5

– Chce pan powiedzieć, że teraz między nami może się ukrywać kolejny Haydon? – rozległ się głos studenta nazwiskiem Maggs, wywołując jęki innych słuchaczy. – Ale jaka byłaby jego motywacja, panie Smiley? Kto miałby mu płacić? I o co by mu chodziło?

Ten Maggs nie podobał mi się od samego początku. Miał pracować pod przykrywką dziennikarza, ale już okazywał wszystkie najgorsze cechy pismaka. Lecz Smiley był niewzruszony.

– No cóż, patrząc z perspektywy czasu, jestem pewien, że mamy wobec Billa ogromny dług wdzięczności – odpowiedział spokojnie. – Zaaplikował zastrzyk organizacji, która zbyt długo znajdowała się w stanie agonalnym. – Jego twarz zmarszczył grymas namysłu. – Co do nowych zdrajców, jestem pewien, że obecna pani premier zrobiła z wielu z nas malkontentów, prawda? Być może jestem jednym z nich. Często zauważam, że z wiekiem staję się coraz większym radykałem.

Ale wierzcie mi, wtedy nikt nie myślał o tym, żeby Billowi dziękować.

Działalność Cyrku dzielimy na okres przed „upadkiem” i okres po „upadku”, a upadkiem nazwaliśmy zdemaskowanie Haydona. W całym Cyrku nie było ani jednej osoby, która nie potrafiłaby powiedzieć, gdzie była i co robiła w chwili, gdy usłyszała tę potworną nowinę. Do dziś najstarsi agenci opowiadają o ciszy na korytarzach, zmartwiałych twarzach w stołówce, nieodebranych telefonach.

Najbardziej ucierpiało poczucie zaufania. Stopniowo, jak oszołomione ofiary ataku bombowego, wychylaliśmy się nieśmiało z ruin domów i przystępowaliśmy do odbudowy twierdzy. Uznano za konieczną gruntowną reformę, więc Cyrk porzucił swą starą nazwę i labirynt dickensowskich korytarzy oraz krzywych schodów przy Cambridge Circus, które widziały jego hańbę. Wybudowano obrzydliwą stalowo-szklaną siedzibę niedaleko dworca Victoria, której okna dziś wylatują przy silnym wietrze, a na korytarzach śmierdzi starą kapustą ze stołówki i korektorem do maszyn do pisania. Tylko Anglicy potrafią ukarać się sami tak potwornym więzieniem. Z dnia na dzień staliśmy się w języku oficjalnym służbą wywiadowczą, choć nazwa Cyrk wciąż od czasu do czasu wymyka nam się z ust, podobnie jak mówimy o funtach, szylingach i pensach długo po decymalizacji.

Nasze zaufanie zostało podkopane, ponieważ Haydon stanowił jego część. Bill nie był hałaśliwym parweniuszem z pistoletem w kieszeni. Był tym, za kogo zawsze się podawał: członkiem establishmentu, z wujami zasiadającymi w komitetach Partii Konserwatywnej, z zaniedbaną posiadłością w Norfolku i dzierżawcami, którzy nazywali go „panem Williamem”. Był nitką precyzyjnie utkanej sieci angielskich wpływów i uważał się za jej środek. W tę sieć nas złapał.

W moim przypadku – wciąż domagam się za to wyróżnienia – o aresztowaniu Billa udało mi się usłyszeć dwadzieścia cztery godziny po dotarciu tej wiadomości do reszty Cyrku, siedziałem bowiem w celi bez okien za szeregiem wielkich komnat w Watykanie. Dowodziłem zespołem szpicli, a naszym przewodnikiem był mnich z zapadniętymi oczami podesłany nam przez tajne służby Watykanu, które wolałyby pójść do samych Rosjan, niż szukać pomocy u swych świeckich kolegów z Rzymu. Nasza misja polegała na zainstalowaniu mikrofonu w sali audiencyjnej skorumpowanego katolickiego biskupa, który zaangażował się w wymianę narkotyków za broń z jedną z naszych nieposłusznych kolonii. No i czemu jestem taki tajemniczy? Chodzi o Maltę.

Z Montym i jego chłopcami, których specjalnie przysłano samolotem, przeszliśmy na paluszkach przez ciemne lochy, wspinaliśmy się po podziemnych schodach, aż wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie zamierzaliśmy wywiercić maleńką dziurkę w warstwie starej zaprawy między kamieniami muru grubego na metr. Uzgodniliśmy, że dziura będzie miała średnicę nie większą niż dwa centymetry: na tyle dużą, żeby wsunąć długą plastikową rurkę, przez którą dźwięk z docelowego pokoju przedostanie się do naszego mikrofonu, i na tyle małą, żeby oszczędzić święte mury papieskiego pałacu. Dzisiaj skorzystalibyśmy z bardziej zaawansowanego technicznie sprzętu, lecz lata siedemdziesiąte były ostatnią dekadą wieku pary i sondy nie wyszły jeszcze z mody. Poza tym nawet przy najlepszych układach nie pokazalibyśmy najnowszych gadżetów oficjalnemu watykańskiemu łącznikowi, nie mówiąc już o mnichu w czarnym habicie, który wyglądał, jakby wyszedł prosto z posiedzenia Świętej Inkwizycji.

Wierciliśmy: Monty wiercił, a mnich się przyglądał. Polewaliśmy wodą rozgrzane do czerwoności wiertła, a także nasze spocone ręce i twarze. Tłumiliśmy warkot wiertarki płynną pianką i co kilka minut dokonywaliśmy pomiarów, żeby się upewnić, czy przez pomyłkę nie przewiercamy się do apartamentu Jego Świątobliwości. Zamierzaliśmy zatrzymać się w odległości centymetra od powierzchni ściany i prowadzić nasłuch od wewnętrznej strony tapety lub tynku.

Ale przewierciliśmy się na wylot, a nawet gorzej. Pospiesznie pobrana próbka wykazała jedynie obecność egzotycznych włókien jedwabiu. Milczeliśmy zdezorientowani. Może trafiliśmy na jakieś meble? Draperie? Łóżko? Albo na rąbek szaty nic nie podejrzewającego prałata? Może w sali audiencyjnej dokonano przemeblowania, odkąd zrobiliśmy tam zdjęcia?

W tej krępującej chwili na mnicha spadło natchnienie i przypomniał sobie, że kochany biskup kolekcjonuje bezcenne gobeliny, co z przerażeniem wyszeptał. Zdaliśmy sobie sprawę, że strzępy materiału, na które patrzymy, nie są kawałkami sofy czy zasłony ani biskupiego stroju, lecz fragmentami zabytkowych gobelinów. Mnich bąknął coś na przeprosiny i uciekł.

Teraz przenosimy się do starego miasteczka Rye w hrabstwie Kent, gdzie dwie siostry Quayle prowadzą zakład zajmujący się naprawą gobelinów. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności – albo dzięki angielskim koneksjom towarzyskim, przed którymi nie ma ucieczki – ich brat Henry był emerytowanym agentem służb wywiadowczych. Odnaleziono go, siostry wyrwano ze snu i odrzutowiec RAF-u przetransportował je na lotnisko wojskowe w Rzymie, skąd samochód migiem dostarczył je do nas. Wtedy Monty spokojnie wrócił do frontowej części budynku i wypalił rakietę dymną, która oczyściła pół Watykanu i dała naszej wzmocnionej drużynie cztery rozpaczliwe godziny. Wczesnym popołudniem tego samego dnia gobelin został załatany, a nasz mikrofon zainstalowany bezpiecznie.

Przenosimy się znowu – tym razem na uroczysty obiad wydany przez naszych watykańskich gospodarzy. Przy drzwiach stoi groźna warta szwajcarskich gwardzistów. Monty z białą serwetką przy szyi siedzi między statecznymi pannami Quayle i kawałkiem chleba zbiera z talerza resztki cannelloni, racząc współbiesiadniczki opowieściami o sukcesach swojej córki w szkółce jeździeckiej.

– Na pewno tego nie wiesz, Rosie, bo i skąd miałabyś wiedzieć, że moja Beckie ma najsilniejsze ręce jak na swój wiek w całym South Croydon…

Wtem Monty milknie. Czyta notatkę, którą mu podałem, dostarczoną mi przez gońca z naszej placówki rzymskiej: szef tajnych operacji Cyrku Bill Haydon zeznał, że jest szpiegiem centrali moskiewskiej.

Czasem się zastanawiam, czy nie była to największa zbrodnia Billa: odebrał nam na dobre naszą niefrasobliwość.

Wróciłem do Londynu, gdzie powiedziano mi, że wszystkiego dowiem się w swoim czasie. Kilka dni później Personalny poinformował mnie, że od tej pory można mnie wysyłać tylko do krajów sojuszniczych. Zupełnie jakby mi oznajmiono, że resztę życia spędzę w wózku inwalidzkim. Nie zrobiłem nic złego, nie popadłem w niełaskę, wręcz przeciwnie. Ale w naszym fachu cnotą jest kamuflaż, a mój diabli wzięli.

Zebrałem swoje rzeczy z biurka i zrobiłem sobie wolne na resztę dnia. Pojechałem na wieś, choć dotąd nie pamiętam podróży, i spacerowałem po kredowych wzgórzach Sussex Downs i klifach wysokich na sto pięćdziesiąt metrów.

Na wyrok musiałem poczekać jeszcze miesiąc.

– Obawiam się, że znów trafisz między emigrantów – oznajmił Personalny z charakterystycznym dla niego niesmakiem. – I znów w Niemczech. Pensja niezła. Warunki narciarskie też niezłe, jeśli się zajdzie odpowiednio wysoko.