Godzinę później jechałem już nocnym pociągiem do Glasgow. Przestrzegałem wszystkich wyuczonych zasad antyinwigilacyjnych i byłem pewien, że nikt mnie nie śledzi. Na dworcu w Glasgow mimo wszystko zastosowałem odpowiednie środki ostrożności: spędziłem trochę czasu w bufecie nad kubkiem herbaty, rozglądając się za potencjalnymi obserwatorami, i wynająłem taksówkę do Helensburgha na drugim brzegu rzeki Clyde, zanim wsiadłem do autokaru jadącego do West Loch Tarbert. Wtedy prom na Hebrydy Zewnętrzne poza krótkim sezonem wakacyjnym kursował tylko trzy razy w tygodniu. Ale szczęście mnie nie opuszczało: prom czekał już i odpłynął zaraz po moim wejściu na pokład. I tak wczesnym popołudniem minęliśmy wyspę Jura, zawinęliśmy do Port Askaig i pod ciemniejącym północnym niebem znów wypłynęliśmy na pełne morze. Na tym etapie zostało już tylko trzech pasażerów: para starszych ludzi i ja. Kiedy wyszedłem na pokład, uciekając przed rozmową z nimi, pierwszy oficer wesoło zasypał mnie pytaniami: czy jestem na urlopie? czy w takim razie jestem lekarzem? czy jestem żonaty? Mimo to byłem w swoim żywiole. W chwili gdy wypływam w morze, wszyscy stają się dla mnie zrozumiali, wszystko staje się możliwe. Tak, pomyślałem podekscytowany, spoglądając na zbliżające się wielkie skały i uśmiechając się do rozkrzyczanych mew, tak, tutaj Ben mógłby się ukryć! Tutaj wagnerowskie demony znalazłyby dla siebie miejsce!

Musicie zrozumieć i wybaczyć mi tę młodzieńczą podatność na wszelkie formy nordyckiej egzaltacji. Szedłem śladem fascynacji Bena. Mityczna wyspa, którą nie pogardziłby Osjan, pędzące chmury i wzburzone morze, kapłanka w samotnym zamku – uwielbiałem te klimaty. Okres romantyczny w moim życiu osiągał właśnie apogeum, a moja dusza należała do Stefanie, zanim jeszcze ją ujrzałem.

Dom po malarzu stał po drugiej stronie wyspy, o czym dowiedziałem się w sklepie. Poradzono mi tam również, żebym poprosił Fergusa juniora o podwiezienie. Fergus junior, jak się okazało, miał około siedemdziesięciu lat. Przejechaliśmy jego jeepem przez rozpadającą się żelazną bramę, zapłaciłem mu i nacisnąłem dzwonek. Drzwi się otworzyły, ukazując piękną kobietę, która przyglądała mi się bacznie.

Była wysoka i szczupła. Jeśli rzeczywiście była w moim wieku – a była – biła od niej władczość, na którą ja musiałbym pracować latami. Nie spowijała jej biel, miała na sobie ciemnoniebieski kitel poplamiony farbami. W jednym ręku trzymała szpachlę. Słuchając mnie, podniosła tę rękę do czoła, odrzucając nadgarstkiem zabłąkany kosmyk włosów. Następnie opuściła szpachlę i stała w milczeniu długo po tym, kiedy przestałem mówić, zastanawiając się nad sensem moich słów i nad mężczyzną czy chłopakiem, którego miała przed sobą. To, co najbardziej uderzyło mnie w tamtej chwili, jest również najtrudniejsze do zrelacjonowania. Chodzi o to, że Stefanie – bardziej, niż mogłem się spodziewać – przypominała postać, którą sobie wyobrażałem. Jej bladość, wrażenie kryształowej uczciwości, wewnętrznej siły połączonej z rozczulającą delikatnością tak bardzo odpowiadały moim oczekiwaniom, że gdybym natknął się na nią przypadkowo gdzie indziej, wiedziałbym, że to Stefanie.

– Mam na imię Ned – przedstawiłem się, patrząc jej prosto w oczy. – Jestem przyjacielem Bena i jego współpracownikiem. Jestem sam. Nikt nie wie, że tu przyjechałem.

Chciałem mówić dalej. Przygotowałem już sobie pompatyczną mowę, coś w rodzaju: „Proszę mu powiedzieć, że cokolwiek zrobił, dla mnie wszystko pozostaje jak dawniej”. Lecz powstrzymała mnie intensywność jej spojrzenia.

– Jakie ma znaczenie, kto wie, że pan tu jest, a kto nie wie? – zapytała. Mówiła bez obcego akcentu, lecz z niemiecką intonacją, robiąc drobne przerwy przed długimi samogłoskami. – Ben się nie ukrywa. Czy ktoś oprócz pana go szuka? Dlaczego miałby się ukrywać?

– Wiem, że narobił sobie trochę kłopotów – oznajmiłem, wchodząc za nią do domu.

Hol przechodził w pracownię i prowizoryczny salon. Większość mebli przykrywały płótna. Na stole znajdowały się resztki posiłku: dwa kubki, dwa talerze. Używane.

– Jakich kłopotów? – chciała wiedzieć.

– Związanych z jego pracą w Berlinie. Myślałem, że pani powiedział.

– Nic mi nie powiedział. Nigdy nie rozmawiamy o jego pracy. Zapewne wyczuł, że mnie to nie interesuje.

– Czy mogę zapytać, o czym w takim razie rozmawiacie?

Zastanowiła się.

– Nie. – Ale po chwili jakby zmiękła. – Teraz w ogóle ze mną nie rozmawia. Chyba został trapistą. Czemu nie? Czasem przygląda mi się, jak maluję, czasem łowi ryby, czasem jemy razem lub wypijamy trochę wina. Dość dużo śpi.

– Jak długo tu jest?

Wzruszyła ramionami.

– Trzy dni.

– Przyjechał prosto z Berlina?

– Przypłynął łodzią. Ponieważ się nie odzywa, nie wiem nic ponadto.

– Ben zniknął – wyjaśniłem. – Rozpętała się prawdziwa burza. Myśleli, że zjawi się u mnie. Chyba nie wiedzą o pani.

Znów słuchała najpierw moich słów, a potem mojego milczenia. Sprawiała wrażenie kogoś zupełnie swobodnego, jak nastawiające uszu zwierzę. To stygmat cierpienia, pomyślałem, przypominając sobie jej kochanka samobójcę; nie przejmuje się drobnymi zmartwieniami.

– Kim są ci „oni”? Co we mnie jest takiego szczególnego, żeby mieli o mnie wiedzieć?

– Ben pracuje dla wywiadu – oznajmiłem.

– Ben?

– Jak jego ojciec – powiedziałem. – Był szalenie dumny, że idzie w ślady ojca.

Była zaszokowana i wstrząśnięta.

– Dlaczego? Dla kogo? Wywiad? Co za głupiec!

– Dla wywiadu brytyjskiego. W Berlinie pracował w urzędzie doradcy wojskowego, ale naprawdę zajmował się działalnością szpiegowską.

– Ben? – powtórzyła, a na jej twarzy pojawił się wyraz obrzydzenia i niedowierzania. – Przecież to wszystko opiera się na kłamstwie. Ben?

– Tak. Niestety. Ale to był jego obowiązek.

– Coś strasznego.

Sztalugi stały tyłem do mnie. Podeszła do nich i zaczęła mieszać farby.

– Gdybym tylko mógł z nim porozmawiać – powiedziałem, lecz udała, że jest zbyt zaabsorbowana malowaniem, by mnie usłyszeć.

Tyły domu wychodziły na ogród z linią sosen, które pochylały się na wietrze. Za sosnami rozciągało się jezioro otoczone niskimi fiołkoworóżowymi wzgórzami. Na brzegu na zapadniętym pomoście wypatrzyłem wędkarza. Nie zarzucał, stał tylko nieruchomo nad zanurzoną wędką. Nie wiem, jak długo mu się przyglądałem, ale wystarczająco długo, by stwierdzić, że to Ben i że nie zależy mu na złowieniu ryby. Otworzyłem przeszklone drzwi i wyszedłem do ogrodu. Zimny wiatr marszczył taflę jeziora, a ja skradałem się wzdłuż pomostu. Miał na sobie tweedową kurtkę, trochę zbyt obszerną. Pomyślałem, że pewnie należała do nieżyjącego kochanka Stefanie. I kapelusz, zielony filcowy kapelusz, który jak zawsze w przypadku kapeluszy Bena, wyglądał, jakby był robiony dla niego. Nie odwrócił się, choć musiał wyczuć moje kroki. Stanąłem obok niego.

– W takie zimno złapiesz najwyżej zapalenie płuc, ty niemiecki ośle – powiedziałem.

Nie odwrócił się do mnie, a ja stałem obok niego i obydwaj wpatrywaliśmy się w wodę. Kiedy pomost się zakołysał, poczułem, że trącił mnie ramieniem. Patrzyłem, jak woda mętnieje, a niebo za górami robi się szare. Kilka razy czerwony pływak zniknął pod oleistą powierzchnią wody. Ale jeśli nawet ryba połknęła haczyk, Ben nie starał się jej wyciągnąć. Zauważyłem, że w domu zapaliły się światła, i ujrzałem sylwetkę Stefanie, która stała przy sztalugach, dotykała płótna pędzlem, przysuwała nadgarstek do czoła. Powietrze zrobiło się zimne, zapadała noc, ale Ben się nie ruszał. Zmagaliśmy się ze sobą jak podczas treningów. Ja nacierałem, Ben się opierał. Tylko jeden z nas mógł postawić na swoim. Nie zamierzałem ustąpić, nawet gdybym miał spędzić tu całą noc i cały następny dzień, nawet gdybym miał umrzeć z głodu.

Na niebie pojawił się półksiężyc i gwiazdy. Wiatr zelżał, przy ziemi na pociemniałych wrzosowiskach rozsnuła się srebrna mgiełka. Staliśmy na pomoście, czekając, aż któryś z nas ulegnie. Niemal już zasypiałem na stojąco, kiedy usłyszałem grzechot kołowrotka i zobaczyłem, że pływak unosi się nad wodę, a za nim goła linka połyskująca w świetle księżyca. Nie poruszyłem się i nie powiedziałem ani słowa. Pozwoliłem mu, żeby zwinął linkę i zaczepił haczyk. Pozwoliłem mu, żeby się odwrócił do mnie – musiał to zrobić, jeśli chciał mnie minąć na pomoście.

Stanęliśmy twarzą w twarz w księżycowej poświacie. Ben miał spuszczone oczy, najwidoczniej spoglądał na moje buty, żeby je wyminąć. Jego wzrok powędrował ku mojej twarzy, lecz rysy nadal były nieruchome. Jeśli coś zdradzały, to tylko gniew.

– Wchodzi trzeci zabójca – powiedział.

Tym razem żaden z nas się nie roześmiał.

Najwyraźniej wyczuła, że nadchodzimy, i wycofała się. Słyszałem muzykę w dalszej części domu. Kiedy dotarliśmy do holu, Ben chciał wejść na schody, lecz chwyciłem go za ramię.

– Musisz mi powiedzieć – zażądałem. – Komu innemu mógłbyś się zwierzyć, jeśli nie mnie? Złamałem regulamin, przyjeżdżając tutaj. Musisz mi powiedzieć, co się stało z siatką.

Za holem znajdował się długi pokój z zaciemnionymi oknami i kolejnymi płachtami na sofach. Było zimno, ale Ben wciąż miał na sobie kurtkę, a ja płaszcz. Otworzyłem okiennice, żeby wpuścić światło księżyca. Przeczuwałem, że jaśniejsze oświetlenie Benowi by przeszkadzało. Gdzieś obok słychać było muzykę. Wydawało mi się, że to Grieg. Nie byłem pewien. Ben mówił bez wyrzutów sumienia i bez katharsis. Wiedziałem, że całe dnie i noce spowiadał się już przed sobą. Mówił martwym głosem kogoś, kto opisuje katastrofę i wie, że nie zrozumieją jej ci, którzy nie przeżyli tego samego. W tle nadal brzmiała muzyka. Był dla siebie surowy. Nie pozostało w nim nic z nieustraszonego bohatera. Może był już trochę zmęczony poczuciem winy. Mówił zwięźle. Myślę, że chciał, abym jak najszybciej odjechał.

– Haggarty to drań – rozpoczął. – Światowej klasy. Złodziej, pijak, a nawet gwałciciel. Tylko siatka Seidla usprawiedliwiała utrzymanie go w służbie. Centrala chciała się go pozbyć i przekazać Seidla nowym ludziom. Przyjechałem pierwszy i Haggarty postanowił, że ukarze mnie za odebranie mu siatki.

Opisał wystudiowane obelgi, dyżury w nocy i w czasie weekendów, krytyczne raporty przesyłane do klubu sympatyków Haggarty’ego w Centrali.

– Początkowo Haggarty nie chciał mi nic powiedzieć o siatce, aż dostał reprymendę z Centrali i wtedy wyśpiewał mi wszystko. Z całych piętnastu lat. Każdy najdrobniejszy szczegół z ich życia, nawet tych, którzy już zmarli. Przysyłał mi sterty papierów, wszystkie opatrzone uwagami i komentarzami. Przeczytaj to, zapamiętaj tamto. Kim jest ona? Kim jest on? Zanotuj ten adres, to nazwisko, te pseudonimy, tamte symbole. Procedura ewakuacji. Plany awaryjne. Hasła rozpoznawcze i środki bezpieczeństwa do przekazów radiowych. A później mnie odpytywał. Zabierał do mieszkania kontaktowego, usadzał po drugiej stronie stołu i maglował. „Jeszcze nie jesteś gotów. Nie możemy cię wysłać, dopóki nie opanujesz wszystkiego. Lepiej siedź w domu podczas weekendu i wkuwaj. W poniedziałek znów cię przepytam”. Siatka była jego życiem. Chciał mi wmówić, że się nie nadaję. A ja rzeczywiście czułem, że tak jest.

Ale ani Centrala, ani Ben nie poddali się terrorowi Haggarty’ego.

– Wyobraziłem sobie, że to sesja egzaminacyjna – powiedział.

Kiedy zbliżał się dzień pierwszego spotkania z Seidlem, Ben zastosował metody mnemotechniczne i akronimiczne, które pozwoliły mu ogarnąć całe piętnaście lat działalności siatki. Siedząc dzień i noc w swym gabinecie w kwaterze placówki berlińskiej, rysował wykresy i opracowywał sposoby zapamiętywania pseudonimów, kryptonimów, adresów, miejsc zatrudnienia agentów, podagentów, kurierów i współpracowników. Następnie przenosił wszystkie dane na zwykłe karty pocztowe, tylko po jednej stronie. Z drugiej strony w jednej linijce pisał temat: „skrytki”, „pensje”, „bezpieczne adresy”. Co noc, zanim wrócił do domu lub zasnął na kozetce w placówce, sam sprawdzał, ile zapamiętał, kładąc na biurku karty zapisaną stroną do dołu, a następnie porównywał, czy dane się zgadzają.

– Nie spałem dużo, ale to nic – mówił dalej. – Przed krytycznym dniem w ogóle nie spałem. Przez całą noc wkuwałem informacje, a potem leżałem na kanapie, gapiąc się w sufit. Kiedy wstałem, nie pamiętałem niczego. Dostałem czegoś w rodzaju paraliżu. Poszedłem do pokoju, usiadłem przy biurku, schowałem twarz w dłoniach i zacząłem zadawać sobie pytania. „Jeśli agent o pseudonimie takim a takim myśli, że jest inwigilowany, z kim się kontaktuje, w jaki sposób i co robi jego łącznik?” W głowie miałem pustkę. Do pokoju wmaszerował Haggarty i zapytał, jak się czuję. Odpowiedziałem, że świetnie. Tu muszę oddać mu sprawiedliwość: życzył mi powodzenia i myślę, że życzenia były szczere. Sądziłem, że rzuci jakieś podchwytliwe pytanie, i zamierzałem mu odpowiedzieć, żeby poszedł do diabła. Ale powiedział tylko: „Komm gut heim” i poklepał mnie po plecach. Włożyłem karty do kieszeni. Nie pytaj mnie dlaczego. Bałem się porażki. Strach przed porażką motywuje chyba nas wszystkich. Bałem się porażki i nienawidziłem Haggarty’ego, który tak bardzo mnie dręczył. Mogę podać jeszcze jakieś dwieście powodów, dlaczego zabrałem ze sobą te karty, ale żaden nie jest usprawiedliwieniem. Może był to mój sposób na popełnienie samobójstwa. Podoba mi się ta koncepcja. Wziąłem je i pojechałem na drugą stronę muru. Mieliśmy do dyspozycji wóz specjalnie przystosowany do akcji. Ja siedziałem z tyłu, a pod fotelem leżał mój dubler. Policjanci oczywiście nie mieli prawa nas przeszukiwać. Manewr podstawienia dublera przy ostrym zakręcie jest jednak cholernie niebezpieczny. Trzeba jakby wytoczyć się z jadącego samochodu. Seidl podstawił mi rower. Wierzy w rowery. Kiedy był jeńcem w Anglii, strażnicy pożyczali mu rower.

Od Smileya już znałem tę historię, ale pozwoliłem Benowi opowiedzieć mi ją raz jeszcze.

– Miałem te karty w kieszeni marynarki – ciągnął. – W wewnętrznej kieszeni. To był jeden z tych potwornie upalnych berlińskich dni. Jadąc na rowerze, chyba rozpiąłem marynarkę. Nie wiem. Kiedy usiłuję sobie to przypomnieć, czasem wydaje mi się, że rozpiąłem, innym razem, że nie. Tak jest z pamięcią, kiedy się ją maltretuje. Przedstawia ci wtedy najróżniejsze wersje wydarzeń. Na spotkanie przybyłem wcześnie, sprawdziłem samochody, zwykła procedura, wsiadłem. Do tej pory przypomniałem sobie wszystkie wiadomości. Zabranie kart poskutkowało. Nie potrzebowałem ich. Seidl był zadowolony, ja byłem zadowolony. Zrobiliśmy, co mieliśmy zrobić, wysłuchałem go, dałem mu trochę pieniędzy: wszystko jak na ćwiczeniach w Sarratt. Dojechałem w umówione miejsce, porzuciłem rower, wskoczyłem do samochodu i kiedy znaleźliśmy się już w Berlinie Zachodnim, zdałem sobie sprawę, że nie mam kart. Brakowało mi ich ciężaru, naporu czy czegoś w tym rodzaju. Wpadłem w panikę, ale właściwie cały czas ją odczuwam. Głęboko w środku towarzyszy mi ona zawsze. Taki już jestem. Tym razem jednak panika była intensywniejsza. Kazałem im podrzucić się do domu i zadzwoniłem pod awaryjny numer Seidla. Nikt nie odpowiadał. Spróbowałem numeru rezerwowego. Nikt nie odbierał. Chciałem skontaktować się z Lotte, jego zastępczynią. Nikt nie odbierał. Wziąłem taksówkę do Tempelhofu, dyskretnie się ulotniłem i przyjechałem tutaj.

Nagle zapadła cisza, w której słychać było tylko muzykę Stefanie. Ben zakończył opowieść. Początkowo nie zdawałem sobie sprawy, że to już wszystko. Patrzyłem na niego, czekając na ciąg dalszy. Chciałem usłyszeć o jakimś porwaniu – o tym, jak okrutni funkcjonariusze Stasi wyłaniają się na tylnym siedzeniu samochodu, ogłuszają go, przyciskają mu do twarzy szmatkę nasączoną chloroformem i opróżniają kieszenie. Stopniowo zaczęła do mnie docierać potworna banalność tego, co mi opowiedział: zrozumiałem, że można zgubić całą siatkę tak, jak się gubi klucze, książeczkę czekową czy chusteczkę do nosa. Chciałem doszukać się w tej historii większej wagi, lecz Ben nie miał mi już nic więcej do powiedzenia.

– A gdzie je ostatnio miałeś? – zapytałem głupio, jakbym rozmawiał z dzieckiem, które zgubiło książki. Ale Ben tego nie zauważył, nie miał już dumy.

– Karty? – zapytał. – Może na rowerze. Może kiedy wyskakiwałem z samochodu. Może kiedy do niego znów wsiadałem. Rower miał łańcuch, który zakładało się na koło jako zabezpieczenie przed złodziejami. Musiałem się pochylić, kiedy go zapinałem i odpinałem. Może wtedy. Nigdy nie wiadomo, gdzie się coś zgubiło, póki się tego nie znajdzie. Wtedy wszystko staje się jasne. Ale tym razem nie ma żadnego wtedy.

– Myślisz, że cię śledzono?

– Nie wiem. Po prostu nie wiem.

Chciałem go zapytać, kiedy napisał do mnie list miłosny, ale nie mogłem się na to zdobyć. Poza tym chyba wiedziałem. Pewnie podczas któregoś z napadów pijaństwa, kiedy Haggarty przyciskał go najmocniej, a on wpadł w rozpacz. Właściwie chciałem od niego usłyszeć, że nigdy go nie napisał. Chciałem cofnąć czas i sprawić, żeby wszystko było tak jak przed zeszłym tygodniem. Ale proste pytania umarły razem z prostymi odpowiedziami. Nasze dzieciństwo skończyło się na dobre.

Musieli otoczyć dom, a na pewno nie zadzwonili do drzwi. Monty prawdopodobnie stał przy oknie, kiedy otwierałem okiennice, żeby wpuścić światło księżyca, ponieważ w odpowiedniej chwili po prostu wkroczył do pokoju, nieco zakłopotany, lecz zdecydowany.

– Dobrze ci szło, Ned – pocieszył mnie. – Wydała cię bibliotekarka. Wpadłeś jej w oko. Gdyby mogła, przyjechałaby tu z nami.

Za nim do pokoju wszedł Skordeno, a na końcu w innych drzwiach pojawił się Smiley z przepraszającą miną, która często towarzyszyła jego najbardziej bezlitosnym działaniom. Bez specjalnego zaskoczenia uświadomiłem sobie, że zrobiłem wszystko, czego ode mnie oczekiwał. Postawiłem się w położeniu Bena i zaprowadziłem ich do przyjaciela. Ben też nie wyglądał na szczególnie zaskoczonego. Może odczuwał ulgę. Monty i Skordeno podeszli do niego, lecz Ben nadal siedział wśród płacht przykrywających meble, owinięty w tweedową marynarkę jak w pled. Skordeno poklepał go po ramieniu, po czym razem z Montym pochylili się i jak doświadczeni tragarze podnieśli go delikatnie. Kiedy zapewniłem Bena, że go nie zdradziłem, pokręcił głową, jakby chciał powiedzieć, że nie ma to żadnego znaczenia. Smiley odsunął się na bok, żeby ich przepuścić. Wbijał we mnie pytająco krótkowzroczne oczy.

– Zamówiliśmy dodatkowy rejs – powiedział.

– Nie płynę – odparłem.

Odwróciłem od niego wzrok i kiedy znów spojrzałem w jego stronę, już go nie było. Usłyszałem, jak jeep się oddala. Przeszedłem przez pusty hol i idąc za odgłosami muzyki, znalazłem się w gabinecie zawalonym książkami, gazetami i czymś, co wyglądało jak rozłożony na podłodze manuskrypt powieści. Stefanie siedziała bokiem w głębokim fotelu. Przebrała się w podomkę, jasne złociste włosy opadały jej luźno na ramiona. Miała bose stopy. Nie podniosła głowy, kiedy wszedłem. Przemówiła do mnie, jakby znała mnie przez całe życie. W pewnym sensie tak było dzięki temu, że przyjaźniłem się z Benem. Wyłączyła gramofon.

– Byłeś jego kochankiem? – zapytała.

– Nie. Chciał, żebym nim został. Teraz to wiem.

Uśmiechnęła się.

– A ja chciałam, żeby został moim kochankiem, ale to też nie było możliwe, prawda?

– Chyba nie.

– Byłeś już z kobietą, Ned?

– Nie.

– A Ben?

– Nie wiem. Myślę, że próbował, ale nic z tego nie wyszło.

Oddychała głęboko, po policzkach i szyi spływały jej łzy. Wstała, zaciskając mocno powieki, i jak niewidoma wyciągnęła ręce w moją stronę. Stojąc tak blisko, wtulała głowę w moje ramię, a jej ciałem wstrząsały spazmy płaczu. Objąłem ją ramieniem, lecz odsunęła się i poprowadziła mnie do sofy.

– Kto go zmusił, żeby stał się jednym z was? – zapytała.

– Nikt. Sam dokonał wyboru. Chciał pójść w ślady ojca.

– Czy można to nazwać wyborem?

– W pewnym sensie.

– Ty też jesteś ochotnikiem?

– Tak.

– A w czyje ślady poszedłeś?

– W niczyje.

– Ben nie ma predyspozycji do takiego życia. Nie powinni dać mu się zwieść. On ma zbyt wielki dar przekonywania.

– Wiem.

– A ty? Też ich potrzebujesz, żeby zrobili z ciebie mężczyznę?

– Ktoś to musi robić.

– Pomóc stać się mężczyzną?

– Tę robotę. To jak wyrzucanie śmieci lub sprzątanie po pacjentach w szpitalu. Ktoś to musi robić. Nie możemy udawać, że nie ma problemu.

– Ależ możemy. – Wzięła mnie za rękę i sztywno wplotła palce między moje. – Udajemy, że nie ma wielu rzeczy. Albo udajemy, że inne są ważniejsze. Tylko tak można przetrwać. Nie pokonamy kłamców, okłamując ich. Zostaniesz na noc?

– Muszę wracać. Nie jestem Benem, tylko sobą. Jego przyjacielem.

– Chciałabym coś ci powiedzieć. Mogę? Igranie z rzeczywistością jest bardzo niebezpieczne. Zapamiętasz to?

Nie pamiętam pożegnania, było pewnie zbyt bolesne i dlatego wymazałem je z pamięci. Wiem tylko, że musiałem zdążyć na prom. Nie czekał na mnie jeep, więc wybrałem się na piechotę. Pamiętam słony smak jej łez i zapach włosów, kiedy spieszyłem w nocnym wietrze. Pamiętam czarne chmury kłębiące się wokół księżyca i uderzenia morskich fal o skaliste brzegi zatoki. Pamiętam cypel i niski oświetlony parowiec, który właśnie odcumowywano. Wiem też, że przez cały rejs stałem na pokładzie dziobowym, a pod koniec stał obok mnie Smiley. Zdążył już pewnie poznać historię Bena i wyszedł na pokład, oferując mi na pocieszenie swe milczące towarzystwo.

Nigdy już nie zobaczyłem Bena – trzymali go z dala ode mnie, kiedy wychodziliśmy na brzeg – ale kiedy usłyszałem, że został zwolniony, napisałem do Stefanie z zapytaniem, gdzie go mogę znaleźć. Mój list został zwrócony z adnotacją „Adresat wyjechał”.

Chciałbym móc wam powiedzieć, że Ben nie spowodował zniszczenia siatki, ponieważ Bill Haydon zdradził ją dużo wcześniej. Albo że siatkę tę stworzyli komuniści niemieccy lub Rosjanie, żeby czymś nas zająć i podtykać nam fałszywe informacje. Ale obawiam się, że prawda była inna, ponieważ w tym czasie Haydon miał dość ograniczone wpływy i nie trafił jeszcze służbowo do Berlina. Po zdemaskowaniu Billa Smiley zapytał go nawet, czy maczał w tej sprawie palce. Bill się roześmiał.

– Od lat marzyłem, żeby położyć łapy na tej siatce – odpowiedział. – Kiedy usłyszałem, co się stało, miałem cholerną ochotę posłać młodemu Cavendishowi bukiet kwiatów, ale nie byłoby to zbyt rozsądne.

Gdybym spotkał dzisiaj Bena, mógłbym go najwyżej pocieszyć, że gdyby on wtedy nie rozwalił tej siatki, kilka lat później zrobiłby to za niego Haydon. Stefanie mógłbym natomiast powiedzieć, że na swój sposób miała rację – chociaż i ja ją miałem – i że jej słowa na zawsze pozostały w mej pamięci, nawet gdy przestałem uważać ją za źródło wszelkiej mądrości. Może nigdy jej nie zrozumiałem, może należała bardziej do tajemnicy Bena niż do mojej, była jednak pierwszym z syrenich głosów ostrzegających o dwuznaczności mojej misji. Czasem zastanawiam się, kim dla niej byłem, ale obawiam się, że wiem aż nadto dobrze: nieopierzonym, nieznającym życia żółtodziobem, drugim Benem, który ukrywał słabość pod maską siły i znajdował schronienie w zamkniętym świecie konspiracji.

Niedawno byłem znów w Berlinie. Kilka tygodni po ogłoszeniu, że mur należy już do przeszłości. Miałem do załatwienia starą sprawę i dział kadr z zadowoleniem zafundował mi podróż. Tak się złożyło, że nigdy formalnie nie stacjonowałem w Berlinie, ale byłem tam częstym gościem, a dla nas, rycerzy zimnej wojny, wizyta w Berlinie jest jak powrót do źródeł. I pewnego wilgotnego popołudnia znalazłem się przy małym brudnym fragmencie ogrodzenia zwanym pompatycznie Murem Nieznanych. Był to pomnik ku czci tych, którzy zginęli, próbując uciec na Zachód w latach sześćdziesiątych, ale nie pomyśleli, żeby przedtem podać swe dane. Stałem w niewielkiej gromadce Niemców, głównie kobiet, i zauważyłem, że przyglądają się napisom na krzyżach: nieznany mężczyzna zastrzelony tego i tego dnia w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym. Szukali wskazówek, dopasowywali daty do strzępków znanych im informacji.

Przyszedł mi do głowy szokujący pomysł, że mogą szukać tutaj jednego z agentów Bena, który w ostatniej chwili podjął nieudaną próbę odzyskania wolności. Pomysł ten wydał mi się jeszcze bardziej niesamowity, kiedy pomyślałem, że już nie mocarstwa zachodnie, tylko NRD zabiega o likwidację muru.

Pomnik już nie istnieje. Być może przygarnie go jakieś muzeum, ale wątpię. Kiedy mur berliński padł pod kilofami, a jego kawałki zostały rozprzedane, razem z nim upadł pomnik, co, jak sądzę, dobitnie świadczy o tym, jak ułomna jest ludzka stałość.