Ktoś znów zapytał Smileya o przesłuchania. Pytanie to wypływało tego wieczora wielokrotnie, głównie dlatego, że słuchacze chcieli wycisnąć z niego jak najwięcej szczegółów operacyjnych. Dzieci są okrutne.
– Przyłapanie oszusta na kłamstwie jest istotnie jakąś tam sztuką – przyznał z powątpiewaniem Smiley, pociągając łyk ze szklanki. – Ale prawdziwa sztuka polega na rozpoznaniu prawdy, a to o wiele trudniejsze. Podczas przesłuchania nikt nie zachowuje się normalnie. Głupcy sprawiają wrażenie inteligentnych. Inteligentni głupich. Winni wyglądają niewinnie, a niewinni, jakby byli potwornie winni. Od czasu do czasu niektórzy zachowują się naturalnie i mówią prawdę, i oczywiście ci biedacy niezasłużenie dostają w kość. W naszym przeklętym fachu nie znajdziesz nikogo mniej przekonującego niż niewinny facet, który nie ma nic do ukrycia.
– Może poza niewinną kobietą – mruknąłem pod nosem.
George przypomniał mi o Belli i nieprzeniknionym kapitanie Brandcie.
Był potężnym nieokrzesańcem o płowej czuprynie, przypominającym na pierwszy rzut oka Słowianina lub Skandynawa. Miał kołyszący chód marynarza, który zszedł na ląd, i zapatrzone w dal oczy poszukiwacza przygód. Poznałem go w Zurychu, gdzie popadł w tarapaty z glinami. Inspektor policji zadzwonił do mnie w środku nocy i powiedział: „Herr Konsul, mamy tu kogoś, kto twierdzi, że posiada informacje dla Brytyjczyków. Dostaliśmy rozkaz, żeby rano wydalić go za granicę”.
Nie zapytałem, za którą granicę. Szwajcarzy mają ich cztery, ale kiedy wyrzucają kogoś z kraju, nie wdają się w szczegóły. Podjechałem do więzienia okręgowego i w zakratowanej sali widzeń spotkałem się z uwięzionym wielkoludem w golfie, który nazywał siebie kapitanem morskim Brandtem, co było chyba jego własną wersją niemieckiego zwrotu Kapitän zur See.
– Do morza daleko – powiedziałem, ściskając wielką, miękką dłoń.
Z punktu widzenia Szwajcarów wszystko z nim było nie tak. Nie zapłacił za hotel, co w Szwajcarii jest tak ohydną zbrodnią, że w kodeksie karnym istnieje dla niej osobny paragraf. Wywołał burdę, był bez grosza przy duszy, a jego zachodnioniemiecki paszport nie wytrzymał próby oględzin, choć Szwajcarzy nie przyznawali się do tego głośno, fałszywy paszport mógł bowiem zaprzepaścić szansę na wydalenie go z kraju. Kiedy go aresztowano, był pijany i włóczył się po ulicach, przeklinając pewną dziewczynę. Złamał komuś szczękę. Nalegał na rozmowę ze mną w cztery oczy.
– Ty Brytyjczyk? – zapytał po angielsku prawdopodobnie po to, żeby ukryć treść naszej rozmowy przed Szwajcarami, choć mówili po angielsku lepiej od niego.
– Tak.
– Proszę udowodnić.
Pokazałem mu oficjalne dokumenty wicekonsula do spraw gospodarczych.
– Pracujesz dla brytyjskiego wywiadu? – zapytał.
– Pracuję dla rządu brytyjskiego.
– No dobra, dobra – powiedział i okazując nagle znużenie, oparł głowę na rękach, a długie jasne włosy opadły mu na twarz. Zamaszystym gestem odgarnął je do tyłu. Miał twarz boksera, porytą bliznami i szramami. – Siedziałeś kiedy w pace? – zapytał, wbijając wzrok w wyszorowany biały stół.
– Nie, dzięki Bogu.
– Jezu – on na to i łamaną angielszczyzną opowiedział mi swą historię.
Był Łotyszem, urodził się w Rydze jako dziecko polsko-łotewskiego małżeństwa. Mówił po łotewsku, rosyjsku, polsku i niemiecku. Był urodzonym marynarzem, co wyczułem natychmiast, gdyż i ja nim byłem. Jego ojciec i dziadek pływali po morzach, a on odsłużył sześć lat w radzieckiej marynarce wojennej, wypływając na Morze Arktyczne z Archangielska i na Morze Japońskie z Władywostoku. Rok temu wrócił do Rygi, kupił małą łódź i przy pomocy skandynawskich rybaków zaczął szmuglować przez Bałtyk tanią rosyjską wódkę do Finlandii. Został schwytany i osadzony w więzieniu pod Leningradem, skąd uciekł i przedostał się do Polski. Zamieszkał nielegalnie w Krakowie, gdzie żył z polską studentką. Opowiadam dokładnie to, co mi zrelacjonował, jak gdyby przedostanie się z Rosji do Polski było tak proste jak przejazd autobusem lub wyjście do pubu na piwo. Lecz choć moja wiedza na temat przeszkód, jakie mógł napotkać, była dość ograniczona, wiedziałem, że dokonał niezwykłego wyczynu, tym bardziej że na jednym razie się nie skończyło. Kiedy bowiem dziewczyna zostawiła go i poślubiła szwajcarskiego handlowca, wrócił na wybrzeże, przedostał się do Malmö, a stamtąd do Hamburga, gdzie mieszkał jego daleki kuzyn. Ale kuzyn był rzeczywiście daleki i kazał mu iść do diabła. Brandt ukradł mu paszport i ruszył na południe do Szwajcarii z zamiarem odzyskania Polki. Ponieważ mąż nie chciał jej puścić, Brandt złamał biedakowi szczękę i tak znalazł się w szwajcarskim więzieniu.
Mówił po angielsku, więc zapytałem go, skąd zna ten język. Odparł, że uczył się z Radia BBC, kiedy zajmował się przemytem, i od polskiej dziewczyny, która studiowała lingwistykę. Dałem mu paczkę papierosów. Odpalał jednego od drugiego, aż zrobił z niewielkiej sali widzeń komorę gazową.
– No więc jakie masz dla nas informacje? – zapytałem w końcu.
Jako Łotysza, powiedział na wstępie, nie wiąże go obowiązek lojalności wobec Moskwy. Dorastał pod tyrańskimi rządami parszywych kacapów, służył parszywym radzieckim oficerom w marynarce, został wysłany do więzienia przez parszywych kacapów i był ścigany przez parszywych kacapów, nie ma więc wyrzutów sumienia, że ich zdradza. Nienawidził ich. Zapytałem go o nazwy statków, na których służył, i wymienił je. Zapytałem go, w jaką broń były wyposażone, i opisał niektóre z najnowocześniejszych maszyn, jakimi wówczas dysponowali. Dałem mu kartkę i ołówek, a on wykonał zadziwiająco dokładne rysunki. Zapytałem go, co wie o łączności. Wiedział bardzo dużo. Był wykwalifikowanym sygnalistą i miał do czynienia z najnowszymi rosyjskimi zabawkami z tej dziedziny, choć minął już rok, odkąd opuścił marynarkę. Zapytałem go, dlaczego chce rozmawiać z Brytyjczykami, a on odparł, że poznał „w Leningradzie paru waszych” – brytyjskich marynarzy podczas wizyty dobrej woli. Zapisałem nazwiska marynarzy i nazwy ich okrętów, wróciłem do siebie i natychmiast wysłałem telegram do Londynu, ponieważ mieliśmy tylko kilka godzin przed planowanym wydaleniem Brandta ze Szwajcarii. Następnego wieczora kapitan Brandt był już przesłuchiwany w Surrey. Czekała go nowa niebezpieczna kariera. Znał każdą zatoczkę na południowym wybrzeżu Bałtyku; miał przyjaciół wśród uczciwych łotewskich rybaków, przemytników, złodziei i niezadowolonych wyrzutków społecznych. Dawał nam coś, na co Londyn po ostatnich porażkach bardzo czekał: szansę utworzenia nowej linii zaopatrzeniowej biegnącej z północnej Rosji przez Polskę do Niemiec.
Muszę w tym miejscu zapoznać was z pewnymi faktami dotyczącymi Cyrku i moich prób wybicia się w nim.
Po aferze z Benem nie wiadomo było, czy mnie awansują, czy wyrzucą. Dzisiaj wydaje mi się, że zakulisowym interwencjom Smileya zawdzięczałem więcej, niż mogłem wówczas przypuszczać. Zdany tylko na własną opinię Personalny nie zatrzymałby mnie nawet na pięć minut. Zbiegłem z aresztu domowego, zataiłem informację o związku Bena ze Stefanie i nawet jeśli nie byłem wdzięcznym adresatem miłosnych deklaracji Bena, to przecież wiązano mnie z tą sprawą, więc do diabła ze mną.
– Pomyśleliśmy, że może chciałbyś pracować w British Council – zaproponował Personalny wrednie podczas spotkania, nie częstując mnie nawet filiżanką herbaty.
Ale Smiley wstawił się za mną. Prawdopodobnie jako dowódca swej skromnej prywatnej armii tajnych informatorów rozsianych po całej Europie przejrzał moją młodzieńczą impulsywność. Innym powodem, dla którego mnie oszczędzono, była zdrada Billa Haydona, choć wtedy nawet Smiley nie mógł o niej wiedzieć. Jego londyńska placówka zdobywała monopol na działania Cyrku na całym świecie. Ale jeśli baczne oko Smileya nie spoczęło jeszcze na Billu, już wówczas wiedział, że na Piątym Piętrze grasuje kret, szpieg Moskwy, i pragnął zebrać grupę pracowników, których wiek i dotychczasowa działalność stawiały poza podejrzeniami. Na szczęście jednym z nich byłem ja.
Na kilka miesięcy odstawiono mnie na boczny tor, gdzie harowałem, oceniając i rozprowadzając mało znaczące raporty wśród klientów z Whitehall. Pozbawiony przyjaciół i śmiertelnie znudzony, już zacząłem się poważnie zastanawiać, czy Personalny życzy sobie mojej śmierci, kiedy ku mej wielkiej radości zostałem wezwany do jego biura. W obecności Smileya zaproponował mi posadę w Zurychu, gdzie miałem podlegać tylko staremu wyjadaczowi Eddowsowi, który wyznawał zasadę rzucania nowicjuszy na głęboką wodę.
W niespełna miesiąc zainstalowałem się w małym mieszkanku w Altstadt, pracując dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. Prowadziłem radzieckiego attaché morskiego w Genewie, który kochał Lenina, ale jeszcze bardziej pewną francuską stewardesę; czeskiego handlarza bronią w Lozannie, który przechodził kryzys sumienia w związku z dostarczaniem terrorystom na całym świecie broni i materiałów wybuchowych; milionera z Albanii z willą w St. Moritz, który nadstawiał głowę, wracając do ojczyzny i rekrutując swych ziomków, oraz znerwicowanego fizyka z Niemiec wschodnich związanego z Instytutem Maxa Plancka w Essen, który potajemnie nawrócił się na katolicyzm. Zainstalowałem mikrofonik w polskiej ambasadzie w Bernie i prowadziłem podsłuch rozmów telefonicznych dwóch węgierskich szpiegów w Bazylei. Zacząłem też poważnie angażować się w związek z Mabel. Niedawno przeniesiono ją do sekcji weryfikacyjnej i w barze młodszych oficerów często wznoszono jej zdrowie.
Nie zawiodłem zaufania, którym obdarzył mnie Smiley. Dzięki moim wysiłkom w terenie i jego pieczołowitemu zabezpieczaniu informacji w kraju udawało nam się zebrać ważne materiały, a nawet przekazać je we właściwe ręce, a bylibyście zdziwieni, jak rzadko te dwie rzeczy idą w parze.
Kiedy po dwóch latach pojawiła się dla mnie możliwość przeniesienia do Hamburga na samodzielne stanowisko podporządkowane bezpośrednio placówce londyńskiej, która siłą rzeczy stanowiła ośrodek brytyjskiego wywiadu, Smiley pozwolił mi się ubiegać o tę posadę mimo zastrzeżeń co do powiększających się wpływów Haydona. Odpowiednio się zareklamowałem, delikatnie przypominając Personalnemu o swoim marynarskim doświadczeniu. Dopilnowałem, żeby samodzielnie doszedł do wniosku, którego nie wyraziłem tymi słowami, że męczy mnie nadmierna staroświecka przezorność Smileya. Poskutkowało. Objąłem placówkę hamburską z polecenia Haydona i tej samej nocy po romantycznej kolacji u Bianchiego Mabel i ja straciliśmy razem dziewictwo.
Poczucie, że wszystko zmierza ku lepszemu, nasiliło się, gdy na liście nowych współpracowników zauważyłem z rozbawieniem, że głównym aktorem w mojej nowej trupie jest niejaki Wolf Dittrich alias kapitan morski Brandt. Były późne lata sześćdziesiąte. Billowi Haydonowi zostały jeszcze trzy.
Hamburg był zawsze doskonałym miejscem dla Anglika, a jeszcze lepszym dla szpiega. Po spokojnym, malowniczym Zurychu miasto zdawało się kipieć energią i iskrzyć morskim powietrzem. Stare hanzeatyckie więzy z Polską, północną Rosją i krajami bałtyckimi wciąż pozostawały żywe. Był tu handel, banki, tak samo jak w Zurychu, ale też transport morski, imigranci i awanturnicy. Wulgarny, zuchwały Hamburg stanowił niemiecką stolicę prostytucji i prasy. A niedaleko rozciągały się tajemnicze równiny Szlezwika-Holsztynu z ich ulewami, czerwonymi farmami, zielonymi polami i skłębionymi chmurami. Każdy człowiek ma swoją cenę. Do dziś sprzedałbym duszę za butelkę piwa z Lubeki, marynowanego śledzia i szklaneczkę sznapsa po męczącym spacerze wzdłuż grobli.
Nowa praca podobała mi się pod każdym względem. Byłem Nedem, wicekonsulem do spraw transportu morskiego; moje skromne biuro mieściło się w ślicznym ceglanym domku z mosiężną tabliczką, wystarczająco blisko siedziby konsula generalnego i przezornie odpowiednio daleko. Miałem dwóch pomocników z Admiralicji, którzy odwalali za mnie robotę konsularną i trzymali gęby na kłódkę. Radio i szyfrant byli z Cyrku. I choć nie zaręczyłem się jeszcze, podczas każdej wizyty w Londynie, gdzie jeździłem na konsultacje z Billem lub którymś z jego pomocników, Mabel zawsze znajdowała czas, żeby się ze mną spotkać.
Spotkania z agentami odbywały się w mieszkaniu w Wellingsbüttel, z widokiem na cmentarz. Mieściło się nad kwiaciarnią prowadzoną przez parę emerytowanych Niemców, którzy podczas wojny pracowali dla nas. Największy ruch w kwiaciarni panował w niedziele, a w poniedziałek rano kolejka dzieciaków z okolicznych ruder odsprzedawała kwiaty zakupione poprzedniego dnia. Nigdy nie widziałem bezpieczniejszego miejsca. Przez cały boży dzień mijały nas karawany, furgonetki i kondukty pogrzebowe. Ale w nocy w mieszkaniu było spokojnie dosłownie jak w grobie. Nawet egzotyczna postać kapitana morskiego nie rzucała się w oczy, kiedy w czarnym kapeluszu i ciemnym garniturze kołyszącym się krokiem niknął w bramie, wymachując teczką komiwojażera, i wspinał się ciężko po schodach do naszych niewinnie wyglądających drzwi z tabliczką „Büro”.
Będę nazywał go Brandtem. Niektórzy ludzie, choć mogą często zmieniać nazwiska, mają tylko jedno.
Ale perłą w mojej koronie była Margerite lub, jak ją nazywaliśmy po angielsku, „Daisy”. Była to piętnastometrowa poszyta nakładkami łódź rybacka zamieniona w jacht, z mostkiem, kabiną i czterema kojami na forkasztelu. Wyposażona w bezanmaszt chroniący przed kołysaniem, miała ciemnozielony kadłub z jasnozielonym relingiem i biały dach kabiny. Zbudowana została do kamuflażu, nie do prędkości. Przy kiepskim świetle i lekko wzburzonym morzu nie dało się jej dostrzec gołym okiem. Na ekranach radarów prezentowała się niegroźnie, zwłaszcza podczas złej pogody. Bałtyk to złośliwe morze, płytkie i bezpływowe. Nawet przy lekkim wietrze fale robią się wysokie i niebezpieczne. Już przy dziesięciu węzłach „Daisy” osiągała maksymalną prędkość, sunąc jak żółw. Jedyną szybką rzeczą, jaką posiadała, była szalupa z silnikiem o mocy pięćdziesięciu koni mechanicznych, przytwierdzona do dachu kabiny jako łódź ratunkowa. Na niej mieli przypływać i odpływać nasi agenci.
„Daisy” stała w starej wiosce rybackiej Blankenese nad Łabą, kilkanaście kilometrów za Hamburgiem. Czekała tam spokojnie wśród jej podobnych łodzi, wyglądając tak skromnie, jak tylko można było sobie życzyć. W razie potrzeby odpływała z Blankenese w górę rzeki do Kanału Kilońskiego i w tempie pięciu węzłów pokonywała mozolnie sto dwadzieścia kilometrów dzielących ją od otwartego morza.
Osprzęt nawigacyjny firmy Decca odbierał sygnały stacji podległych na wybrzeżu, ale tak robili wszyscy. Każda rzecz wewnątrz i na zewnątrz łodzi była przeciętna i każda z jej trzyosobowych załóg mogła dokonywać napraw we własnym zakresie. Ci ludzie nie byli specjalistami, choć każdy z nich pasjonował się czym innym. Kiedy potrzebowaliśmy fachowców, otrzymywaliśmy pomoc od Royal Navy.
Widzicie więc, że z nowym dynamicznym zespołem, który wspierał mnie z placówki londyńskiej, z pełną garścią źródeł, które wystawiały na próbę moją wszechstronność, oraz z „Daisy” i jej załogą miałem wszystko, co może sobie wymarzyć szef placówki z domieszką słonej wody we krwi.
Oczywiście miałem też Brandta.
Dwa lata pracy w Cyrku zmieniły Brandta, choć początkowo trudno mi było ustalić, w jaki sposób. Nie chodziło o to, że – jak zauważyłem – trochę się postarzał i okrzepł, lecz o bezustanną czujność, wieczne skupienie, które kraina wywiadu odbija jak piętno nawet na swych najbardziej beztroskich mieszkańcach. Spotkaliśmy się w mieszkaniu przy cmentarzu. Wszedł. Stanął jak wryty i wytrzeszczył oczy. Szczęka mu opadła i wydał z siebie gromki okrzyk rozpoznania. Chwycił mnie w objęcia, niemal łamiąc mi kości. Roześmiał się, aż do oczu napłynęły mu łzy, odsunął się, żeby mi się przyjrzeć, i znów przycisnął mnie mocno do czarnego płaszcza. Ale nawet jego spontaniczność była naznaczona czujnością. Widziałem to już u innych agentów.
– Do licha, czemu mi nic nie powiedzieli, Herr Konsul? – zawołał, znów chwytając mnie w objęcia. – Co to za cholerna maskarada? Słuchaj, mamy do zrobienia wielkie rzeczy, rozumiesz? Mamy dobrych ludzi i damy porządnego łupnia tym parszywym kacapom, słyszysz?
– Wiem – powiedziałem, śmiejąc się. – Słyszę.
A kiedy zapadła noc, uparł się, żeby usadzić mnie między zwojami lin w furgonetce i zawieźć z samobójczą prędkością do odległego wiejskiego domu, który kupili mu Anglicy. Pragnął przedstawić mnie swojej grupie, a ja cieszyłem się na to spotkanie. Jeszcze bardziej cieszyłem się z możliwości ujrzenia jego dziewczyny, Belli, ponieważ jej niedawne pojawienie się placówka londyńska odnotowała z niepokojem. Bella miała dwadzieścia dwa lata i była z nim od trzech miesięcy. Brandt wyglądał na pięćdziesiątkę. Pamiętam, że był środek lata, a w furgonetce pachniało frezjami, które Brandt kupił dla niej na targu.
– To pierwszorzędna dziewczyna – oświadczył dumnie, kiedy wchodziliśmy do domu. – Dobrze gotuje, świetnie się kocha, uczy się angielskiego, wszystko. Hej, Bella, przywiozłem ci nowego chłopaka!
Domy malarzy i marynarzy wyglądają podobnie, dom Brandta nie był wyjątkiem. Urządzony skromnie, lecz przytulnie, miał ceglane podłogi i niskie sufity z białymi krokwiami. Nawet w ciemności zdawał się wpuszczać światło z zewnątrz. Z drzwi frontowych weszliśmy prosto do dużego pokoju. W kominku paliły się szczapy, a okrętowa lampa oświetlała nagi bok dziewczyny, która czytała coś, leżąc na stercie poduszek. Zaintrygowana podniosła się, słysząc nasze wejście. Ma dwadzieścia dwa lata, lecz zachowuje się jak osiemnastolatka, pomyślałem, kiedy mocno i radośnie uścisnęła mi dłoń. Była w męskiej koszuli i szortach. Na szyi lśnił złoty amulet obwieszczający jej przynależność do Brandta: oto moja kobieta, nosi mój znak własności. Ale wszystko: twarz wesołej słowiańskiej wieśniaczki z przejrzystymi szeroko rozstawionymi oczami, wydatnymi kośćmi policzkowymi, ustami, które nawet gdy były nieruchome, zdawały się uśmiechać, długie gołe nogi, których skóra miała ten sam odcień co złociste włosy, cienka talia, jędrne piersi i pełne biodra, całe to piękne młode ciało świadczyło, że cokolwiek myśli o tym Brandt, Bella nie może należeć do nikogo z jego pokolenia czy choćby z mojego.
Wstawiła frezje do wazonu i przyniosła czarny chleb, pikle i butelkę sznapsa. Poruszała się z niedbałą kokieterią. Zapewne zdawała sobie sprawę, choć nie jestem tego pewien, jakie wrażenie robi każdy jej gest. Usiadła obok Brandta przy stole, uśmiechnęła się do mnie i objęła go, pozwalając, aby koszula otworzyła się nieco szerzej. Zawładnęła jego ręką. Kontrast pozwolił mi stwierdzić, jak bardzo delikatne są jej dłonie. Brandt rozgadał się na temat siatki, wymieniając nazwiska i adresy agentów, a Bella obserwowała mnie swymi szczerymi oczyma.
– Ned – powiedział Brandt – musimy zdobyć dla Aleksa nowe radio. Rozebrali je, wymienili części, baterie, ale jest do kitu. Do niczego. – Zadzwonił telefon, Brandt przybrał władczy ton. – Jestem zajęty, OK…? Zostaw paczkę u Stefana. Słuchaj, odezwał się Leonids?
Pokój z wolna zapełniał się ludźmi. Najpierw wszedł energiczny krzywonogi mężczyzna z obwisłym wąsem. Pocałował Bellę entuzjastycznie, lecz niewinnie w usta, klepnął Brandta w ramię i przypiął się do jedzenia.
– To Kazimirs – wyjaśnił Brandt, szturchając mnie kciukiem. – Łajdak, ale go kocham. W porządku?
– Jak najbardziej – przytaknąłem ochoczo.
Pamiętałem, że trzy lata wcześniej Kazimirs uciekł przez fińską granicę, zabijając po drodze dwóch radzieckich strażników granicznych. Miał bzika na punkcie silników i był najszczęśliwszy, dłubiąc w maszynach. Ceniono go również jako kuka.
Potem nadeszli bracia Durbowie, Antons i Alfreds, krępi i zuchwali jak Walijczycy i niebieskoocy jak Brandt. Bracia Durbowie przyrzekli matce, że nigdy razem nie wypłyną w morze, więc robili to na zmianę. Na „Daisy” najlepiej pływało się w trójkę, lubiliśmy zostawiać miejsce na ładunek i niespodziewanych pasażerów. Po jakimś czasie wszyscy mówili naraz, zasypywali mnie pytaniami, nie czekając na odpowiedzi, śmiali się, pili moje zdrowie, palili, wspominali i knuli. Kazimirs przyznał, że ostatni rejs przed trzema tygodniami był szczególnie nieudany. „Daisy” trafiła na niespodziewany sztorm w Zatoce Gdańskiej i straciła bezan. Antons Durba powiedział, że pod Užavą na wybrzeżu łotewskim zgubili we mgle sygnał świetlny. Wystrzelili rakietę i przywitała ich grupa szalonych Łotyszy, którzy czekali na plaży jak delegacja ojców miasta! Po dzikim śmiechu i toastach zapadło głębokie nordyckie milczenie, kiedy wszyscy oprócz mnie pogrążyli się w tych samych ponurych wspomnieniach.
– Za Valdemarsa – wzniósł toast Kazimirs i wypiliśmy za Valdemarsa, członka grupy, który zginął przed pięcioma laty.
Bella wzięła kieliszek Brandta i też wypiła, odprawiając oddzielną ceremonię i jednocześnie przyglądając mi się znad kieliszka.
– Za Valdemarsa – powtórzyła cicho, a jej powaga była równie czarująca, jak uśmiech.
Czyżby znała Valdemarsa? Czyżby był jednym z jej kochanków? A może po prostu piła za jednego z odważnych rodaków, który oddał życie za sprawę?
Muszę wam trochę opowiedzieć o Valdemarsie – nie o tym, czy przespał się z Bellą, ani nie o tym, w jakich okolicznościach zginął, bo nikt tego nie wie na pewno. Wiadomo tylko, że wysadzono go na brzeg i słuch o nim zaginął. Według jednej wersji udało mu się połknąć kapsułkę z trucizną, według innej wydał rozkaz swemu ochroniarzowi, żeby go zastrzelił, jeśli wpadnie w pułapkę. Ale ochroniarz też zniknął. Poza tym Valdemars nie był jedynym agentem, który zniknął podczas „jesieni zdrady”, jak obecnie nazywali ten okres członkowie grupy. W ciągu następnych kilku miesięcy, w kolejne rocznice śmierci, wznosiliśmy toasty za czterech innych łotewskich bohaterów, którzy zaginęli w niewyjaśnionych okolicznościach w tym samym nieszczęśliwym czasie. Obecnie uważano, że nie trafili ani do partyzantów, ani do lojalnych grup odbiorczych na brzegu, lecz prosto w ręce szefa sekcji łotewskiej w centrali moskiewskiej. Tworzono ostrożnie nowe siatki, ale po pięciu latach nadal piętno tych wydarzeń prześladowało tych, którzy przetrwali, o czym Haydon nie omieszkał mnie powiadomić.
– To bezmyślna banda łajdaków – powiedział z właściwą mu pogardą dla ludzi – a ci, co nie są bezmyślni, są dwulicowi. Nie daj się zwieść ich nordyckiej flegmie i serdeczności.
Myślałem o jego słowach, wciąż dyskretnie obserwując Bellę. Czasem słuchała, wspierając policzek na zaciśniętej pięści, czasem kładła głowę na ramieniu Brandta, oddając się marzeniom, gdy on snuł plany i pił. Ale jej wielkie jasne oczy nie przestawały spoglądać na mnie, badały mnie, Anglika, którego przysłano, żeby kierował ich życiem. Od czasu do czasu jak ciepły kot odrywała się od Brandta i niespiesznie poprawiała coś w swoim wyglądzie: zakładała nogę na nogę, podciągała szorty, splatała kosmyk włosów lub wyciągała zza dekoltu złoty amulet i przyglądała się obu jego stronom. Czekałem na ślad porozumienia między nią a resztą grupy, lecz stało się jasne, że dziewczyna Brandta stanowi świętość. Nawet pobudliwy Kazimirs rozmawiał z nią z kamienną twarzą. Poszła po następną butelkę, a potem usiadła obok mnie, wzięła mnie za rękę i otworzyła moją dłoń na stole. Zbadała ją i powiedziała coś do Brandta, który wybuchnął śmiechem. Reszta poszła w jego ślady.
– Wiesz, co powiedziała?
– Niestety nie.
– Mówi, że Anglicy to cholernie dobry materiał na mężów. Jeśli umrę, na moje miejsce weźmie ciebie!
Podeszła do niego i śmiejąc się, wtuliła mu się w ramiona. Nie patrzyła już na mnie. Ja też unikałem spojrzeń w jej kierunku i myślałem o jej przeszłości, którą zrelacjonował placówce londyńskiej kapitan morski Brandt.
Bella urodziła się w chłopskiej rodzinie ze wsi pod Jełgawą. Jej ojciec został zastrzelony podczas nalotu bezpieki na tajne zebranie łotewskich patriotów. Był założycielem grupy. Agenci chcieli też zabić dziewczynę, ale uciekła do lasu i przyłączyła się do oddziału partyzantów i włóczęgów, którzy przekazywali ją sobie kolejno jeden drugiemu przez całe lato, co chyba jej nie przeszkadzało. Powoli posuwała się w stronę wybrzeża i w jakiś sposób, który nadal pozostawał dla nas tajemnicą, skontaktowała się z Brandtem. Kapitan, nie racząc powiadomić o tym Londynu, odebrał ją z plaży, kiedy wysadzał na ląd nowego radiooperatora. Poprzedni padł ofiarą załamania nerwowego. Radiooperatorzy są primadonnami każdej siatki. Dopada ich albo załamanie nerwowe, albo półpasiec.
– Wspaniałe chłopaki – entuzjazmował się Brandt, gdy wiózł mnie do miasta. – Podobają ci się?
– Są wspaniali – przyznałem i mówiłem szczerze, gdyż nie ma lepszego towarzystwa od ludzi, którzy kochają morze.
– Bella chce z nami pracować. Chce zabić tych, co zastrzelili jej ojca. Ja się na to nie zgadzam. Jest za młoda. Kocham ją.
Nieznośnie blady księżyc oświetlał płaskie łąki. W jego świetle widziałem kanciasty profil Brandta, jakby przygotowany na nadchodzącą burzę.
– Znałeś go – zasugerowałem, udając, że próbuję sobie coś przypomnieć. – Jej ojca. Feliksa. Był twoim przyjacielem.
– Pewnie, że znałem Feliksa! Uwielbiałem go! Fantastyczny facet! A ci dranie go zastrzelili.
– Zginął na miejscu?
– Podziurawili go z kałasznikowa. Tak jak wszystkich. Siedmiu mężczyzn. Wszystkich rozstrzelali.
– Są jacyś świadkowie?
– Jeden. Uciekł po tym, co zobaczył.
– Co się stało z ciałami?
– Zabrała je bezpieka. Boją się. Wolą unikać problemów. Rozstrzelali partyzantów, załadowali ich na ciężarówkę i odjechali w diabły.
– Dobrze znałeś jej ojca?
Brandt wykonał zamaszysty ruch ramieniem.
– Feliksa? Był moim przyjacielem. Walczył pod Leningradem, a potem trafił do niemieckiej niewoli. Stalin tego nie lubił. Kiedy jeńcy wracali do domu, wysyłał ich na Syberię, rozstrzeliwał, nie dawał żyć. Ale o co chodzi?
Lecz do placówki londyńskiej dotarła inna historia, choć na razie mówiono o tym tylko szeptem. Szeptano mianowicie, że ojciec Belli był informatorem zwerbowanym w niewoli na Syberii i wysłanym z powrotem na Łotwę, żeby penetrować grupy partyzantów. Zwołał spotkanie, dał znać swym mocodawcom i kiedy mordowano partyzantów, wymknął się przez okno. W nagrodę pod zmienionym nazwiskiem zarządzał teraz jednym z kołchozów pod Kijowem. Ktoś go rozpoznał, powiedział o tym komuś innemu, a ten ktoś jeszcze komuś. Źródło było niepewne, a sprawdzenie wszystkiego trwałoby bardzo długo.
Więc ostrzeżono mnie. Uważaj na Bellę.
Ostrzeżenie podziałało na mnie deprymująco. W następnym tygodniu widziałem Bellę kilkakrotnie i za każdym razem musiałem spisać swe spostrzeżenia w specjalnym formularzu, który na wyraźne życzenie Londynu wypełniałem po spotkaniu z nią. Umówiłem się z Brandtem w mieszkaniu przy cmentarzu i ku memu przerażeniu przyprowadził ją ze sobą. Powiedział, że tego dnia była w mieście. Wracali teraz do domu na wieś, więc czemu nie?
– Wyluzuj się. Ona nie mówi po angielsku – przypomniał mi, śmiejąc się, kiedy zauważył mój niepokój.
Starałem się więc streszczać, a ona, leżąc na sofie, uśmiechała się i słuchała nas, choć głównie słuchała mnie.
– Moja dziewczyna się uczy – oznajmił z dumą Brandt, głaszcząc ją po plecach, gdy przygotowywali się do wyjścia. – Kiedyś zostanie profesorem. Nicht wahr, Bella? Du wirst ein ganz grosser Prefessor, du!
Tydzień później, kiedy przeprowadzałem dyskretną inspekcję „Daisy” w Blankenese, znów zastałem tam Bellę. Ubrana w szorty spacerowała boso po pokładzie, jakbyśmy planowali rejs po Morzu Śródziemnym.
– Na litość boską, nie możemy zabierać dziewczyn na pokład. Londyn się wścieknie – powiedziałem Brandtowi wieczorem. – Załoga też się wścieknie. Wiesz, jacy są przesądni, kiedy chodzi o obecność kobiet na statku. Ty zresztą też.
Wziął mnie na stronę. Oświadczył, że mój poprzednik nie zgłaszał żadnych obiekcji. Więc dlaczego ja miałbym to robić?
– Bella rozwesela chłopaków – twierdził. – To Łotyszka, Ned, i jeszcze dziecko. Jest dla nich jak siostra, no nie bądź taki!
Kiedy zajrzałem do akt, okazało się, że miał trochę racji. Mój poprzednik, oficer marynarki wojennej, donosił, że Bella jest „zaznajomiona” z „Daisy”, i dodał nawet, że „wywiera uspokajający wpływ na załogę jako jej maskotka”. Między wierszami jego raportu o ostatniej misji operacyjnej „Daisy” wyczytałem, że Bella machała im z brzegu na pożegnanie i bez wątpienia w ten sam sposób ich przywitała.
Bezpieczeństwo operacyjne jest zawsze sprawą względną. Nigdy nie miałem złudzeń, że wszystko w organizacji Brandta odbywa się według reguł ustalonych w Sarratt. Zdawałem sobie sprawę, że w klaustrofobicznej atmosferze Centrali łatwo pomylić plątaninę kodów, symboli i pseudonimów z życiem. Cambridge Circus to jedno. Grupa wolnych łotewskich patriotów, którzy nadstawiają karku, to drugie.
A jednak obecność niesprawdzonej, niezwerbowanej osoby w samym sercu organizacji, wtajemniczanej w plany i obecnej przy rozmowach, przekraczała wszelkie wyobrażalne granice: i to po zdradzie sprzed pięciu lat. I im bardziej martwiłem się tą sprawą, tym bardziej – jak mi się wydawało – rosło przywiązanie Brandta do dziewczyny. Jego czułości stawały się coraz bardziej obfite, a pieszczoty coraz bardziej demonstracyjne w mojej obecności. Typowe zauroczenie starzejącego się mężczyzny młodą dziewczyną – pisałem do Londynu, jak gdybym miał do czynienia z tuzinami takich spraw.
Tymczasem planowano dla „Daisy” nową misję, której cel miał nam być wyjawiony później. Dwa, trzy razy w tygodniu musiałem wyjeżdżać do domu Brandta, gdzie docierałem po zmroku, i przez kilka godzin siedzieliśmy przy stole, studiując wykresy, mapy meteorologiczne i ostatnie komunikaty obserwacji wybrzeża. Czasem zjawiała się cała załoga, czasem siedzieliśmy tylko we troje. Brandtowi było wszystko jedno. Obejmował i przytulał Bellę, jak gdyby trwali w wiecznej ekstazie, bawił się jej włosami, pieścił jej szyję i raz zapomniał się do tego stopnia, że podczas długiego pocałunku wsunął jej rękę pod koszulę i położył na nagiej piersi. Odwracałem wzrok od tych gorszących scen, a w pamięci zostawało mi spojrzenie Belli. Zdawało się mówić, że chciałaby, abym to ja ją pieścił, nie Brandt.
„Swobodne pieszczoty stają się normą”, pisałem późną nocą w moim biurze w raporcie dla placówki londyńskiej. A w kalendarzu: „Szlak, warunki pogodowe i morskie do zaakceptowania. Czekamy na konkretne rozkazy z Centrali. Morale załogi wysokie”.
Moje własne morale walczyło o przetrwanie, bo jedna katastrofa goniła następną.
Najpierw wypłynęła nieszczęsna sprawa mego poprzednika, emerytowanego komandora podporucznika Royal Navy Perry’ego de Mornaya Liptona, odznaczonego Orderem za Wybitną Służbę, bohatera nieregularnych formacji Jacka Arthura Lumleya z czasów wojny. Przez dziesięć lat, aż do mojego przybycia, Lipton grał podwójną rolę: za dnia udawał angielskiego idiotę w monoklu, który krąży po klubach ekspatriantów rzekomo w poszukiwaniu darmowych porad inwestycyjnych. Po zapadnięciu nocy wkładał kapelusz tajniaka i szedł do pracy, odbywając rozmowy ze swą potężną armią agentów. Taka przynajmniej legenda krążyła w Centrali.
Zastanawiało mnie jedno: kiedy przejmowałem po nim stanowisko, nie zorganizowano formalnego spotkania. Personalny wyjaśnił tylko lapidarnie, że Liptona wysłano z misją gdzie indziej. Teraz wyjawiono mi prawdę. Lipton wyjechał, ale nie z brawurową misją w głąb Rosji, lecz na południe Hiszpanii, gdzie z byłym kapralem kawalerii Kennethem zbudował sobie dom za środki Cyrku: za dwieście tysięcy funtów głównie w złotych sztabkach i frankach szwajcarskich, które rzekomo wypłacał przez kilka lat swym dzielnym agentom.
To smutne odkrycie rzucało cień na każdą operację mającą jakikolwiek związek z Liptonem, w tym nieuchronnie na grupę Brandta. Czy Brandt też należał do fikcyjnych agentów Liptona, czerpiąc korzyści w zamian za sprytnie sfabrykowane materiały? A współpracownicy, którymi tak się chełpił, przyjaciele, z których wielu pobierało solidne pensyjki?
A Bella – czy i Bella należała do tej mistyfikacji? Czy Bella zawracała mu w głowie i osłabiała wolę? Czy i Brandt przed emeryturą mościł sobie gniazdko z ukochaną na południu Hiszpanii?
Przez drzwi mojego skromnego biura przeszedł cały korowód ekspertów z Cyrku. Pierwszym był nieprawdopodobny człowiek, kapitan Plum. Ślęczeliśmy z nim w mieszkaniu przy cmentarzu nad starymi rachunkami za paliwo i rejestrami przebytych kilometrów, porównując je z niebezpiecznymi szlakami, które Brandt i jego załoga ponoć przemierzyli podczas swych bałtyckich misji. Dzienniki pokładowe były skrótowe, jak większość dzienników pokładowych, ale przeczytaliśmy je wszystkie, łącznie z materiałami Pluma na temat przechwyconych sygnałów, stacji radarowych, boi nawigacyjnych i dostrzeżonych radzieckich łodzi patrolowych.
Plum wrócił tydzień później, tym razem w towarzystwie Rose’a, byłego malajskiego policjanta o niewyparzonej gębie, który pochodził z Manchesteru i zyskał sobie reputację najbardziej zajadłego tropiciela służb wywiadowczych. Rose przesłuchiwał mnie tak, jakbym to ja należał do spisku. Ale kiedy już miałem wybuchnąć, rozbroił mnie, mówiąc, że na podstawie dostępnych dowodów organizacji Brandta nie można nic zarzucić.
Lecz w umysłach tego typu ludzi raz zaistniałe podejrzenia rodzą następne, a znak zapytania nad ojcem Belli nie zniknął. Rozumowano, że skoro ojciec był zdrajcą, córka musiała o tym wiedzieć. A jeśli wie i milczy, w takim razie sama jest zdrajczynią. Centrala moskiewska, tak jak Cyrk, znana jest z rekrutowania całych rodzin. Zespół ojciec–córka był jak najbardziej prawdopodobny. Wkrótce bez żadnych solidnych podstaw placówka londyńska zaczęła wysuwać tezę, że to Feliks był odpowiedzialny za wpadkę sprzed pięciu lat.
W sposób nieunikniony rzuciło to jeszcze bardziej ponure światło na osobę Belli. Zaczęto mówić o sprowadzeniu jej do Londynu i przesłuchaniu, lecz wówczas interweniowałem jako przełożony Brandta. Niemożliwe, przekonywałem placówkę londyńską. Brandt nigdy na to nie przystanie. Doskonale, nadeszła odpowiedź – typowa dla wojowniczej postawy Haydona – więc sprowadź ich razem i Brandt będzie mógł być obecny przy przesłuchaniu. Tym razem uznałem za stosowne osobiście udać się do Londynu i przedstawić sprawę Billowi w cztery oczy. Kiedy wszedłem do jego gabinetu, leżał rozciągnięty na kanapie: jego ekscentryczność przejawiała się tym, że nie siadywał przy biurku. W starym słoiku z brązowego szkła paliło się kadzidełko.
– Może brat Brandt nie jest tak drażliwy, jak myślisz, paniczu Ned – powiedział oskarżycielskim tonem, patrząc na mnie znad okularów. – Może to ty jesteś taki?
– Zadurzył się w niej – oznajmiłem.
– A ty?
– Jeśli zaczniemy w jego obecności oskarżać tę dziewczynę, wpadnie w furię. On żyje dla niej. Powie nam, żebyśmy poszli do diabła i rozwiązali siatkę, a wątpię, czy ktoś inny mógłby ją poprowadzić.
Haydon się zamyślił.
– Bałtycki Garibaldi. No proszę. Ale przecież Garibaldi nie był wcale aniołkiem, prawda? – Czekał na moją odpowiedź, lecz ja wolałem przyjąć, że postawił pytanie retoryczne. – Ci faceci, z którymi żyła w lesie – wycedził w końcu. – Mówi o nich czasem?
– W ogóle nie wraca do tego okresu. Brandt tak, ale ona nie.
– Więc o czym mówi?
– Właściwie o niczym. Ważne rzeczy mówi zwykle po łotewsku, a Brandt tłumaczy na angielski, jeśli uzna to za stosowne. Poza tym tylko się uśmiecha i patrzy.
– Na ciebie?
– Na niego.
– Ładna z niej babka, co?
– Jest atrakcyjna. Tak.
Znów się zamyślił.
– Wynika z tego, że jest ideałem – oświadczył. – Uśmiecha się, tylko patrzy, nie mówi dużo i pieprzy się. Czego jeszcze można chcieć? – Znów spojrzał na mnie figlarnie znad okularów. – Chcesz powiedzieć, że nie mówi nawet po niemiecku? Musi mówić, skoro stamtąd pochodzi. Nie bądź głupi.
– Kiedy nie ma innego wyjścia, niechętnie używa niemieckiego. Mówienie po łotewsku jest wyrazem patriotyzmu. Z niemieckim sprawa ma się inaczej.
– Ładne cycki?
– Niezłe.
– Nie mógłbyś się do niej trochę bardziej zbliżyć? Oczywiście bez burzenia miłosnej sielanki. Zależy nam tylko na odpowiedziach na kilka podstawowych pytań. Żadnych dramatów. Czy nie jest podstawiona, czy to brat Brandt podrzucił ją do gniazda jak kukułcze jajo czy może centrala moskiewska? Zobacz, co ci się uda z niej wyciągnąć. On nie jest jej prawdziwym ojcem, chyba o tym wiesz? Nie mógłby nim być.
– Kto? – Przez chwilę wydawało mi się, że Haydon nadal mówi o Brandcie.
– Jej ojciec. Feliks. Ten, którego podobno rozstrzelano. Rolnik. Według dokumentów urodziła się w styczniu czterdziestego piątego roku, prawda?
– Tak.
– Ergo została poczęta gdzieś koło kwietnia czterdziestego czwartego. A wtedy, jeśli mamy wierzyć bratu Brandtowi, jej ojciec gnił w obozie jenieckim w Niemczech. Nie powinniśmy być w tej sprawie zbyt pruderyjni. Bez wielkiego trudu można zajść w ciążę, kiedy mąż przebywa w niewoli. Tak czy owak, każdy najmniejszy szczegół pomoże nam w podjęciu decyzji, czy zlikwidować siatkę, której czas prawdopodobnie już się skończył.
Tej nocy byłem wdzięczny Mabel za towarzystwo, choć jeszcze nie dotarliśmy się jako kochankowie, na czym tak bardzo nam zależało. Ale oczywiście nie powiedziałem jej nic o sprawie, a już na pewno nic na temat Belli. Jako dziewczyna z sekcji weryfikacyjnej Mabel reprezentowała analityczną stronę Cyrku. Byłoby chyba niewłaściwe, gdybym podzielił się z nią swoimi problemami. Co innego gdybyśmy byli po ślubie. Tymczasem jednak Bella musiała pozostać moją tajemnicą.
I pozostała. Kiedy wróciłem do samotnego łóżka w Hamburgu, myślałem o Belli i głównie o niej. Stanowiła podwójną tajemnicę: jako kobieta i potencjalna zdrajczyni, przez co stawała się dla mnie źródłem niemal nieograniczonego zagrożenia. To nie była już marginalna postać naszej organizacji, lecz jej przeznaczenie. Jej los był naszym losem. Jeśli Bella jest czysta, taka też jest siatka. Ale jeśli zaprzedała się innej służbie wywiadowczej, jeśli jest podwójną agentką, która ma na celu kusić, osłabić i wreszcie zdradzić nas, wtedy my wszyscy wokół niej jesteśmy zbrukani, a czas grupy, jak to ujął Haydon, już się skończył.
Zamknąłem oczy i ujrzałem jej wzrok skierowany na mnie, słoneczny i kuszący. Poczułem miękkość jej powitalnych pocałunków, które zawsze, jak mi się wydawało, trwały o ułamek sekundy dłużej, niż wymagała tego grzeczność. Wyobrażałem sobie jej gibkie ciało w różnych pozach i obracałem je raz za razem w myślach, a jednocześnie rozważałem możliwość podwójnej gry. Przypomniałem sobie sugestię Haydona, żeby „się do niej zbliżyć”, i odkryłem, że nie jestem w stanie rozdzielić poczucia obowiązku od żądzy.
Powtórzyłem w myślach historię jej ucieczki, kwestionując każdy jej etap. Czy wymknęła się przed strzelaniną czy w trakcie? W jaki sposób? Czy jakiś kochanek z bezpieki ostrzegł ją na czas? Czy w ogóle kogoś rozstrzelano? I czemu nie opłakiwała ojca dłużej, tylko wskoczyła do łóżka Brandta? Nawet jej szczęście świadczyło przeciw niej. Wyobrażałem ją sobie w lesie z bandą rzezimieszków. Czy każdy z nich brał ją, gdy przyszła mu ochota, czy może współżyła trochę z jednym, trochę z drugim? Wyobrażałem ją sobie nagą w lesie i siebie nagiego obok niej. Obudziłem się zawstydzony i zamówiłem poranną rozmowę z Mabel.
Czy rozumiałem siebie? Wątpię. Niewiele wiedziałem o kobietach, zwłaszcza o pięknych kobietach. Jestem pewien, że nie przyszło mi do głowy, iż szukanie wad Belli może być próbą osłabienia jej erotycznego wpływu. Nie chciałem zbłądzić i codziennie pisałem do Mabel. Tymczasem skoncentrowałem się na nadchodzącej misji „Daisy”. Uważałem to zadanie za doskonałą okazję do gruntownego wybadania Belli. Pogoda się pogarszała, co „Daisy” lubiła najbardziej. Jesienią noce były coraz dłuższe, a „Daisy” lubiła też ciemność.
„Załoga ma być przygotowana do odpłynięcia w poniedziałek”, brzmiał pierwszy sygnał placówki londyńskiej. Drugi nadszedł dopiero w piątek wieczorem i podał cel rejsu: Zatoka Narewska w północnej Estonii, niespełna dwieście kilometrów na zachód od Leningradu. Jeszcze nigdy „Daisy” nie zapuszczała się tak daleko w głąb rosyjskich wód; bardzo rzadko wykorzystywano ją do wspierania dysydentów spoza Łotwy.
– Dałbym dużo, żeby z wami popłynąć – wyznałem Brandtowi.
– To zbyt niebezpieczne, Ned – odparł, klepiąc mnie po plecach. – Przez cztery dni byś chorował, leżał na koi, zawadzał nam, nie ma mowy!
Obydwaj wiedzieliśmy, że to niemożliwe. Centrala zafundowała mi raz nocny rejs wokół Bornholmu, ale nawet wtedy czułem się, jakby mi rwano zęby.
W nocy z soboty na niedzielę zebraliśmy się w domu Brandta. Kazimirs i Antons Durba przyjechali razem furgonetką. Tym razem to Antons miał wypłynąć w morze. Przy tak maleńkiej załodze każdy musiał wiedzieć wszystko, aby każdego można zastąpić. Nie było już mowy o piciu. Od tej pory pełna abstynencja. Kazimirs przywiózł homary. Przyrządzał jakąś wyszukaną potrawę w sosie, z którego słynął, pomagała mu Bella: przynosiła, wynosiła i stanowiła dekorację. Kiedy zjedliśmy posiłek, sprzątnęła ze stołu, a ja rozłożyłem mapy pod wiszącą lampą.
Brandt dostał sześć dni. W wersji optymistycznej. Z Kieler Förde „Daisy” miała wypłynąć w pełne morze, mijając Bornholm od szwedzkiej strony. Po dotarciu do Gotlandii łódź powinna zawinąć do Sundre na jej południowym krańcu, by uzupełnić paliwo i prowiant. Kiedy będą to robić, podejdzie do nich dwóch mężczyzn i jeden zapyta, czy mają śledzie. Odpowiedzą: „Tylko w puszkach. W tych wodach od lat nie ma śledzi”. Tego typu rozmowy brzmią idiotycznie, a ta przyprawiła Antonsa i Kazimirsa o atak nerwowego śmiechu. Z kuchni wróciła Bella i dołączyła do towarzystwa.
Jeden z tych mężczyzn zapyta, czy wezmą go na pokład, mówiłem dalej. Jest ekspertem – nie dodałem, że w dziedzinie sabotażu, ponieważ załoga miała mieszane uczucia na ten temat. Podczas rejsu mieli zwracać się do niego Wołodia. Wołodia będzie miał ze sobą skórzaną walizkę, a w kieszeni płaszcza dwa guziki – brązowy i biały – jako dowód tożsamości. Gdyby nie reagował na imię Wołodia, nie miał ze sobą walizki ani guzików, mają wysadzić go żywego na lądzie i natychmiast wrócić do Kilonii, a także przesłać radiogram o uzgodnionej treści. W przeciwnym razie w ogóle nie powinni nadawać żadnych sygnałów. Na chwilę zapadło milczenie. Usłyszałem bose stopy Belli na ceglanej podłodze: przyniosła drewno do kominka.
Z Gotlandii, instruowałem ich, ruszą na północny wschód przez wody międzynarodowe, trzymając się środka Zatoki Fińskiej. Potem staną na redzie przy wyspie Gogland, gdzie przeczekają do zmierzchu, a następnie ruszą na południe do Zatoki Narewskiej i postarają się przed północą dotrzeć na miejsce.
Przywiozłem ze sobą mapy zatoki w dużej skali i fotografie piaszczystego wybrzeża. Rozłożyłem je na stole. Mężczyźni stanęli obok mnie, żeby się im przyjrzeć. Tymczasem coś kazało mi podnieść wzrok i ujrzałem Bellę zwiniętą w kłębek w kącie pokoju. Wpatrywała się we mnie rozpalonymi w blasku ognia oczami.
Pokazałem im punkt na plaży, gdzie dopłynie szalupa, oraz punkt na nabrzeżu, gdzie powinni wypatrywać sygnałów świetlnych. Grupa płynąca do brzegu powinna założyć specjalne okulary, bo estońska grupa odbiorcza będzie nadawać sygnały lampą ultrafioletową. Gołym okiem nic nie będzie widać, powiedziałem. Po wysadzeniu na ląd pasażera z walizką szalupa musi zaczekać najwyżej dwie minuty na ewentualną wymianę, po czym na pełnych obrotach wrócić do „Daisy”. Szalupę powinien obsługiwać tylko jeden z członków załogi, na wypadek gdyby w drodze powrotnej trzeba było zabrać pasażera. Wyrecytowałem hasła rozpoznawcze, które miały być wypowiedziane podczas spotkania z grupą odbiorczą, ale tym razem nikt się nie śmiał. Podałem im stopień nachylenia plaży docelowej. Poinformowałem, że noc będzie bezksiężycowa. Liczyliśmy też na przewidywany sztorm. Bella przyniosła herbatę. Ocierała się o nas bezwiednie, rozstawiając kubki. Zupełnie jakby zaprzęgała swój seksapil do naszej sprawy. Kiedy podeszła do Brandta, który nadal ślęczał nad mapą plaży, pomasowała jego szerokie plecy obydwoma rękami, jak gdyby napełniała go swą młodzieńczą siłą.
Wróciłem do domu o piątej rano, lecz nie myślałem o śnie. Po południu pojechałem z Brandtem i Bellą do Blankenese jego furgonetką. Antons i Kazimirs spędzili na łodzi cały dzień. Byli ubrani w czapki z pomponami i nieprzemakalne spodnie. Na pokładzie wietrzyły się pomarańczowe kapoki. Ściskając każdemu po kolei dłoń, rozdałem wszystkim kapsułki z czystym cyjankiem. Padał drobny kapuśniaczek; na nabrzeżu nie było żywej duszy. Brandt podszedł do schodni, lecz kiedy Bella chciała pójść za nim, zatrzymał ją.
– Nie – rozkazał. – Zostań z Nedem.
Była w jego starym płaszczu i wełnianej czapce z nausznikami, którą zapewne miała na sobie w dniu, gdy się poznali. Pocałował ją, a ona go objęła. Potem wszedł na pokład, zostawiwszy ją obok mnie. Antons zszedł pod pokład, silnik zakasłał i ożył. Brandt i Kazimirs odcumowali łódź. Nikt już na nas nie patrzył. „Daisy” odpłynęła od nabrzeża i spokojnie sunęła w kierunku środka rzeki. Wszyscy trzej stali do nas plecami. Usłyszeliśmy buczek i patrzyliśmy za łodzią niknącą za zasłoną szarej mgły.
Jak porzucone dzieci poszliśmy, trzymając się za ręce, do zaparkowanej furgonetki Brandta. Milczeliśmy. Nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Obejrzałem się, żeby po raz ostatni spojrzeć na „Daisy”, ale mgła już ją pochłonęła. Zerknąłem na Bellę i zauważyłem, że jej oczy są wyjątkowo błyszczące i że szybko oddycha.
– Nic mu nie będzie – zapewniłem ją. Puściłem jej dłoń, gdy otwierałem samochód. – Są bardzo doświadczeni. To wspaniały człowiek. – Nawet po niemiecku brzmiało to dość głupio.
Wsiadła do furgonetki i znów wzięła mnie za rękę. Jej palce zdawały się żyć własnym życiem w mojej dłoni. Zbliż się do niej, namawiał mnie Haydon. W ostatnim telegramie obiecałem mu, że się postaram.
Początkowo jechaliśmy w zgodnym milczeniu, połączeni i rozdzieleni wspólnymi doświadczeniami. Prowadziłem ostrożnie, ponieważ byłem spięty, lecz nadal trzymałem ją pocieszająco za rękę. Kiedy musiałem pewniej chwycić kierownicę, zauważyłem, że nie cofnęła ręki, lecz czekała na moją dłoń. Nagle ogarnęła mnie panika: dokąd ją zabrać? Odczuwałem absurdalny lęk. Pomyślałem o eleganckiej restauracji z wyłożonymi boazerią wnękami, gdzie zabierałem niektórych moich agentów. Starsi wiekiem kelnerzy daliby jej poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowała. Ale przypomniałem sobie, że Bella ubrana jest w płaszcz Brandta z bai, dżinsy i kalosze, a ja sam nie lepiej. Więc dokąd? – myślałem z przerażeniem. Robiło się późno. Przez mgłę widać było zapalające się w domach światła.
– Jesteś głodna? – zapytałem.
Położyła mi dłoń na udzie.
– Poszukamy jakiejś restauracji?
Wzruszyła ramionami.
– Chcesz wracać do domu Brandta?
– Po co?
– Chodzi mi o to, jak zamierzasz spędzić następne kilka dni. Co robiłaś, kiedy wyjechał poprzednio?
– Odpoczywałam od niego – odpowiedziała ze śmiechem, którego się po niej nie spodziewałem.
– No to powiedz mi, jak chciałabyś spędzić ten czas – rzekłem z odrobiną zniecierpliwienia. – Wolisz zostać sama czy spotykać się na plotki z innymi emigrantami? Co ci najbardziej odpowiada?
– Nieważne – odparła, odsuwając się ode mnie.
– Powiedz. Pomóż mi.
– Będę chodzić do kina, po sklepach, czytać gazety, słuchać muzyki. Będę próbowała się uczyć. Będę się nudzić.
Zdecydowałem się na mieszkanie przy cmentarzu. Przypomniałem sobie, że w lodówce jest jedzenie. Nakarmię ją, napoję i skłonię do rozmowy. Potem albo sam odwiozę ją do domu Brandta, albo zamówię taksówkę.
Wjechaliśmy do miasta. Zaparkowałem dwie przecznice wcześniej i wziąłem ją pod rękę. Szliśmy chodnikiem wysadzanym drzewami. Zrobiłbym to samo, prowadząc każdą kobietę ciemną ulicą, ale wyczuwając jej nagie ramię pod rękawem, poczułem lekkie zaniepokojenie. Nie znałem tej dzielnicy. W oświetlonych oknach domów ludzie rozmawiali i śmiali się, jakbyśmy w ogóle nie istnieli. Chwyciła mnie za rękę i przyciągnęła ją do piersi. Wyczuwałem jej kształt pod warstwą ubrania. Przypomniałem sobie dowcipy z cyrkowych barów o pewnych oficerach, którzy najlepsze informacje zdobyli w łóżku. Haydon pytał mnie, czy Bella ma ładne cycki. Odsunąłem rękę zawstydzony.
Doszliśmy do bramy przy cmentarnym murze. Otworzyłem ją i wpuściłem Bellę przed sobą, a ona odwróciła się i pocałowała mnie – najpierw w jedno, potem w drugie oko – trzymając moją głowę w dłoniach. Objąłem ją w talii i odniosłem wrażenie, że jest lekka jak piórko. Była bardzo szczęśliwa. Zauważyłem, że uśmiecha się w żółtym cmentarnym świetle.
– Oprócz nas – szepnęła podekscytowana – nikt tu nie żyje.
Wyprzedziłem ją na schodach. W połowie drogi spojrzałem za siebie, żeby się upewnić, czy idzie za mną. Bałem się, że się rozmyśli. Bałem się nie dlatego, że nie miałem doświadczenia, bo zdobyłem je dzięki Mabel, ale dlatego, że nigdy nie znałem takiej kobiety. Stała tuż za mną, trzymając w rękach buty. Uśmiechała się.
Otworzyłem przed nią drzwi. Wkroczyła do środka i znów mnie pocałowała, śmiejąc się radośnie, zupełnie jakbym przeniósł ją przez próg w dniu ślubu. Przypomniałem sobie, że Rosjanie nigdy nie witają się przez próg, i Łotysze zapewne też, zatem może jej pocałunki były pewnego rodzaju uroczystym odczynianiem uroków. Zapytałbym ją o to, lecz nie mogłem wydobyć głosu. Zamknąłem drzwi. Przeszedłem przez pokój, żeby włączyć grzejnik, stary elektryczny konwektor. Miał to do siebie, że gdy w pokoju było zimno, wydmuchiwał ciepłe powietrze z ogromnym wigorem, później natomiast robił to nierównomiernie, jak drzemiący stary pies.
Wyszedłem do kuchni po wino. Kiedy wróciłem, nie było jej w pokoju. Spod drzwi łazienki wydobywało się światło. Starannie ułożyłem na stole noże, widelce, łyżki, ser, wędlinę, szklanki, papierowe serwetki i wszystkie rzeczy, które wpadły mi do głowy. Chowałem się za stwarzającym dystans rytuałem gościnności.
Drzwi łazienki się otworzyły i pojawiła się w płaszczu Brandta, który teraz pełnił funkcję szlafroka. Sądząc po gołych nogach, pod spodem miała niewiele więcej. Uczesała sobie włosy. W bezpiecznych mieszkaniach zawsze trzymamy szczotkę i grzebień dla gości.
Pamiętam, co sobie wtedy pomyślałem: jeśli jest tak zła, jak sądzi Haydon, postępuje naprawdę nikczemnie, zdradzając Brandta w jego własnym płaszczu. A dla mnie było straszne, że wybrała właśnie mnie, i to akurat gdy moi agenci odbywali niebezpieczną misję, z kapsułkami trucizny w kieszeniach. Nie miałem jednak poczucia winy. Wspominam o tym, aby wyjaśnić, że chcąc ostudzić pożądanie, myślałem o różnych sprawach.
Pocałowałem ją i zdjąłem z niej płaszcz. Nigdy przedtem ani nigdy potem nie widziałem kogoś równie pięknego. Prawda jest taka, że nie umiałem jeszcze odróżniać prawdy od piękna. Były dla mnie jednym i tym samym, więc odczuwałem wobec niej tylko podziw. Jeśli podejrzewałem ją o coś, to widok tego nagiego ciała przekonał mnie o jej niewinności.
O tym, co się stało później, niech mówią obrazy, które zachowałem w pamięci. Nawet teraz, wspominając tamte chwile, widzę dwoje innych ludzi, a nie nas.
Naga Bella w słabym świetle ognia leży na boku jak wtedy, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem ją w domu Brandta. Przynoszę z sypialni kołdrę.
– Jesteś taki piękny – szepcze.
Nie przyszło mi do głowy, że ja także budzę jej podziw.
Bella przy oknie. Światło z cmentarza zamienia jej ciało w doskonały posąg, zabarwia skórę na złoto i pokrywa jej piersi delikatnym wzorem.
Bella całuje twarz Neda, obsypuje setkami drobnych pocałunków, które pobudzają go do życia. Bella śmieje się ze swego nieskończonego piękna i z naszych splątanych ciał. Zamienia śmiech w miłość, czego nigdy jeszcze nie zaznałem, aż każda cząstka naszych ciał staje się przedmiotem celebracji, który trzeba osobno wycałować, wypieścić i podziwiać.
Bella odsuwa się od Neda, żeby oddać mu siebie, odchyla głowę, przyjmuje go i nieprzerwanie coś szepcze. Rozpoczyna szczytowanie, wygina się łukiem do tyłu i nagle wydaje z siebie okrzyk, który kieruje do mnie i do umarłych. Jest w tej chwili najbardziej żywą z istot na ziemi.
Ned i Bella, wreszcie spokojni, stoją przy oknie i spoglądają na cmentarz.
Mówię jej o Mabel i że moim zdaniem jestem jeszcze za młody, żeby się żenić.
– Zawsze jest za wcześnie – odpowiada i znów zaczynamy się kochać.
Bella w wannie ze mną. Opieram się o kran naprzeciw niej, a ona pieści mnie delikatnie pod wodą i opowiada o swym dzieciństwie.
Bella na kołdrze, wsuwa moją głowę między nogi.
Bella nade mną, ujeżdża mnie.
Bella klęczy nade mną, jej tajemniczy ogród znajduje się wprost przed moją twarzą, a ona zabiera mnie w miejsca, których nigdy sobie nie wyobrażałem, nawet gdy leżałem na swym nieszczęsnym pojedynczym łóżku, marząc wielokrotnie o tej chwili i próbując w swej niewiedzy odpędzić nieznane.
W przerwach widać Neda drzemiącego na piersiach Belli, nietknięte jedzenie na stole, który nakryłem, by schować się za zasłoną gościnności. Z rozjaśnionym miłością umysłem pytam ją o wszystko, co ma zaspokoić ciekawość Billa Haydona i moją.
Odwiozłem ją do domu i dotarłem do siebie około siódmej rano. Już drugą dobę nie miałem ochoty na sen, usiadłem więc i spisałem raport ze spotkania. Wciąż czułem się jak w raju i długopis tylko śmigał po papierze. Nie było wiadomości z „Daisy”, ale też żadnych nie oczekiwałem. Wieczorem dostałem wstępny raport o rejsie. Łódź minęła Kilonię i zmierzała do Kieler Förde. Za parę godzin miała wpłynąć na pełne morze. Tego wieczora byłem umówiony na spotkanie z nudnym niemieckim dziennikarzem, a rano na zebranie w konsulacie. Udało mi się jednak w zawoalowanej formie przekazać Belli nowiny przez telefon i obiecałem, że wkrótce do niej przyjadę. Bardzo jej zależało na tym, żebym odwiedził ją w domu Brandta. Chciała, by wszystkie miejsca, w których będziemy się kochać, przypominały jej o mnie, kiedy wróci Brandt. Przypuszczam, że to, iż nie znalazłem w tym nic niestosownego ani paradoksalnego, jest dowodem otumanienia miłością. Razem tworzyliśmy nowy świat, w którym chciała zostać, kiedy już zostanę jej odebrany. To wszystko. Była dziewczyną Brandta. Nie oczekiwała ode mnie niczego prócz miłości.
Kiedy przyjechałem, od razu poszliśmy do podłużnego salonu, gdzie tym razem ona nakryła do stołu. Usiedliśmy przy nim nadzy, bo tak chciała. Chciała oglądać mnie wśród znajomych mebli. Później kochaliśmy się w ich łóżku. Powinienem był się wstydzić, ale czułem tylko podniecenie, że wpuściła mnie do najintymniejszych miejsc ich życia.
– To są jego szczotki – powiedziała. – To są jego ubrania, leżysz po jego stronie łóżka.
Któregoś dnia zrozumiem, co to wszystko znaczy, pomyślałem. Przyszła mi do głowy ponura myśl: a może jest to przyjemność, którą Bella czerpie ze zdrady?
Nazajutrz wieczorem miałem odwiedzić w Lubece starego Polaka, który nawiązał potajemną korespondencję ze swym siostrzeńcem z Warszawy. Chłopaka szkolono do pracy szyfranta w polskich służbach dyplomatycznych, a chciał szpiegować dla nas w zamian za paszport do Australii. Placówka londyńska zastanawiała się, czy nie skontaktować się z nim bezpośrednio. Wróciłem do Hamburga i spałem jak kamień. Następnego ranka, kiedy pisałem jeszcze raport, nadszedł sygnał z Londynu z wiadomością, że „Daisy” uzupełniła paliwo w Sundre i płynie teraz do Zatoki Fińskiej z Wołodią na pokładzie. Zadzwoniłem do Belli i powiadomiłem ją, że misja nadal przebiega pomyślnie.
– Przyjedź do mnie – poprosiła.
Spędziłem cały ranek na posterunku policji w dzielnicy Reeperbahn, wyciągając z tarapatów dwóch pijanych brytyjskich marynarzy, którzy zdemolowali burdel, a popołudnie na potwornie nudnej herbatce zorganizowanej przez żony konsulów z okazji Tygodnia Więźnia Politycznego. Żałowałem, że marynarze nie zdemolowali również tego burdelu. Do domu Brandta dotarłem o ósmej wieczorem i poszliśmy prosto do łóżka. O drugiej nad ranem zadzwonił telefon, który odebrała Bella. Z biura wzywał mnie mój kryptolog: bardzo pilna depesza z ostatniej chwili. Musiałem natychmiast wracać. Pędziłem jak szalony i dotarłem do biura w ciągu czterdziestu minut. Kiedy usiadłem nad księgami szyfrów, zdałem sobie sprawę, że zapach Belli wciąż pozostaje na moich rękach i twarzy.
Szyfrogram przesłał Haydon do rąk szefa placówki w Hamburgu. Grupa z „Daisy” została ostrzelana z wcześniej przygotowanych pozycji. Nie wiadomo, co się stało z załogą szalupy, czyli z Antonsem Durbą i jego pasażerem oraz z tymi, którzy czekali na plaży. Ani słowa o estońskich patriotach. Załoga „Daisy” dostrzegła ultrafioletowe sygnały świetlne z brzegu, lecz tylko jedną pełną serię uzgodnionego kodu. Przyjęto, że grupę estońską aresztowano, gdy tylko zwabiła szalupę do brzegu. Historia znana sprzed pięciu lat. Radio awaryjne w Tallinie nie odpowiadało.
Nie wolno mi było nikomu przekazać tych informacji. Miałem wrócić do Londynu pierwszym porannym samolotem. Już zarezerwowano dla mnie miejsce. Uzgodniono, że na Heathrow będzie na mnie czekać Toby Esterhase. Napisałem i wręczyłem odpowiedź szyfrantowi, który przyjął ją bez słowa. Wie o nas, pomyślałem. To jasne. Zadzwonił do domu Brandta. Odebrała Bella. Resztę mógł wyczytać z mojej twarzy albo równie dobrze wszystko z niej wywęszyć.
Tym razem w gabinecie Haydona nie paliło się kadzidełko. Bill siedział przy biurku. Roy Bland, szef sekcji wschodnioeuropejskiej, siedział obok niego po jednej stronie, a Toby Esterhase po drugiej. Zadania Toby’ego nigdy nie były dokładnie sprecyzowane. Wolał, żeby tak pozostało, w nadziei że będą się mnożyć. W rzeczywistości jednak był klakierem Haydona i za tę rolę przyszło mu później słono zapłacić. Ze zdziwieniem ujrzałem tam również George’a Smileya, który siedział z nieszczęśliwą miną na krawędzi kanapy Haydona, choć symbolikę tej pozycji zrozumiałem dopiero trzy lata później.
– To robota kogoś z wewnątrz – oznajmił Haydon bez zbędnych ceregieli. – Cała misja z góry była skazana na niepowodzenie. Jeśli Durba nie poszedł na dno z szalupą, to pewnie już wszystko z niego wycisnęli. Wołodia nie wie zbyt wiele, ale mu to nie pomoże, bo przesłuchujący nie uwierzą mu, a będzie musiał wyjaśnić, skąd miał koszyk pełen materiałów wybuchowych. Może połknął truciznę, chociaż wątpię, to ciamajda.
– Gdzie jest Brandt? – zapytałem.
– Pod lupą w Sarratt i ryczy jak byk. Gdzieś ktoś musiał sypnąć. Pytamy Brandta, czy to przypadkiem nie on. A jeśli nie on, to kto? Przecież to kalka katastrofy sprzed pięciu lat. Każdego członka załogi maglujemy osobno.
– Gdzie jest „Daisy”?
– W Helsinkach. Wysłaliśmy tam marynarzy. Dostali rozkazy, żeby wypłynąć dziś wieczorem. Finowie nie chcą, żeby się wydało, że udzielają schronienia ludziom, którzy drażnią rekina. To będzie cholerny cud, jeśli nie dowie się o tym wszystkim prasa.
– Rozumiem – powiedziałem bezmyślnie.
– Świetnie, bo ja nie. Co mamy teraz zrobić? Powiedz nam. Trzydziestu bałtyckich agentów czeka na każde twoje słowo. Co masz im do powiedzenia? Mają pryskać? Przeprosić? Zachowywać się naturalnie i udawać, że są bardzo zajęci? Wszystkie propozycje zostaną z wdzięcznością rozpatrzone.
– Bracia Durbowie nie wiedzieli o estońskiej siatce – zaprotestowałem. – Antons nie może zdradzić czegoś, o czym nie wie.
– Więc kto zdradził Antonsa, na litość boską? Kto zdradził grupę zwiadowczą, współrzędne, miejsce, termin? Kto nas wrobił? Zadaliśmy Brandtowi to samo pytanie. Myśleliśmy, że wspomni o Belli, tej bałtyckiej zdzirze. A on na to, że zdrajcą musi być jeden z nas, bezczelny cham.
Haydon był wściekły i swoją furię wymierzył we mnie. Nie zdawałem sobie sprawy, że jego letarg może się zamienić w tak gwałtowny gniew. Mimo to nadal mówił spokojnie, ze swym nosowym arystokratycznym akcentem. Potrafił odgrywać opanowanie nawet w chwili złości, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym.
– Więc co masz nam do powiedzenia? – nalegał.
– O czym?
– O niej, złotko. O seksownej Miss Łotwy. – Trzymał w ręku raport ze spotkania, który sporządziłem po naszej pierwszej wspólnej nocy. – Chryste, prosiłem o zwykłą opinię, a nie o cholerny hymn pochwalny.
– Myślę, że jest niewinna – powiedziałem. – To zwykła wiejska dziewczyna. Takie jest moje zdanie. Sądzę, że Brandt się z nim zgodzi. Odpowiedziała na moje pytania, przedstawiła mi wiarygodny życiorys.
Haydon odzyskał swój urok. Potrafił to zrobić w jednej chwili. Był pociągający, a jednocześnie odpychający. Pamiętam to doskonale. Krygował się na wszystkie sposoby, grając na emocjach innych, ponieważ sam ich nie miał.
– Większość szpiegów przedstawia wiarygodne życiorysy – odparł, przerzucając strony mojego raportu. – W każdym razie ci lepsi. Nie uważasz, Tobe? – zwrócił się do Esterhase’a.
– Oczywiście, Bill. Masz całkowitą rację – odparł Esterhase pochlebca.
Pozostali też otrzymali kopie raportu. Zapoznawali się z nim w ciszy, zatrzymując się dłużej na fragmentach zaznaczonych przez Haydona. Roy Bland podniósł głowę i wbił we mnie wzrok. Kiedyś Bland był jednym z moich wykładowców w Sarratt. Pochodził z północy Anglii, był nauczycielem akademickim i wiele lat spędził za żelazną kurtyną, prowadząc przykrywkową działalność naukową. Mówił z charakterystycznym akcentem swoich stron.
– Bella przyznaje, że jej ojciec nie był prawdziwym ojcem, tak, Ned? Jej matkę zgwałcili Niemcy i zaszła w ciążę, więc Bella jest pół-Niemką z pochodzenia. Czy tak?
– Tak, Roy. Tak mi powiedziała.
– Więc kiedy jej ojciec, jak go nazywa, kiedy Feliks wrócił z obozu jenieckiego i usłyszał, co się stało, zaadoptował dziecko, Bellę. To ładnie z jego strony. Powiedziała ci to z własnej woli. Nie robiła z tego tajemnicy. Zgadza się, Ned?
– Zgadza się, Roy.
– Więc czemu, kurwa, nie opowiedziała tej samej historyjki Brandtowi?
Sam zadałem jej to pytanie, więc mogłem od razu odpowiedzieć:
– Kiedy sprowadził ją na Zachód, obawiała się, że nie weźmie jej, gdy się dowie, że nie jest prawdziwą córką jego najlepszego przyjaciela. Wtedy jeszcze nie byli kochankami. Proponował jej opiekę i utrzymanie. Bała się. Przedtem żyła w lesie. Po raz pierwszy trafiła na Zachód. Jej ojciec nie żył, więc potrzebowała kogoś, kto jej go zastąpi.
– Czyli Brandta? – zapytał chytrze Bland.
– Oczywiście.
– A nie uważasz za cholernie dziwne, Ned, że Brandt nie znał prawdy o niej? – zapytał triumfalnie. – Skoro Brandt był przyjacielem jej ojca, jak sam twierdzi, musiał o tym wiedzieć. No proszę cię, Ned!
Wtrącił się Smiley. Żeby mi pomóc, jak sądziłem.
– Bardzo możliwe, że Brandt wie, Roy. Czy powiedziałbyś córce najlepszego przyjaciela, że jest bękartem spłodzonym przez niemieckiego żołnierza, gdybyś sądził, że ona o tym nie wie? Ja bym tego nie zrobił. Starałbym się ją uchronić przed prawdą. Zwłaszcza gdyby ojciec nie żył, a ja kochałbym się w jego córce.
– Akurat się w niej kocha – żachnął się Haydon, przewracając kolejną stronę raportu. – Brandt to stary lubieżnik. A kim jest ten Tadeo, o którym ciągle mówi ta dziewczyna? „Tadeo widział ciała ładowane na ciężarówkę. Tadeo mówi, że ciało ojca wrzucili jako ostatnie. Strzelano im głównie w głowę, lecz ojcu podziurawili klatkę piersiową i brzuch, ogień maszynowy niemal przeciął go na pół”. Chryste Panie, jak na delikatne dziewczę doprawdy nie szczędzi szczegółów, jeśli może sobie pomóc.
– Tadeo był jej pierwszym kochankiem – wyjaśniłem.
– Jesteśmy zazdrośni, co? – zapytał Haydon, pobudzając do śmiechu obydwu siedzących obok niego satrapów.
Ale nie Smileya. I nie mnie.
– Poznała Tadea w szkole – mówiłem dalej. – Kazano mu trzymać straż przed domem, kiedy trwało spotkanie, lecz on kochał się z Bellą na pobliskim polu. Dlatego zdołała uciec. Tadeo kazał jej uciekać i powiedział, o kogo ma pytać, kiedy dotrze do partyzantów. Zanim do niej dołączył, ukrył się w domu obok i widział, co się dzieje. To wszystko jest w moim raporcie.
– I oczywiście Tadeo, co jest jej bardzo na rękę, nie żyje – wtrącił Toby Esterhase z charakterystycznym szyderczym uśmiechem. – Powiedziałbym, że z rolą świadka w historii Belli wiąże się spore ryzyko.
– Został zastrzelony przez strażnika granicznego – powiedziałem. – Nie miał nawet zamiaru przekraczać granicy. Prowadził rekonesans. Bella odnosi wrażenie, że wszyscy, których się dotknie, umierają – dodałem, bezwiednie wspominając Bena.
– W tej kwestii może mieć rację – stwierdził Haydon.
Wydawało mi się, że Roy Bland stoi teraz po mojej stronie, a ja odnosiłem coraz silniejsze wrażenie, że znajduję się na ławie oskarżonych.
– Pamiętajmy, że Tadeo mógł mówić prawdę, lecz mylić się co do śmierci Feliksa. Może agenci sfingowali jego śmierć. Wreszcie wrzucili go na ciężarówkę na końcu. W tej rzeźni bez trudu mógł się zakrwawić. Nie musieli wylewać na niego ketchupu. Krew mieli na miejscu.
Smiley poparł argumenty Blanda. Zacząłem żałować, że tak bardzo starałem się nie trafić pod jego skrzydła.
– Czy postać ojca jest naprawdę aż tak ważna, Bill? – zapytał. – Feliks może być największym Judaszem w historii i jednocześnie mieć najbardziej niewinną córkę, prawda?
– Też tak myślę – wtrąciłem. – Bella podziwia swego ojca. Chętnie o nim mówi. Szanuje go. Wciąż opłakuje jego śmierć.
Pamiętałem, jak wyglądała przez okno na cmentarz i z jaką determinacją celebrowała dar życia. Nie chciałem wierzyć, że przez cały czas udawała.
– W porządku – rzucił niecierpliwie Haydon, podsuwając mi dużą fotografię. – Nie powinniśmy ci tego pokazywać, ale zaufamy ci. Co, u diabła, mamy o tym sądzić?
Było to nieostre zdjęcie, duże powiększenie. Chyba fotografia fotografii. W górnym lewym rogu przystemplowano na czerwono jedno słowo: „Czarnoksiężnik”, najtajniejsze źródło placówki londyńskiej, o czym skądinąd było mi wiadomo.
Przestroga Toby’ego Esterhase’a potwierdziła moje przypuszczenia.
– Nigdy nie widziałeś tego zdjęcia – powiedział nad ramieniem Haydona z protekcjonalnością, z jaką traktuje się młodych. – Nigdy nie widziałeś słowa „Czarnoksiężnik”. Kiedy wyjdziesz z tego pokoju, twój umysł całkowicie się oczyści. Całkowicie.
Zdjęcie przedstawiało grupę młodych mężczyzn i kobiet ustawionych na tle czegoś, co wyglądało jak koszary lub uniwersytecki campus. Jakieś sześćdziesiąt osób. Byli ubrani po cywilnemu: mężczyźni w garnitury i krawaty, a kobiety w białe bluzki z wysokimi kołnierzykami i długie spódnice. Po jednej stronie stała grupa starszych mężczyzn i kobieta o wyglądzie wiedźmy. Nastrój, podobnie jak ubrania, budynki i tło, był ponury.
– Drugi rząd w chórze, trzecia z prawej – naprowadził mnie Haydon, podając szkło powiększające. – Ładne cycki, jak mówiłeś.
To była Bella, nie miałem żadnych wątpliwości. Bella o trzy lub cztery lata młodsza, z włosami zaczesanymi do tyłu – w koczek, jak się domyślałem. Szeroko rozstawione jasne oczy, szeroki uśmiech i wydatne kości policzkowe, które tak uwielbiałem.
– Czy Bella wspominała ci kiedyś w waszym gniazdku, że studiowała w szkole językowej w Kijowie? – zapytał mnie Haydon.
– Nie.
– Czy w ogóle podawała ci jakieś informacje, gdzie się uczyła, poza lekcjami, których Tadeo udzielił jej w sianie?
– Nie.
– Ta kijowska uczelnia to raczej szkółka wakacyjna. Nie ma się czym chwalić. Chyba że podczas przesłuchania. Teoretycznie jest to szkoła dla przyszłych tłumaczy, lecz obawiam się, że w praktyce służy jako wylęgarnia przyszłych współpracowników centrali moskiewskiej. Szkoła należy do centrali, centrala zapewnia jej kadrę i centrala zbiera śmietankę. Nieuki trafiają do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, tak samo jak u nas.
– Brandt widział to zdjęcie? – zapytałem.
Zrobił poważną minę.
– Chyba żartujesz? Brandt jest wrogo nastawiony, jak oni wszyscy.
– Mogę się z nim zobaczyć?
– Nie liczyłbym na to.
– Czyli nie?
– Nie.
– „Czarnoksiężnik” był również autorem raportu na temat ojca Belli?
– Pilnuj swego nosa, do cholery – odpowiedział, lecz zauważyłem zdziwienie w oczach Toby’ego i wyczułem, że idę dobrym tropem.
– Centrala moskiewska zawsze robi zdjęcia grupowe swych przyszłych agentów? – zapytałem ośmielony, a Smiley podniósł głowę i spojrzał w moją stronę, co odebrałem jako gest poparcia.
– My robimy zdjęcia w Sarratt – odparł Haydon. – Więc czemu oni mieliby ich nie robić?
Poczułem, jak pot spływa mi po plecach, i wiedziałem, że głos mi się łamie. Ale brnąłem dalej:
– Zidentyfikowano kogoś na tym zdjęciu?
– A tak, w rzeczy samej.
– Kogo?
– Nieważne.
– Jakich języków się uczyła?
Haydon miał mnie już dość. Wzniósł oczy ku niebu, jak gdyby błagał o dar cierpliwości.
– Oni wszyscy uczą się angielskiego, złotko, jeśli o to pytasz – wycedził i opierając brodę na dłoni, posłał Smileyowi długie spojrzenie.
Nie jestem jasnowidzem i nie mogłem wiedzieć, co działo się między tymi dwoma mężczyznami lub co już zaszło. Ale nawet z perspektywy czasu jestem pewien, że i wówczas odniosłem wrażenie, jakbym stanął między dwoma wrogimi obozami. Nawet do kogoś tak oddalonego od polityki Centrali jak ja dochodziły odgłosy toczącej się bitwy: słyszałem, jak wielki X minął na korytarzu wielkiego Y, rzucając tylko „dzień dobry”; o tym, jak A nie chciał usiąść przy tym samym stole co B w stołówce. I o tym, jak placówka londyńska Haydona staje się państwem w państwie, pochłaniając regionalne oddziały, przejmując sekcje specjalne, obserwatorów, specjalistów od podsłuchu aż po tak skromne istoty jak listonosze, którzy przesiadują w zaparowanych sortowniach, lojalnie otwierając listy nad wrzątkiem gotowanym bez przerwy w garnkach. Sugerowano nawet, że prawdziwa walka tytanów trwa między Billem Haydonem i Personalnym, który sam nazywał siebie Kontrolerem, a Smiley, jako podczaszy Kontrolera, reprezentował bardziej stronę swego pana niż Haydona.
Ale sugerowano również, że Smileyowi grozi banicja albo – ujmując to bardziej delikatnie – że myśli o pracy na uniwersytecie, by móc poświęcić więcej czasu żonie.
Haydon popatrzył na Smileya beztrosko, lecz beztroskie spojrzenie wkrótce zmieniło się w lodowate. Czekał na reakcję. Cała reszta też czekała. Sytuacja robiła się krępująca, gdyż Smiley nie odwzajemniał spojrzenia. Zachowywał się jak ktoś, kto nie odpowiada na pozdrowienie. Siedział na kanapie z uniesionymi brwiami, przymkniętymi powiekami i przechyloną głową. Sprawiał wrażenie, jakby przyglądał się perskiej macie, która stanowiła kolejną dziwaczną ozdobę gabinetu Billa. I po prostu nie przestawał się w nią wpatrywać, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że Haydon czeka, my zaś – nawet ja – wiedzieliśmy, że makatka wcale go nie interesuje. W końcu wydął policzki i zmarszczył brwi z dezaprobatą. Wreszcie wstał, ale nie gwałtownie, George nigdy nie musiał posuwać się tak daleko, i zebrał swoje papiery.
– No cóż, myślę, że na tym skończymy, prawda, Bill? – powiedział. – Za godzinę Kontroler ma spotkanie z indoktrynowanymi oficerami, jeśli pozwolisz. Spróbujemy wyrobić sobie jakiś pogląd. Ned, mam do ciebie jedną sprawę w związku z Zurychem. Może wpadniesz do mnie, kiedy Bill z tobą skończy?
Dwadzieścia minut później siedziałem w biurze Smileya.
– Wierzysz w tę fotografię? – zapytał, nie udając nawet, że chodzi mu o Zurych.
– Chyba muszę.
– Dlaczego? Zdjęcia można fałszować. Istnieje coś takiego jak dezinformacja. Wiemy, że centrala moskiewska para się tym od czasu do czasu. Zniżają się nawet podobno do kompromitowania niewinnych ludzi. Mają cały wydział, który zajmuje się tylko tym. Liczy około pięciuset oficerów.
– Ale dlaczego chcą wrobić Bellę? Dlaczego nie wybrali Brandta lub kogoś z jego załogi?
– Co Bill kazał ci zrobić?
– Nic. Powiedział, że w swoim czasie otrzymam rozkazy.
– Nie odpowiedziałeś na jego pytanie. Sądzisz, że powinniśmy rozwiązać siatkę?
– Trudno powiedzieć. Jestem tylko lokalnym ogniwem. Siatka jest prowadzona bezpośrednio przez placówkę londyńską.
– Mimo to.
– Nie możemy eksfiltrować trzydziestu agentów. Rozpętalibyśmy wojnę. Skoro linie zaopatrzeniowe są spalone, a szlaki ewakuacyjne zamknięte, nie wiem, co w ogóle możemy dla nich zrobić.
– No to po nich – raczej stwierdził, niż zapytał. Na biurku dzwonił telefon, ale nie odbierał go. Nie przestawał patrzeć na mnie z pełną współczucia troską. – A jeśli rzeczywiście jest już po nich, Ned, musisz pamiętać, że to nie przez ciebie – dodał życzliwie. – Nikt się nie spodziewa, że samotnie pokonasz centralę moskiewską. Może to wina Piątego Piętra, a może moja. Ale na pewno nie twoja.
Odprowadził mnie do drzwi. Zamykając je za sobą, usłyszałem, że telefon przestał dzwonić.
Tej samej nocy wróciłem do Hamburga. Bella sprawiała wrażenie uradowanej, kiedy do niej zadzwoniłem, i zmartwiła się, że nie przyjadę do niej natychmiast.
– Gdzie jest Brandt? – zapytała. Nie miała pojęcia o możliwości podsłuchu telefonicznego.
Powiedziałem, że z Brandtem wszystko w porządku, całkowicie. Rozmawiając z nią, miałem wyrzuty sumienia, że wiem tak dużo, a ona tak niewiele. Musiałem zachowywać się wobec niej naturalnie. Haydon przykazał mi: „Rób wszystko tak jak przedtem, a nawet lepiej. Nie chcę, żeby się czegoś domyśliła”. Powinienem jej też przekazać, że Brandt ją kocha, podobno na to nalegał. Domyślałem się, że prosił też o spotkanie ze mną, a przynajmniej miałem taką nadzieję, przecież mu ufałem i odpowiadałem za niego.
Próbowałem nie użalać się nad sobą, gdy wokół mnie rozgrywało się tyle o wiele większych tragedii. Jeszcze kilka dni temu sprawowałem pieczę nad Brandtem i jego załogą. Byłem ich rzecznikiem i mistrzem. Teraz jeden z nich nie żył albo jeszcze gorzej, a resztę mi odebrano. Siatka, choć pracowała dla Londynu, stanowiła moją drugą rodzinę. Teraz sprawiała wrażenie niedobitków armii duchów, niemożliwych do ułowienia i unoszących się między życiem a śmiercią.
Najgorsze ze wszystkiego było poczucie nieładu. W głowie kłębił mi się tuzin sprzecznych teorii i po kolei skłaniałem się ku każdej z nich. Zapewniałem siebie, że Bella jest niewinna, o czym przekonywałem Haydona, chwilę potem zastanawiałem się, w jaki sposób kontaktuje się ze swoimi mocodawcami. Odpowiedź na to była bardzo prosta. Bella robiła zakupy, chodziła do kina, do szkoły. Mogła spotykać się z kurierami, odwiedzać skrytki korespondencyjne, kiedy tylko chciała.
Ledwie jednak doszedłem tak daleko, natychmiast stanąłem w jej obronie. Bella nie mogła być zdrajczynią. Fotografia była fałszywa, a historia o jej ojcu o niczym nie świadczyła. Tak twierdził Smiley. Misja mogła zostać spalona na sto sposobów bez udziału Belli. Zastosowaliśmy surowe środki ostrożności, choć nie tak surowe, jak bym sobie tego życzył. Mój poprzednik okazał się oszustem. Może nie tylko wymyślał agentów, ale też kilku sprzedał? A nawet jeśli nie, czy sugestia Brandta, że przeciek był po naszej stronie, a nie po jego, stanowiła aż taką niedorzeczność?
Nie mam zamiaru wam wmawiać, że młody Ned, leżąc nocą w łóżku, samodzielnie rozwikłał zagadkę zdrady, którą później zdemaskował George Smiley, wykorzystując cały swój spryt. Źródło informacji może być trefne, można nie zauważyć wtyczki, doświadczony oficer wywiadu może podjąć niewłaściwą decyzję: wszystko to bez pomocy zdrajcy z Piątego Piętra. Wiedziałem o tym. Nie byłem dzieckiem ani jednym z bladolicych zwolenników teorii spisku z Cyrku.
Zastanawiałem się jak każdy, kiedy lojalność wobec służby wywiadowczej zostaje wystawiona na próbę. Dopasowywałem do siebie kawałki układanki: wszystkie pogłoski, które nieformalną drogą docierały do moich nieupoważnionych uszu. Historie o niewytłumaczalnych klęskach i notorycznych skandalach, o rosnącej irytacji naszych amerykańskich „kuzynów”. O bezsensownych reorganizacjach, bezmyślnej rywalizacji ludzi, którzy dzisiaj są wszechwładni, a jutro idą w odstawkę. Przerażające wiadomości o niekompetencji uważanej za dowód zdrady – i zastraszające dowody zdrady uważanej za brak kompetencji.
Jeśli istnieje coś takiego jak dojrzewanie, można powiedzieć, że w którymś momencie tej nocy zrobiłem skok w głąb dojrzałości. Zdałem sobie sprawę, że Cyrk w znacznej mierze przypomina każdą brytyjską instytucję, tym bardziej że gra toczy się tam za zamkniętymi drzwiami, a pionkami są ludzie. Byłem jednak zadowolony z wniosku, do którego doszedłem. Oddawał mi odpowiedzialność za moje czyny, którą dotąd zbyt chętnie zrzucałem na barki innych. Do tej pory moja kariera była wieczną bitwą między posłuszeństwem i własną tożsamością. Można powiedzieć, że posłuszeństwo utrzymywało przewagę. Lecz tej nocy przekroczyłem również pewną granicę. Postanowiłem, że od tej pory będę zwracał więcej uwagi na własne odczucia i pragnienia, a mniej na pęta, których nie jestem w stanie się pozbyć.
Spotkaliśmy się w mieszkaniu przy cmentarzu. Jeśli istniał gdzieś neutralny grunt, to właśnie tam. Nadal nie wiedziała nic o katastrofie. Powiedziałem jej tylko, że Brandta wezwano do Anglii. Natychmiast zaczęliśmy się kochać, ślepo i łapczywie. Czekałem na rozjaśnienie umysłu po miłosnych rozkoszach i gdy nadeszło, rozpocząłem przesłuchanie.
Zacząłem głaskać ją po włosach, wygładziłem je i skręciłem z tyłu w prowizoryczny koczek.
– W ten sposób wyglądasz bardzo poważnie – powiedziałem i pocałowałem ją, nadal przytrzymując włosy zaczesane w kok. – Nosiłaś kiedyś taką fryzurę? – Znów ją pocałowałem.
– Kiedy byłam młodsza.
– To znaczy kiedy? – zapytałem między naszymi złączonymi wargami. – Jeszcze przed Tadeem? Kiedy?
– Zanim znalazłam się w lesie. Tam ścięto mi włosy. Jedna kobieta zrobiła to nożem.
– Masz zdjęcie z taką fryzurą?
– W lesie nie robiliśmy sobie zdjęć.
– Przedtem. Kiedy nosiłaś kok.
Usiadła.
– Czemu pytasz?
– Powiedz, proszę.
Przyglądała mi się swymi niemal bezbarwnymi oczami.
– W szkole robili nam zdjęcia. I co z tego?
– Grupowe? Klasowe? Jakie zdjęcia?
– A co?
– Odpowiedz, Bello. Muszę to wiedzieć.
– Robili nam zdjęcia w klasie i do dokumentów.
– Do jakich dokumentów?
– Tożsamości. Do paszportów.
Nie mówiła o paszportach w naszym rozumieniu tego słowa. Chodziło jej o dokument uprawniający do podróży po Związku Radzieckim. Żaden wolny obywatel nie mógł się bez niego ruszyć.
– Zdjęcie twarzy? Nie uśmiechałaś się?
– Tak.
– Co zrobiłaś ze swoim paszportem, Bello?
Nie pamiętała.
– W co ubrałaś się do fotografii? – Pocałowałem jej piersi. – Nie chodzi mi o nie. Jakie miałaś na sobie ubranie?
– Bluzkę, krawat. Co za bzdury wygadujesz?
– Posłuchaj mnie, Bello. Czy jest ktoś, sąsiad, szkolny kolega, dawny chłopak, krewny, kto miałby twoją fotografię z zaczesanymi do tyłu włosami? Ktoś, do kogo mogłabyś napisać, z kim można by się ewentualnie skontaktować?
Zastanawiała się przez chwilę, patrząc na mnie.
– Ciotka – odparła cierpko.
– Jak się nazywa?
Powiedziała.
– Gdzie mieszka?
– W Rydze, z wujkiem Jankiem.
Chwyciłem kopertę, posadziłem nagą Bellę przy stole i kazałem jej napisać dokładny adres. Potem podałem jej czystą kartkę papieru i podyktowałem list, który tłumaczyła, pisząc.
– Bello – podniosłem ją z krzesła i pocałowałem czule – powiedz mi jeszcze coś. Chodziłaś kiedyś do jakiejś szkoły poza tą na wsi?
Pokręciła głową.
– Do żadnych wakacyjnych szkół? Specjalnych? Językowych?
– Nie.
– Uczyłaś się w szkole angielskiego?
– Oczywiście, że nie. Przecież mówiłabym po angielsku. Co ci jest, Ned? Czemu zadajesz mi te głupie pytania?
– „Daisy” wpadła w tarapaty – wyznałem, odwracając się do niej. – Ostrzelano ich. Brandtowi nic się nie stało, ale inni nie uszli cało. Nie mogę powiedzieć ci nic więcej. Jutro razem polecimy do Londynu. Muszą zadać nam jeszcze trochę pytań i dowiedzieć się, co nawaliło.
Zamknęła oczy i zaczęła dygotać. Otworzyła usta, wydała z siebie bezgłośny krzyk.
– Wierzę w ciebie – powiedziałem. – Chcę ci pomóc. I Brandtowi. Mówię prawdę.
Powoli podeszła do mnie i łkając, położyła głowę na moim torsie. Znów była dzieckiem. Może zawsze nim była. Może pomagając mi w dojrzewaniu, zwiększyła dystans między nami. Dałem jej brytyjski paszport. Nie miała własnej narodowości. Poprosiłem, żeby została na noc, i kiedy leżeliśmy, trzymała się mnie kurczowo, jakby tonęła. Żadne z nas nie spało.
W samolocie trzymała mnie za rękę, ale dzieliły nas już całe kontynenty. Nagle przemówiła tonem, którego nigdy wcześniej nie słyszałem. Był to stanowczy, dojrzały głos smutku i rozczarowania, który przypomniał mi głos Stefanie, kiedy wypowiadała swą sybilińską przestrogę na wyspie.
– Es ist ein reiner Unsinn – powiedziała. To czysty nonsens.
– Co takiego?
Zabrała rękę. Nie ze złością, lecz z pewnego rodzaju rezygnacją osoby doświadczonej.
– Każecie im nadstawiać karku i czekacie na to, co się wydarzy. Jeśli ujdą z życiem, zostają bohaterami. Jeśli nie, zostają męczennikami. Nie zyskujecie niczego wartościowego, a namawiacie moich rodaków do samobójstwa. Co według was mamy zrobić? Powstanie przeciw rosyjskim ciemiężcom? Czy przyjdziecie nam z pomocą, jeśli spróbujemy? Nie sądzę. Robicie coś, bo nie możecie znieść bezczynności. Myślę, że w ogóle moglibyśmy się bez was obejść.
Nie zapomniałem tego, co powiedziała Bella, gdyż jednocześnie odrzucała moją miłość. Teraz myślę o niej codziennie, gdy słucham wiadomości przed wyprowadzeniem psa. Zastanawiam się, co obiecywaliśmy wówczas tym dzielnym Bałtom i czy tę samą obietnicę teraz tak skrupulatnie łamiemy.
Tym razem na lotnisku czekał Peter Guillam, co przyjąłem z ulgą, gdyż jego atrakcyjna powierzchowność i serdeczność zdawały się ją uspokajać. Jako przyzwoitkę wziął Nancy z grupy obserwatorów. Na tę okazję Nancy przybrała matczyny wygląd. Poprowadzili Bellę między sobą przez kontrolę paszportową do szarej furgonetki inkwizytorów z Sarratt. Żałowałem, że nikt nie pomyślał i nie przysłał pojazdu o mniej groźnym wyglądzie. Kiedy Bella zobaczyła furgonetkę, zatrzymała się i posłała mi przez ramię oskarżycielskie spojrzenie, lecz Nancy chwyciła ją za ramię i wepchnęła do środka.
W ten sposób nauczyłem się, że w burzliwym życiu oficera wywiadu nie zawsze można sobie pozwolić na eleganckie pożegnanie.
Mogę wam tylko powiedzieć, co zrobiłem następnie i czego dowiedziałem się później. Poszedłem do gabinetu Smileya i przez większość dnia próbowałem złapać go między spotkaniami. Protokół wywiadowczy wymagał, bym najpierw zameldował się u Haydona, ale przecież i tak z nawiązką wypełniłem jego polecenia, przepytując Bellę, a poza tym podejrzewałem, że w Smileyu znajdę bardziej życzliwego słuchacza. Wysłuchał mnie; zażądał listu Belli i przyjrzał mu się.
– Jeśli wyślemy go z Moskwy i podamy im bezpieczny fiński adres, żeby odpisali, może nam się udać – namawiałem go.
Ale jak to często ze Smileyem bywało, odniosłem wrażenie, że jego myśli wznoszą się na wyżyny, do których ja nie mam dostępu. Wrzucił list do szuflady i zamknął ją.
– Myślę, że to nie będzie konieczne – stwierdził. – Miejmy w każdym razie taką nadzieję.
Zapytałem go, co zrobią z Bellą.
– Mniej więcej to samo co z Brandtem – odparł, otrząsając się z zadumy na tyle, by posłać mi smutny uśmiech. – Każą jej opowiedzieć o każdym szczególe życia. Będą próbowali przyłapać ją na kłamstwie, zmęczyć pytaniami. Nie skrzywdzą jej, w każdym razie nie cieleśnie. Nie powiedzą, jakie są zarzuty. Po prostu mają nadzieję, że ją zdemaskują. Większość mężczyzn, którzy opiekowali się nią w lesie, niedawno została zatrzymana. To jej oczywiście nie pomoże.
– A co z nią zrobią później?
– Myślę, że jeszcze możemy zapobiec najgorszemu, choć obecnie trudno zapobiec czemukolwiek – odparł, wracając do swych papierów. – Pora, żebyś stawił się u Billa, prawda? Będzie się zastanawiał, co cię zatrzymało.
Pamiętam wyraz jego twarzy, kiedy mnie odsyłał: malowały się na niej ból i frustracja połączone ze złością.
Czy Smiley wysłał list, jak proponowałem? Czy otrzymał zdjęcie, które fałszerze z centrali moskiewskiej wkomponowali do zdjęcia grupowego? Tak byłoby najprościej, lecz w rzeczywistości nic nie jest proste. W każdym razie wolę trwać w przekonaniu, że miałem swój udział w uwolnieniu i wysłaniu Belli do Kanady, co stało się kilka miesięcy później w okolicznościach, które do dziś stanowią dla mnie zagadkę.
Brandt bowiem już jej nie chciał, nie mówiąc nawet o wspólnym wyjeździe. Może Bella powiedziała mu o naszym romansie? A może zrobił to ktoś inny? Nie sądzę, żeby tak było, chyba że Haydon uczynił to z czystej złośliwości. Bill nienawidził wszystkich kobiet oraz większości mężczyzn, a najbardziej lubił manipulować ludzkimi uczuciami.
Brandt też został w końcu oczyszczony i – choć spotkało się to z pewnym oporem Piątego Piętra – wypłacono mu wynagrodzenie, żeby mógł rozpocząć normalne życie. Kupił łódź i popłynął w rejon Bahamów. Znów wrócił do przemytu, tyle że tym razem szmuglował broń na Kubę.
A zdrada? Siatka Brandta po prostu była zbyt skuteczna jak na gust Haydona, o czym później powiedział mi Smiley. Bill zdradził ją tak jak poprzednią siatkę, a winą usiłował obciążyć Bellę. Za jego namową centrala moskiewska sfałszowała dowody przeciw niej, a on twierdził, że dostarczył mu je Merlin, fikcyjny informator stojący rzekomo za materiałami „Czarnoksiężnika”. Smiley deptał już wtedy zdrajcy po piętach i opowiedział o swoich podejrzeniach kierownictwu. Przez to został zesłany na wygnanie – tylko dlatego, że miał rację. Musiały minąć dwa lata, zanim został sprowadzony z powrotem, żeby oczyścić stajnię.
I na tym cała sprawa by się skończyła, gdyby zimą osiemdziesiątego dziewiątego nie rozpoczęła się nasza wewnętrzna pieriestrojka. Wtedy to Toby Esterhase, który z każdej katastrofy cudem wychodzi cało, zawiózł delegację naszych agentów średniego szczebla do centrali moskiewskiej, stawiając pierwszy krok na drodze do „normalizacji stosunków między obu służbami”, jak to z uporem nazywało nasze piekielne Ministerstwo Spraw Zagranicznych.
Grupę Toby’ego powitano na placu Dzierżyńskiego i oprowadzono po wielu miejscach, choć zapewne nie pokazano im sal tortur starej Łubianki czy dachu, na którym nieostrożni więźniowie od czasu do czasu tracili równowagę. Toby’ego i jego zespół pojono winem i częstowano smakołykami. Ugoszczono ich iście po słowiańsku. Pokupowali sobie futrzane czapy i przypinali do nich znaczki ze śmiesznymi napisami, robili zdjęcia na placu Dzierżyńskiego.
A ostatniego dnia w specjalnym geście dobrej woli zaprowadzono ich pod eskortą do potężnego centrum łącznościowego radzieckiego wywiadu, gdzie odbiera się i przetwarza raporty wszystkich informatorów. I właśnie tam Toby i Peter Guillam jednocześnie zauważyli w dalszej części korytarza wysokiego, jasnowłosego, potężnego mężczyznę, który wychodził prawdopodobnie z męskiej toalety – w tamtej części korytarza były jeszcze tylko jedne drzwi, które prowadziły do toalety damskiej.
Był to człowiek już niemłody, lecz wymaszerował z toalety jak byk. Zatrzymał się i przez dłuższą chwilę patrzył prosto na nich, jakby nie mógł się zdecydować, czy ich pozdrowić, czy odejść. Wreszcie pochylił głowę i – jak im się zdawało – z uśmiechem odwrócił się od nich, znikając w następnym korytarzu. Zdążyli jednak zauważyć jego marynarski chód i ramiona zapaśnika.
W świecie wywiadu nic nie ginie, zupełnie jak w przyrodzie. Jeśli Toby i Peter nie mylą się – a są tacy, którzy nadal twierdzą, że zwiodła ich rosyjska gościnność – Haydon miał bardzo ważny powód, żeby skierować podejrzenia na Bellę, a nie na kapitana morskiego Brandta.
Czyżby Brandt był trefny od samego początku? Jeśli tak, nieświadomie przyczyniłem się do zwerbowania go i śmierci naszych agentów. Ta okropna myśl nęka mnie czasem w zimne ranki, kiedy leżę przy Mabel.
A Bella? Myślę o niej jak o ostatniej miłości, jak o zakręcie, którego nigdy nie wziąłem. Stefanie otworzyła we mnie drzwi zwątpienia, Bella ukazała mi wolny świat, kiedy nie było jeszcze za późno. Moje późniejsze kobiety są już tylko cieniem. Mabel, jak myślę, zwabiła mnie czarem domowego ciepła, jak żołnierza, który wraca z frontu. Lecz wspomnienie o Belli zostało w mej pamięci świeże jak podczas naszej pierwszej nocy w mieszkaniu przy cmentarzu. Chociaż w snach zawsze odchodzi ode mnie, a jej plecy zdają się wyrażać niemy wyrzut.