Zbliżała się północ, lecz każda kolejna herezja wprawiała Smileya w coraz lepszy humor. Pomyślałem, że jest niczym jowialny święty mikołaj, który razem z prezentami rozdaje wywrotowe ulotki.
– Czasem wydaje mi się, że najbardziej wstydliwą rzeczą związaną z zimną wojną była łatwość, z jaką nauczyliśmy się chłonąć własną propagandę – powiedział z najłagodniejszym ze swych uśmiechów. – Nie chciałbym wpadać w dydaktyczny ton i oczywiście w pewnym sensie nie zdarzyło się to po raz pierwszy w naszej historii. Ale podczas zimnej wojny nasi wrogowie kłamali, bo starali się ukryć potworności swego systemu. My tymczasem kłamaliśmy, by ukrywać nasze zalety. Nawet przed sobą. Ukrywaliśmy to wszystko, co czyniło naszą sprawę słuszną. Szacunek dla jednostki, umiłowanie różnorodności i demokratycznych sporów, wiarę, że można rządzić tylko za przyzwoleniem obywateli, naszą zdolność tolerowania innych opinii – szczególnie w krajach, które eksploatowaliśmy niemal na śmierć dla własnych celów. W poczuciu rzekomej ideologicznej racji złożyliśmy miłosierdzie na ołtarzu wielkiego boga obojętności. Chroniliśmy silnych przed słabymi i uprawialiśmy sztukę kłamstwa publicznego. Zrobiliśmy sobie wrogów z przyzwoitych reformatorów i przyjaciół z najobrzydliwszych despotów. I rzadko zastanawialiśmy się, jak długo można bronić społeczeństwa tymi metodami, by pozostało społeczeństwem, którego warto bronić. – Znów zerknął na mnie. – Nic więc dziwnego, Ned, że w antykomunistycznym szale otworzyliśmy bramy przed wszystkimi możliwymi oszustami i szarlatanami. Mieliśmy takich złoczyńców, na jakich zasłużyliśmy. Ned wie o tym. Zapytajcie Neda.
W tym momencie Smiley ku rozbawieniu zebranych wybuchnął śmiechem, a ja – po chwili wahania – też się roześmiałem i zapewniłem studentów, że kiedyś im o tym opowiem.
Być może załapaliście się na ich przedstawienie. Być może znaleźliście się wśród życzliwej publiczności podczas jednego z wielu porywających występów organizowanych w ramach forsownego tournée po amerykańskim Środkowym Wschodzie, kiedy ściskali dłonie lokalnych notabli i uczestniczyli w uroczystych kolacjach. Zaproszenie na takie przyjęcie kosztowało sto dolarów, ale wszystkie wykupywano na pniu. Ich występ nazywaliśmy Teodor-Latzi Show. Profesor miał na imię Teodor.
Być może braliście udział w jednej z niezliczonych owacji na stojąco, gdy nasi dwaj bohaterowie skromnie zajmowali miejsce na środku sceny – wysoki rozpromieniony profesor w jednym ze swych drogich nowych garniturów zakupionych specjalnie na tournée oraz drobny Latzi, jego pucołowaty milczący towarzysz o płytkich fanatycznych oczach. Przyjmowano ich owacjami, zanim otworzyli usta i kiedy już je na dobre zamknęli. Żaden aplauz nie był wystarczająco głośny „dla tych dwóch amerykańskich Węgrów, którzy samotnie przebili się przez żelazną kurtynę”. Cytat z „Heralda” z Tulsy.
Być może twoja na wskroś amerykańska córka włożyła twarzowy węgierski kostium ludowy i wpięła kwiaty we włosy na tę okazję: takie rzeczy też się zdarzały. Być może wysłałeś darowiznę na konto Ligi Wyzwolenia, numer taki a taki w Wilmington. A może przeczytałeś o naszych bohaterach w poczekalni u dentysty, kartkując „Reader’s Digest”?
A może tak jak Peter Guillam, który stacjonował wówczas w Waszyngtonie, miałeś zaszczyt uczestniczyć w wielkiej światowej premierze wystawianej wspólnie przez naszych amerykańskich braci, waszyngtońską policję stołeczną oraz FBI w tak słynnej świątyni prawomyślności, jaką jest surowy, wyłożony boazerią Hay-Adams Hotel po drugiej stronie placu przed Białym Domem. Jeśli tak, zapewne należysz do grona osób wpływowych. Musiałeś być przynajmniej dziennikarzem z pierwszej ligi lub lobbystą, inaczej nie wpuszczono by cię do dźwiękoszczelnej sali konferencyjnej, gdzie każde bąknięcie miało wagę przykazań z tablic Mojżeszowych, a mężczyźni w marynarkach z wypukłościami czuwali nad twym bezpieczeństwem i wygodą. Nie wiadomo było bowiem, kiedy Kreml znów uderzy. Takie to były czasy.
A może przeczytałeś ich książkę podsuniętą przez „kuzynów” posłusznemu wydawcy na Madison Avenue i wydaną przy entuzjastycznych fanfarach zachwyconej krytyki, po czym przez dwa spektakularne tygodnie okupującą miejsce w dolnych partiach listy bestsellerów w kategorii „Literatura faktu”. Mam nadzieję, że ją przeczytałeś, bo choć ukazała się pod dwoma nazwiskami, ja też dołożyłem do niej cegiełkę, mimo iż Amerykanie nie zgodzili się na mój tytuł. Ukazała się ostatecznie pod tytułem Kremlowski zabójca. Mój wyjawię wam później.
Jak zwykle w kadrach niczego nie rozumiano. Dla kogoś, kto mieszkał w Hamburgu, Monachium w ogóle nie ma niemieckiego charakteru, lecz tworzy zupełnie samodzielną enklawę. Nigdy nie widziałem nawet cienia pokrewieństwa między tymi miastami, choć Monachium, tak jak Hamburg, jest jedną z nieoficjalnych szpiegowskich stolic Europy. Nawet Berlin nie może się z nim równać pod względem liczebności i aktywności tajnych agentów. Największą i najbardziej niegrzeczną z naszych organizacji było ciało nazywane tak samo jak budynek, w którym się mieściło: Pullach. Tam właśnie o wiele za wcześnie po zakończeniu wojny w Europie Amerykanie umieścili niebudzącą sympatii grupę starych nazistowskich oficerów podległych byłemu generałowi wojskowego wywiadu Hitlera. Mieli oni za zadanie zbliżyć się do innych dawnych nazistów w Niemczech wschodnich i przekabacić ich na stronę Zachodu – łapówką, szantażem albo odwoływaniem się do koleżeńskiej solidarności. Amerykanom nigdy nie przyszło do głowy, że Niemcy ze Wschodu robią dokładnie to samo, tyle że działają na większą skalę i z większą skutecznością.
Tak więc członkowie służby niemieckiej mieli swą siedzibę w Pullach, a Amerykanie towarzyszyli im, najpierw nakłaniając ich do działania, a później odwołując, gdy się przerazili. Amerykanie nie grzeszyli ostrożnością i co pewien czas wybuchał potworny skandal. Coraz to któryś z ich klaunów zapominał, dla kogo w końcu pracuje, albo pijany w sztok dokonywał łzawej spowiedzi, albo zastrzelił kochankę, kochanka lub samego siebie, albo też pojawiał się podpity po drugiej stronie żelaznej kurtyny, deklarując lojalność wobec tych, którzy do tej pory nie byli lojalni. W życiu nie widziałem takiego burdelu.
Po Pullach przyszli kryptolodzy i artyści służb bezpieczeństwa, a po nich Radio Wolność, Radio Wolna Europa i Radio Wolne Wszystko Inne – byli to właściwie ci sami ludzie, emigracyjni konspiratorzy, którzy już czuli, że opuszcza ich szczęście, lecz nie śmieli wypowiadać tego na głos. Te wygnańcze instytucje poświęcały mnóstwo czasu na dysputy, kto obejmie posadę naczelnika królewskich stajni po przywróceniu monarchii, komu zostanie przyznany Order Świętego Piotra i Jeża, komu przypadnie zarząd letniego pałacu Wielkiego Księcia, kiedy wypłoszy się z jego salonów komunistycznych łachmytów. Albo kto wydobędzie garnek złota zatopiony w jakimś tam jeziorze. Nie pamiętali, że bolszewiccy uzurpatorzy trzydzieści lat temu osuszyli rzeczone jezioro i na sześciu hektarach wybudowali elektrownię wodną, zanim skończyła się woda.
Jak gdyby tego było mało, Monachium udzielało gościny najdzikszym niemieckim rewindykatorom, którzy nawet granice z trzydziestego dziewiątego roku uważali jedynie za preludium do ambitniejszych niemieckich celów. Niemcy z Prus Wschodnich, Saksonii, Pomorza, Śląska, krajów nadbałtyckich i z Sudetów skarżyli się na straszliwą krzywdę, którą im wyrządzono, i za swe żale pobierali niezłe sumki z Bonn. Czasem, kiedy w nocy wracałem do Mabel ulicą pełną piwiarni, wydawało mi się, że słyszę, jak śpiewają swe pieśni, idąc za maszerującym duchem Hitlera.
Czy kiedy piszę tę książkę, nadal działają? Obawiam się, że tak i że wyglądają na o wiele mniej szalonych niż wtedy, gdy do moich obowiązków należało przebywanie wśród nich. Smiley zacytował kiedyś Horacego Walpole’a, a nie jest to nazwisko, które przyszłoby mi w sposób naturalny do głowy. Ten świat jest komedią dla tych, którzy myślą, powiedział Walpole, a tragedią dla tych, którzy czują. Cóż, Monachium ma do śmiechu Bawarczyków, a do płaczu swoją przeszłość.
Po upływie dwudziestu lat nie bardzo mogę sobie przypomnieć polityczne korzenie profesora. Wtedy wydawało mi się, że je znam – musiało tak być, skoro przez wiele wieczorów przysłuchiwałem się jego opowieściom o międzywojennej historii Węgier. I jestem pewien, że w książce znalazł się co najmniej jeden rozdział na ten temat. Gdybym tylko mógł zdobyć jej egzemplarz.
Problem polegał na tym, że profesor dużo chętniej wypowiadał się o przeszłości Węgier niż o ich teraźniejszości. Być może życie pełne ciągłych zmian nauczyło go, że roztropnie jest ograniczać zainteresowanie do spraw, które odeszły już bezpowrotnie w otchłań historii. Pamiętam opowieść o legitymistach popierających króla Karola, który w dwudziestym pierwszym nagle wrócił na Węgry ku konsternacji państw Ententy i został przez nie rychło wysadzony z tronu. Kiedy nastąpił ten wzruszający moment, profesor mógł mieć najwyżej pięć lat, ale mówił o nim ze łzami w roziskrzonych oczach, a coś w jego sposobie bycia podpowiadało, że na krótko miał do czynienia z monarchią. Kiedy wspominał o traktacie z Trianon, jego delikatna biała dłoń trzymająca kieliszek wina drżała od powstrzymywanego gniewu.
– To był Diktat, Herr Ned – skarżył mi się z wytworną naganą w głosie. – Narzucony nam przez was, zwycięzców. Ograbiliście nas z dwóch trzecich koronnych ziem! I rozdaliście je Czechosłowacji, Rumunii, Jugosławii. Oddaliście je tym prostakom, Herr Ned! A my, Węgrzy, byliśmy cywilizowanym narodem! Czemuście nam to zrobili? Za co?
Mogłem tylko przeprosić za złe zachowanie mojego kraju, tak jak mogłem tylko przeprosić za Ligę Narodów, która w trzydziestym pierwszym roku zrujnowała węgierską gospodarkę. Jakim sposobem Liga dokonała tego haniebnego czynu, nigdy nie pojąłem, ale pamiętam, że miało to coś wspólnego z rynkiem zboża i z zastosowaną przez Ligę surową polityką klasycznej deflacji.
Kiedy dotykaliśmy spraw bardziej współczesnych, opinie profesora stawały się dziwnie powściągliwe.
– Kolejna katastrofa – mówił tylko. – Wszystko przez Trianon i Żydów.
Promienie popołudniowego słońca wpadały przez okno od strony ogrodu, oświetlając wspaniałą siwiznę Teodora. Wierzcie mi, to był prawdziwy lew z szerokim czołem i sokratyczną miną, wyglądał jak wielki dyrygent, niemal geniusz. Miał kształtne dłonie, faliste loki oraz postawę pełną intelektualnej głębi. Żaden człowiek o tak czcigodnym wyglądzie nie może być płytki, nawet jeśli jego mądre oczy wydają się odrobinę za małe w oczodołach lub zerkają ukradkiem w bok, jak klient w restauracji zerka na mijające go lepsze danie.
Nie, nie, był wspaniałym, dobrym człowiekiem, który pracował dla nas przez piętnaście lat. Jeśli ktoś jest wysoki, bije od niego autorytet. Jeśli ma złoty głos, jego słowa też są złote. Jeśli wygląda jak Schiller, musi czuć tak samo jak Schiller. Jeśli czyjś uśmiech jest tajemniczy i uduchowiony, taka sama jest jego dusza. Jesteśmy społeczeństwem wzrokowców.
Ale wiem już teraz, że od czasu do czasu Bóg robi nam psikusa, podsyłając człowieka, którego skorupa zupełnie nie pasuje do wnętrza. Niektórym się nie udaje i zostają zdemaskowani. Inni próbują dopasować się do swej cielesnej powłoki. Nieliczni zaś nie wybierają żadnej z tych dróg, lecz traktują swą niecodzienną powierzchowność jak dar niebios i łaskawie przyjmują hołd, na który sobie nie zasłużyli.
Historię operacyjną profesora można opowiedzieć szybko. Zbyt szybko, gdyż trąci nieco banałem. Urodził się w Debreczynie, blisko granicy z Rumunią, jako jedyny syn pochodzących z drobnej szlachty pobłażliwych rodziców, którzy modyfikowali swoje poglądy zależnie od zmian zachodzących w kraju. Odziedziczył po nich pieniądze i koneksje, co zdarzało się w tak zwanych krajach socjalistycznych częściej, niż można sobie wyobrazić, nawet w tamtym okresie. Był literatem, pisywał artykuły do naukowych pism, trochę też poetą i kochankiem mającym na koncie kilka małżeństw. Marynarki zarzucał na plecy jak peleryny. Stać go było na te luksusy dzięki przywilejom i niewielkiej fortunie.
W Budapeszcie, gdzie bez entuzjazmu wykładał filozofię, zdobył sobie wśród studentów skromne grono wielbicieli, którzy dostrzegali w jego słowach więcej ognia, niż zamierzał w nich zawrzeć. Nigdy nie miał oratorskich ciągot, uważał, że retoryka dobra jest dla motłochu. Mimo to mobilizował się dla nich. Zauważył ich zainteresowanie i jako urodzony ugodowiec wyraził je swym głosem – skromnym, trzeba przyznać, ale mimo wszystko – głosem, który szanowali na równi z jego wykwintnymi manierami i wyglądem reprezentanta starego, lepszego porządku. Osiągnął już wtedy wiek, w którym człowiek grzeje się przy ogniu młodzieńczych pochwał, a on zawsze był próżny. I przez tę próżność dał się ponieść fali kontrrewolucji. Kiedy więc radzieckie czołgi zawróciły znad granicy i otoczyły Budapeszt owej strasznej nocy trzeciego listopada pięćdziesiątego szóstego roku, nie miał innego wyboru, jak uciekać przed niechybną śmiercią, co też uczynił i trafił prosto w ramiona brytyjskiego wywiadu.
Po przybyciu do Wiednia od razu zadzwonił do swego węgierskiego przyjaciela w Oksfordzie, żądając od niego apodyktycznym tonem pieniędzy, kontaktów i listów świadczących o jego wielkości. Tak się złożyło, że ów przyjaciel przyjaźnił się również z Cyrkiem, a był to szczególnie sprzyjający czas na werbunek nowych agentów.
Po kilku miesiącach profesor znajdował się już na naszej liście płac. Zaloty nie trwały długo, nie było podstępnych podchodów, żadnych akrobacji. Złożono ofertę, która została przyjęta jako coś, co się słusznie należy. Nie minął rok, a przy szczodrej pomocy Amerykanów ulokowano profesora Teodora w Monachium w wygodnym domu nad rzeką, z samochodem. Towarzyszyła mu jego wierna, lecz pogrążona w nieustającej rozpaczy żona Helena, którą podobno chciał zostawić w kraju. Od tej pory przez niezwykle długi czas profesor Teodor trwał na czele naszego węgierskiego frontu i nawet Haydon nie zdołał go usunąć.
Działalność szpiegowską kamuflował, pracując w Radiu Wolna Europa jako ekspert od historii i kultury Węgier, co bardzo mu odpowiadało. Nigdy właściwie nie był nikim więcej. Trochę też wykładał i udzielał prywatnych lekcji – głównie, jak zauważyłem, dziewczętom. Jego tajna działalność, za którą dzięki Amerykanom był sowicie opłacany, polegała na zacieśnianiu stosunków z przyjaciółmi i byłymi studentami, którzy zostali w kraju. Miał stanowić dla nich ogniskową i punkt zborny i ukształtować z nich siatkę operacyjną, choć z tego, co wiem, nigdy nie udało się jej stworzyć. Była to wizjonerska misja, która wyglądała lepiej na papierze niż w praktyce. Trwała jednak i trwała. Trwała przez pięć lat i następne pięć, a kiedy ja zająłem się jego przypadkiem, jej historia sięgała aż piętnastu lat. Niektóre operacje takie już są: prześladuje je stagnacja. Nie są kosztowne, nie są owocne i niekoniecznie dokądś prowadzą – tak jak pat w polityce. Nie imają się ich skandale. Ilekroć odbywa się coroczny audyt, macha się na nie ręką bez głosowania, póki długowieczność nie staje się ich usprawiedliwieniem.
Nie zamierzam twierdzić, że przez ten czas profesor niczego nie osiągnął. Takie oskarżenie nie tylko byłoby niesprawiedliwe, ale także przyniosłoby ujmę Toby’emu Esterhase’owi, który również pochodził z Węgier, a po „upadku” został przywrócony do służby jako zwierzchnik profesora. Toby zapłacił wysoką cenę za ślepe oddanie Haydonowi i kiedy przyznano mu sekcję węgierską – a nigdy nie było to stanowisko najbardziej pożądane ze wschodnioeuropejskich posad – profesor szybko stał się najważniejszym punktem w programie osobistej rehabilitacji Toby’ego.
– Powiedziałbym, Ned, że Teodor jest naszą największą gwiazdą – przekonywał mnie przed moim wyjazdem z Londynu podczas lunchu, za który o mały włos nie zapłacił. – Stara szkoła, całkowita dyskrecja, lata doświadczenia, wierny jak pies. Teodor jest naszym asem, naprawdę.
Z pewnością jednym z najbardziej zaskakujących osiągnięć profesora była ucieczka spod topora Haydona: udało mu się albo dlatego, że miał szczęście, albo dlatego – co już gorzej o nim świadczy – że wyniki działalności szpiegowskiej profesora nie zasługiwały na uwagę zapracowanego zdrajcy. Kiedy bowiem czyniłem przygotowania do zajęcia nowego stanowiska – mój poprzednik zmarł na wylew podczas urlopu na Ibizie – nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że choć akta osobowe Teodora mieszczą się w kilku tomach, efekty jego działalności są dość mizerne. Fakt ten dało się częściowo wytłumaczyć tym, że jego głównym zadaniem było wyławianie talentów, a nie ich eksploatacja, a częściowo tym, że nieliczni współpracownicy, których wciągnął do naszej siatki w ciągu wszystkich tych lat, gdy dla nas pracował, okazywali się stosunkowo mało płodni.
– Powiedziałbym, Ned, że Węgry są piekielnie trudnym terytorium – przekonywał mnie Toby, kiedy delikatnie mu o tym napomknąłem. – Są za bardzo otwarte. W takim przypadku dostajesz mnóstwo nieprzydatnych materiałów, które są już znane. Jeśli nie zdobędziesz czegoś na miarę klejnotów królewskich, to masz do czynienia z powszechnie znanymi informacjami, a kto ich potrzebuje? Natomiast materiały, które Teodor zdobywa dla Amerykanów, są fantastyczne.
I tu prawdopodobnie leżał pies pogrzebany.
– Co masz konkretnie na myśli? – zapytałem. – Nie licząc fanów wśród radiosłuchaczy i artykułów, których nikt nie czyta, co im oferuje?
Toby uśmiechnął się z irytującą wyższością.
– Przykro mi, stary, ale to poufne. Boję się, że nie jestem upoważniony.
Kilka dni później zgodnie z protokołem spotkałem się z Russellem Sheritonem na Grosvenor Square, żeby się pożegnać. Sheriton był amerykańskim szefem placówki londyńskiej, ale odpowiadał też za operacje Amerykanów w Europie Zachodniej. Odczekałem trochę i w stosownej chwili wspomniałem o Teodorze.
– O to trzeba zapytać w Monachium, Ned – odpowiedział szybko Sheriton. – Znasz mnie. Nigdy nie włażę na cudze terytorium.
– Ale macie z niego jakiś pożytek? Tyle tylko chcę wiedzieć. W końcu agenci wypalają się z czasem, prawda? Minęło piętnaście lat.
– No cóż, myśleliśmy, że to wy macie z niego jakiś pożytek. Kiedy słucha się Toby’ego, można by pomyśleć, że bez Teodora wolny świat by się załamał.
Nie, pomyślałem. Kiedy słucha się Toby’ego, można pomyśleć, że bez Teodora załamałby się Toby. Ale nie chciałem być cyniczny. W naszym fachu, tak jak w ogóle w życiu, zawsze łatwiej jest powiedzieć „nie” niż „tak”. Przybyłem do Monachium gotów uwierzyć, że Teodor jest gwiazdą, którą robił z niego Toby. Chciałem się tylko upewnić.
I upewniłem się. Przynajmniej na początku. Był wspaniały. Myślałem, że małżeństwo z Mabel pozbawiło mnie umiejętności wpadania w entuzjazm, i w pewnym sensie rzeczywiście tak było: do wieczora, kiedy otworzył mi drzwi, a ja zrozumiałem, że mam do czynienia z doskonale zachowanym reliktem środkowoeuropejskiej historii. Mogłem tylko siąść u jego stóp jak pozostali zgromadzeni wokół niego uczniowie i czerpać z pokładów jego mądrości. Po to istnieje służba wywiadowcza, pomyślałem. Takiego człowieka warto ratować dla niego samego! Co za kultura, dziwiłem się. Co za rozległość poglądów. Lata, całe lata służby.
Przyjął mnie ciepło, choć z pewnym dystansem, co licowało z jego wiekiem i pozycją. Poczęstował mnie kieliszkiem wybornego tokaja, a następnie wygłosił wykład na temat jego pochodzenia. Wyznałem, że niewiele wiem o węgierskich winach, ale chętnie się dowiem. Mówił o muzyce, lecz niestety i w tej dziedzinie jestem ignorantem. Zagrał nawet kilka taktów na ukochanych skrzypcach, które zabrał ze sobą, uciekając z Węgier. Nie były wykonane przez Stradivariusa, lecz przez kogoś nieskończenie lepszego, którego nazwisko już dawno wyleciało mi z głowy. Pomyślałem, że prowadzenie agenta, który zbiegł z kraju ze skrzypcami, to cudowny przywilej. Mówił o teatrze. W Monachium występowała właśnie węgierska trupa teatralna z nadzwyczajnym Otellem i choć nie widzieliśmy jeszcze z Mabel tej inscenizacji, jego opinie niezmiernie mnie zachęciły. Był ubrany w bonżurkę, czarne spodnie i parę rewelacyjnie wypastowanych butów. Rozmawialiśmy o Bogu i świecie, zjedliśmy najlepszy gulasz w moim życiu, podany przez posępną Helenę, która wyszeptała przeprosiny i opuściła nas. Była wysoką kobietą i kiedyś musiała być piękna, wolała jednak obnosić ślady zaniedbania. Posiłek zakończyliśmy morelową palinką.
– Herr Ned, jeśli mogę się tak do pana zwracać – powiedział profesor – jest pewna sprawa, która nie daje mi spokoju. Chciałbym, jeśli pan pozwoli, poruszyć ją od razu na początku naszej zawodowej współpracy.
– Proszę – odparłem wspaniałomyślnie.
– Niestety, pański poprzednik, dobry człowiek oczywiście… – przerwał, najwidoczniej nie chcąc mówić źle o nieboszczyku – …i jak pan kulturalny…
– Proszę – powtórzyłem.
– Chodzi o mój brytyjski paszport.
– Nie wiedziałem, że go pan ma! – zawołałem ze zdziwieniem.
– No właśnie. Nie mam. Podobno są jakieś przeszkody. Tak bywa we wszystkich biurokracjach. Biurokracja to najpotworniejsza ze wszystkich instytucji, Herr Ned. Stawia na ołtarzu najgorszych ludzi, a najlepszych upokarza. Uchodźca z Węgier, który mieszka w Monachium, zatrudniony przez amerykańską służbę, nie jest oczywiście uprawniony do obywatelstwa brytyjskiego. Rozumiem to. Jednak po tylu latach współpracy z waszymi służbami należy mi się ten paszport. Tymczasowa wiza podróżna nie jest godną alternatywą.
– Wydawało mi się, że dostanie pan paszport od Amerykanów! Czy nie taka była umowa od samego początku? Amerykanie mają panu zapewnić obywatelstwo i przeniesienie. W to wchodzi również paszport, na pewno. Musi!
Zdenerwowałem się, że człowiekowi, który poświęcił tyle lat służbie, odmawia się tak drobnego przywileju. Profesor jednak nauczył się podchodzić do sprawy ze stoickim spokojem.
– Amerykanie, Herr Ned, to młody, wyrachowany naród. Wykorzystali najlepsze lata mego życia i teraz nie jestem już dla nich człowiekiem z przyszłością. W oczach Amerykanów powinienem spocząć na śmietniku staroci.
– Ale przecież obiecali, jeśli wyniki będą zadowalające? Na pewno obiecali!
Wtedy wykonał gest, którego nigdy nie zapomnę. Podniósł ręce ze stołu, jakby dźwigał ogromny ciężki głaz. Trzymał je niemal na poziomie barków, po czym z całą siłą opuścił z powrotem na blat stołu, nadal z niewidzialnym głazem między nimi. I pamiętam jego oczy, oburzone, milcząco oskarżycielskie. Tyle warte są wasze obietnice, zdawał się mówić. Wasze i Amerykanów.
– Niech pan po prostu zdobędzie dla mnie ten paszport, Herr Ned.
Jako lojalny oficer prowadzący, który chce wyłącznie dobra swego agenta, bardzo przejąłem się tą sprawą. Znając Toby’ego od wieków, postanowiłem przyjąć od początku ton oficjalny: żadnych obiecanek cacanek, żadnych mglistych zapewnień. Poinformowałem go o prośbie Teodora i poprosiłem o radę. Był w końcu moim bezpośrednim przełożonym, moją londyńską kotwicą. Jeśli rzeczywiście Amerykanie wycofują się z danej profesorowi obietnicy i nie chcą przyznać mu amerykańskiego obywatelstwa, pisałem, sprawą należy się zająć w Londynie lub Waszyngtonie, a nie w Monachium. I jeśli z nieznanych mi powodów ma mu być przyznany paszport brytyjski, wtedy też nie może się obyć bez energicznego poparcia Piątego Piętra. Minęły już czasy, kiedy Ministerstwo Spraw Wewnętrznych przyznawało brytyjskie obywatelstwo każdemu byłemu współpracownikowi Cyrku. Przyczyniła się do tego sprawa Haydona.
Swojej prośby nie przesłałem telegraficznie, lecz specjalną przesyłką służbową, co w kręgach Cyrku nadaje sprawie bardziej oficjalny charakter. Napisałem bojowy list i kilka tygodni później przypomniałem się następnym. Kiedy profesor zapytał mnie o postępy, odpowiedziałem niezobowiązująco. Sprawa jest w toku, zapewniłem go; Londyn nie lubi, kiedy się go popędza. Zastanawiałem się jednak, dlaczego Toby zwleka z odpowiedzią.
Tymczasem podczas spotkań z Teodorem starałem się dociec, czym konkretnie zasłużył sobie na miano gwiazdy na rzadko zaludnionym firmamencie Toby’ego. Starań tych nie ułatwiała niechęć profesora i początkowo zastanawiałem się, czy nie wstrzymuje się od wyjaśnień do czasu, gdy sprawa paszportu zostanie załatwiona. Ale stopniowo zacząłem rozumieć, że jeśli chodzi o naszą tajną działalność, tajemniczość jest u profesora normą.
Jednym z bardziej żmudnych obowiązków profesora było utrzymywanie kawalerki w dzielnicy Schwabing. Służyła mu jako adres do przyjmowania poczty od niektórych węgierskich współpracowników. Namówiłem go, żeby mnie tam zabrał. Otworzył drzwi. Na podłodze leżało kilkanaście kopert, wszystkie z węgierskimi znaczkami.
– Boże jedyny, profesorze, kiedy pan tu był ostatnio? – zapytałem, patrząc, jak mozolnie zbiera z podłogi listy.
Wzruszył ramionami niezgrabnie, jak mi się wydawało.
– Ile listów dostaje pan zwykle w ciągu tygodnia, profesorze?
Wziąłem od niego koperty i przejrzałem stemple. Najstarszy wysłano trzy tygodnie temu, a najnowszy przed tygodniem. Przeszliśmy do maleńkiego zakurzonego biurka. Wzdychając, zasiadł na krześle, otworzył szufladę i wyjął z niej kilka buteleczek z chemikaliami. Ze skrytki wydobył pędzel. Wziął do ręki pierwszą kopertę, przyjrzał jej się ponuro i otworzył ją scyzorykiem.
– Od kogo? – zapytałem z zainteresowaniem, które według niego było zupełnie nieuzasadnione.
– Od Paliego – odparł posępnie.
– Paliego z Ministerstwa Rolnictwa?
– Od Paliego z Debreczyna. Był w Rumunii.
– Po co? Chyba nie na konferencji na temat broni toksycznej? To byłaby bomba!
– Zobaczymy. Na jakiejś konferencji naukowej. Jego dziedzina to cybernetyka. Nie ma wielkich osiągnięć.
Obserwowałem, jak zanurza pędzel w pierwszej buteleczce i pociąga nim po niezapisanej stronie listu. Opłukał pędzel w wodzie i nałożył drugą substancję. Wydawało mi się, że przez cały czas próbuje wyrazić swą pogardę dla tego manualnego zajęcia. Powtórzył tę procedurę przy każdym liście, czasem tylko dokonując pewnych zmian: nakładał substancje wewnątrz kopert lub między widocznymi linijkami pisma. W równie powolnym tempie zasiadł przed maszyną do pisania i anemicznie wystukał tłumaczenie uzyskanych tekstów: przewidywane niedobory surowców i energii… wydobycie boksytu w kopalniach w Lesie Bakońskim… niska zawartość metalu w rudzie żelaza wydobytej ostatnio w rejonie Miszkolca… oczekiwane zbiory kukurydzy i buraka cukrowego w jakimś innym rejonie… plotki o reformie państwowej sieci kolejowej w ramach planu pięcioletniego… akcja protestacyjna przeciw urzędnikom partyjnym w Sopronie… Już widziałem ziewanie analityków z Trzeciego Piętra podczas przedzierania się przez tak usypiający materiał. Przypomniałem sobie słowa Toby’ego, który się przechwalał, że Teodora interesują tylko materiały najwyższej jakości. Jeśli tak, to jak, na Boga, wyglądały materiały najniższej jakości? Cierpliwości, nakazałem sobie. Wobec wielkich agentów należy być wyrozumiałym.
Nazajutrz otrzymałem odpowiedź na swój list w sprawie paszportu. Problem polega na tym, wyjaśniał Toby, że w ostatnich latach nastąpiło wiele zmian w węgierskiej placówce „kuzynów”. Czynione są teraz starania – przekonywał, stosując podejrzanie stronę bierną – aby ustalić warunki wszelkich zobowiązań złożonych przez Amerykanów lub przez nas. Dodał jeszcze, że na razie nie powinienem poruszać tego tematu podczas rozmów z Teodorem, zupełnie jakby to mnie, a nie profesorowi na tym zależało.
Trzy tygodnie później, kiedy jadłem lunch z Miltonem Wagnerem w Cosmo, sprawa wciąż jeszcze pozostawała nierozwiązana. Wagner był doświadczonym agentem, moim odpowiednikiem po stronie amerykańskiej. Teraz awansował na szefa operacji wschodnich w Monachium. Cosmo był typowo amerykańskim klubem, gdzie podawano ziemniaki w plasterkach na chrupko i sos czosnkowy, a kanapki nadziewano na wielkie plastikowe patyczki.
– Jak ci się układa z naszym wybitnym uczonym przyjacielem? – zabulgotał z mocnym południowym akcentem, kiedy omówiliśmy inne sprawy.
– Doskonale.
– U nas niektórzy uważają, że Teodor od wielu lat się obija – leniwie wycedził Wagner.
Tym razem nie powiedziałem nic.
– Chłopcy w kraju przyjrzeli się dokładnie jego pracy. Nie jest dobrze, Ned. Jest bardzo niedobrze. Na przykład te audycje „Halo, Węgry”. Okazało się, że fragment jednej z nich słowo w słowo ściągnął z artykułu opublikowanego w „Der Monat” w czterdziestym ósmym. Autor usłyszał swoje słowa na antenie i wkurzył się. – Wagner wycisnął sporą ilość keczupu. – Lada dzień możemy go wezwać na poważną, szczerą rozmowę.
– Może ma teraz gorszy okres – zasugerowałem.
– Rzeczywiście, tylko że ten okres trwa od piętnastu lat.
– Wie, że go sprawdzacie?
– W Radiu Wolna Europa? Wśród Węgrów? Plotki? Chyba żartujesz.
Nie byłem w stanie się pohamować.
– Ale dlaczego nikt nie ostrzegł Londynu? Dlaczego ty tego nie zrobiłeś?
– Wydaje mi się, że ostrzegaliśmy. Tyle tylko że wiadomość nie padła chyba na podatny grunt. Niedobrze z wami, chłopcy. Wszyscy o tym wiemy.
Doniosłe znaczenie jego słów już do mnie dotarło. Skoro profesor oszukiwał przy nagrywaniu swoich audycji, mógł oszukiwać też innych.
– Milt, mogę zadać ci głupie pytanie?
– Nie krępuj się, Ned.
– Czy kiedykolwiek mieliście jakiś pożytek z Teodora? Przez cały ten czas? Ma na swoim koncie jakieś tajne osiągnięcia?
Wagner się zamyślił, nie chcąc pochopnie skrzywdzić profesora.
– Niestety nie. Chcieliśmy kiedyś zrobić z niego łącznika dla jednej z naszych grubych ryb, ale nie podobały nam się jego maniery.
– To prawda?
– Myślisz, że bym cię okłamywał?
To takie są jego fantastyczne zasługi dla Amerykanów, pomyślałem. I lata wiernej służby, której nikt nie może sobie przypomnieć.
Natychmiast wysłałem telegram do Toby’ego. Zmarnowałem mnóstwo czasu, zmieniając ciągle treść depeszy, gdyż cały czas wrzała we mnie złość. Rozumiałem aż nadto dobrze, dlaczego Amerykanie nie chcą dać profesorowi paszportu i dlaczego zwrócił się z tą sprawą do nas. Teraz rozumiałem jego wisielczy nastrój, apatię, brak pośpiechu: czekał na zwolnienie. Powtórzyłem słowa Wagnera i zapytałem, czy Centrala wie o tym. Jeśli nie, znaczy, że „kuzyni” nie wywiązywali się ze swych zobowiązań. Jeśli natomiast „kuzyni” nas ostrzegli, dlaczego mnie o tym nie poinformowano?
Nazajutrz rano otrzymałem wykrętną odpowiedź Toby’ego. Przybrał królewski ton. Podejrzewałem, że ktoś pisał za niego, gdyż nie zauważyłem żadnych błędów. „Kuzyni” wystosowali do Londynu „nieskonkretyzowane ostrzeżenie”, że profesora może czekać „w przyszłości dyscyplinarne przesłuchanie w sprawie jego audycji”. Centrala – czyli on sam, jak rozumiałem – „zajęła stanowisko”, że stosunki profesora z jego amerykańskimi pracodawcami nie powinny bezpośrednio interesować Cyrku. Centrala „podkreśliła” też – któż jeśli nie Toby mógł to wymyślić? – że można profesorowi wybaczyć „małe potknięcia” w jego przykrywkowej pracy, gdyż działalność operacyjna tak bardzo go absorbuje. Jeśli trzeba będzie znaleźć dla profesora inny kamuflaż, Centrala „podejmie kroki w odpowiednim czasie”. Możliwym rozwiązaniem było umieszczenie go w jednej z branżowych gazet, do których od czasu do czasu pisywał. Ale to była sprawa przyszłości. Profesor już wcześniej narażał się swoim przełożonym, przypominał mi Toby, a jednak wychodził z burzy cało. To prawda. Pewna sekretarka skarżyła się na jego zaloty, a część węgierskiej społeczności czuła się dotknięta jego antysemickimi poglądami.
Co do reszty, Toby radził mi, żebym się uspokoił, uzbroił w cierpliwość i – co zawsze było maksymą Toby’ego – zachowywał się, jak gdyby nigdy nic. I tak miały się sprawy tydzień i dwanaście godzin później, kiedy profesor zatelefonował do mnie o dziesiątej w nocy, korzystając z hasła awaryjnego. Poprosił mnie zduszonym, lecz władczym głosem, żebym natychmiast do niego przyjechał i wszedł drzwiami od ogrodu.
Najpierw pomyślałem, że kogoś zabił, być może żonę. Nie mogłem się bardziej mylić.
Profesor otworzył drzwi od ogrodu i prędko je za mną zamknął. Światła w domu były przygaszone. Gdzieś w mroku stojący zegar biedermeierowski tykał jak wielka stara bomba. Przy wejściu do salonu stała Helena, zakrywając usta rękami, jakby tłumiła krzyk. Od telefonu Teodora minęło dwadzieścia minut, a wydawało się, że krzyk wciąż nie może jej się wyrwać z piersi.
Przed dopalającym się ogniem w kominku stały dwa fotele. Jeden był pusty. Wywnioskowałem, że to fotel profesora. W drugim, zasłonięty nieco przede mną, siedział czterdziestoletni zażywny mężczyzna z czapą miękkich czarnych włosów i błyszczącymi okrągłymi oczami, które zdawały się mówić: przecież wszyscy jesteśmy przyjaciółmi. Na fotelu z wysokim oparciem usadowił się jak pasażer samolotu, który przygotowuje się do lądowania. Jego buty z zaokrąglonymi czubkami nie dosięgały podłogi i odniosłem wrażenie, że zostały wyprodukowane w Europie Wschodniej: marmurkowe, ze skóry wątpliwego pochodzenia, z mocno startą wytłaczaną podeszwą. Miał na sobie gruby brązowy garnitur przypominający przerobiony wojskowy mundur. Przed nim stał stolik z wazonem fioletowych hiacyntów, a obok hiacyntów leżała ekspozycja instrumentów cichego zabijania: dwie garoty z drewnianych dźwigni kolankowych i struny; śrubokręt tak zaostrzony, że mógłby służyć za sztylet; rewolwer kalibru trzydzieści osiem z pięcionabojowym bębnem oraz dwa rodzaje nabojów, w tym sześć gwintowanych ze zmrożonym proszkiem wciśniętym do rowków.
– Cyjanek – wyjaśnił profesor w odpowiedzi na moje zaciekawione spojrzenie. – Wynalazek diabła. Wystarczy, żeby nabój drasnął ofiarę, a śmierć pewna.
Zastanawiałem się tylko, w jaki sposób trujący proszek reaguje na wysoką temperaturę w lufie rewolweru.
– Ten dżentelmen nazywa się Ladislaus Kaldor – ciągnął profesor. – Został wysłany przez węgierskie tajne służby, żeby nas zgładzić. To przyjaciel. Pan łaskawie spocznie, Herr Ned.
Ladislaus Kaldor podniósł się ceremonialnie i uścisnął mi dłoń, jakbyśmy właśnie zawarli korzystną umowę.
– Sir! – zawołał radośnie po angielsku. – Latzi. Przepraszam, sir. Nie martwi się. Wszyscy nazywają mnie Latzi. Herr Doktor. Mój przyjaciel. Proszę usiąść. Tak.
Pamiętam, jak bardzo aromat hiacyntów zdawał się harmonizować z jego uśmiechem. Powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że nie wyczuwam zagrożenia. Niektórzy ludzie cały czas emanują niebezpieczeństwem; inni sprawiają wrażenie niebezpiecznych tylko wtedy, gdy są rozgniewani lub coś im grozi. Ale mój instynkt mówił, że Latzi sprawia jedynie wrażenie kogoś, kto za wszelką cenę chce wszystkich zadowolić. Widać tylko tego trzeba, żeby zostać zawodowym zabójcą.
Nie usiadłem. W mojej głowie zawodził chór sprzecznych impulsów, ale zmęczenie nie było żadnym z nich. Puste filiżanki po kawie, zastanawiałem się. Puste talerze z okruchami ciasta. Kto jada ciasto i popija kawę, kiedy zagrożone jest jego życie? Latzi znów usiadł, uśmiechając się niczym iluzjonista. Profesor z żoną bacznie studiowali moją twarz z różnych punktów pokoju. Musieli się pokłócić, pomyślałem; konflikt rozstawił ich w odległych od siebie zakątkach. Amerykański rewolwer, pomyślałem, ale bez zapasowego bębna, który noszą zwykle przy sobie poważni gracze. Wschodnioeuropejskie buty o podeszwach, które zostawiają idealny ślad na każdym dywanie i wypolerowanej podłodze. Naboje z cyjankiem, który wypaliłby się w lufie.
– Jak długo tu jest? – zapytałem profesora.
Wzruszył ramionami, czego nienawidziłem.
– Godzinę. Mniej.
– Ponad godzinę – skorygowała Helena. Wbijała we mnie pełen oburzenia wzrok. Do tego dnia uważała za konieczne ignorowanie mojej osoby: prześlizgiwała się obok jak duch, uśmiechając się lub spuszczając wzrok, żeby zademonstrować dezaprobatę. Teraz nagle potrzebowała mojego wsparcia. – Zadzwonił do drzwi dokładnie o dwudziestej czterdzieści pięć. Słuchałam wtedy radia. Zmienił się program.
Zerknąłem na Latziego.
– Mówi pan po niemiecku?
– Jawohl, Herr Doktor!
Znów pytanie do Heleny:
– Czego pani słuchała?
– BBC World Service – odparła.
Podszedłem do radia i włączyłem je. Piskliwy głos z oksfordzkim akcentem o nieokreślonej płci rozwodził się na temat Keatsa. Dziękuję ci, BBC. Wyłączyłem radio.
– Zadzwonił do drzwi i kto je otworzył? – zapytałem.
– Ja – powiedział profesor.
– On – potwierdziła Helena.
– Proszę – powiedział Latzi.
– A potem?
– Stał na progu w płaszczu – oznajmił profesor.
– Przeciwdeszczowym – dodała Helena.
– Zapytał, czy profesor Teodor to ja. Powiedziałem, że tak. Przedstawił się i rzekł: „Proszę mi wybaczyć, profesorze, przyszedłem pana zabić za pomocą garoty lub kuli z cyjankiem, ale nie chcę tego robić. Jestem pana uczniem i wielbicielem. Chcę oddać się w pańskie ręce i zostać na Zachodzie”.
– Mówił po węgiersku? – zapytałem.
– Naturalnie.
– Więc wpuścił go pan do środka?
– Naturalnie.
Z tym Helena się nie zgodziła.
– Nie! Najpierw Teodor poprosił mnie – zaznaczyła. Do tego wieczora nigdy nie słyszałem, żeby zaprzeczała mężowi. Teraz w ciągu paru minut zrobiła to dwukrotnie. – Zawołał mnie i mówi: „Heleno, mamy gościa”. A ja na to: „Świetnie”. Dopiero wtedy wpuścił Latziego do domu. Wzięłam od niego płaszcz przeciwdeszczowy, który powiesiłam w przedpokoju, i zrobiłam kawę. Tak to było dokładnie.
– I ciasto – dodałem. – Przyniosła pani ciasto.
– Ciasto już tu było.
– Bała się pani? – zapytałem. Gdyż strach, tak jak niebezpieczeństwo, był czymś, czego mi tu brakowało.
– Byłam oburzona, wstrząśnięta – odparła. – Teraz się boję. Tak, bardzo się boję. Wszyscy się boimy.
– A pan? – zwróciłem się do profesora.
Znów wzruszył ramionami, jak gdyby chciał powiedzieć, że jestem ostatnim człowiekiem na ziemi, któremu zwierzyłby się ze swoich obaw.
– Zechce pan odprowadzić żonę do gabinetu? – zaproponowałem.
Zauważyłem, że chciał mi się sprzeciwić, ale zmienił zdanie. Odmaszerowali ramię w ramię jak obce sobie osoby.
Zostałem sam z Latzim. Stałem, a on siedział. Monachium może być bardzo cichym miastem. Cały czas uśmiechał się do mnie przymilnie. Jego małe oczka wciąż błyszczały, lecz nie potrafiłem z nich nic wyczytać. Poruszył głową w geście zachęty i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Powiedział „proszę” i rozsiadł się wygodniej w fotelu. Wykonałem gest, który rozumie każdy mieszkaniec Europy Wschodniej. Wyciągnąłem rękę wewnętrzną stroną dłoni do góry i przesunąłem kilka razy kciukiem po koniuszku palca wskazującego. Z nieustającym uśmiechem poszperał w wewnętrznej kieszeni marynarki i podał mi papiery. Były wystawione na nazwisko Egona Braubacha z Pasawy, urodzonego w trzydziestym trzecim roku, zawód: artysta. Nigdy nie widziałem kogoś, kto mniej przypominałby bawarskiego artystę. Dokumenty składały się z zachodnioniemieckiego paszportu, prawa jazdy i polisy ubezpieczeniowej. Żaden z nich nie wydawał mi się przekonujący. Jak jego buty.
– Kiedy wjechał pan do Niemiec?
– Dziś po południu, Herr Doktor, o piątej po południu. Proszę.
– Skąd?
– Wiedeń, proszę. Wiedeń – powtórzył na szybkim wydechu, jak gdyby składał mi w darze całe miasto, po czym znów poruszył w fotelu zadkiem, najwidoczniej pragnąc w ten sposób wywołać wrażenie większej służalczości. – Rano wsiadłem w pierwszy pociąg do Monachium, Herr Doktor.
– O której?
– O ósmej, sir. Pociąg odchodził o ósmej.
– Kiedy przyjechał pan do Austrii?
– Wczoraj, Herr Doktor. Padało. Proszę.
– Które dokumenty okazał pan na granicy austriackiej?
– Mój węgierski paszport, ekscelencjo. Niemieckie papiery dostałem w Wiedniu.
Nad górną wargą Latziego zbierał się pot. Mówił nieźle po niemiecku, lecz z wyraźnym bałkańskim akcentem. Powiedział, że podróż odbył pociągiem: Budapeszt, Györ, Wiedeń, Herr Doktor. Pracodawcy dali mu na drogę zimnego kurczaka i butelkę wina. Oraz najlepsze pikle, ekscelencjo, i paprykę. Kolejne uśmiechy. Po przyjeździe do Wiednia zatrzymał się w hotelu Altes Kaiserreich niedaleko dworca kolejowego, gdzie zarezerwowano dla niego pokój. Skromniutki pokój, skromniutki hotel, ekscelencjo, ale jestem też skromnym człowiekiem. Właśnie w tym hotelu późno w nocy odwiedził go pewien Węgier, którego nigdy wcześniej nie widział.
– Ale podejrzewam, że jest dyplomatą, Herr Doktor. Był dystyngowany tak jak pan!
Ów dżentelmen dostarczył mu pieniądze i dokumenty oraz arsenał, który leżał przed nami na stoliku.
– Gdzie się pan zatrzymał w Monachium?
– W skromnym pensjonacie na skraju miasta, Herr Doktor – odpowiedział z przepraszającym uśmiechem. – To raczej burdel. Tak, burdel. Bez przerwy widzi się mężczyzn, którzy wchodzą i wychodzą. – Podał mi nazwę pensjonatu i miałem wrażenie, że zaraz poleci mi też jakąś dziewczynę.
– Kazali się tam panu zatrzymać?
– Dla dyskrecji, Herr Doktor. Dla anonimowości. Proszę.
– Ma pan tam bagaż?
Wzruszył żałośnie ramionami, zupełnie inaczej niż profesor.
– Szczoteczkę do zębów – powiedział. – Trochę ubrań. Torbę, sir. Skromne rzeczy.
Na Węgrzech pracował jako dziennikarz rolniczy, ale dorabiał sobie jako współpracownik tajnych służb, początkowo informator, a od niedawna płatny morderca. Wykonał już kilka zadań w kraju, lecz wolał – proszę mi wybaczyć, ekscelencjo – nie podawać żadnych szczegółów, aż otrzyma gwarancję nietykalności na Zachodzie. Profesor był jego pierwszym „zagranicznym zleceniem”, jednakże myśl o zabójstwie profesora obrażała jego poczucie przyzwoitości.
– Profesor jest człowiekiem wielkiego formatu, Herr Doktor! Wielkiej reputacji! Nie jest jakimś tam Żydem czy księdzem! Dlaczego miałbym go zabijać? Na litość boską, jestem uczciwym człowiekiem! Mam swój honor! Proszę!
– Jakie pan dostał rozkazy?
Nie były skomplikowane. Miał zadzwonić do drzwi profesora, co też uczynił. Profesor miał być na pewno w domu, gdyż w środy do dziewiątej udzielał prywatnych lekcji, i rzeczywiście zastał go w domu. Miał przedstawić się jako przyjaciel Paliego z Debreczyna, ale pozwolił sobie tego nie zrobić. Po wejściu do środka miał zabić profesora, używając do tego odpowiedniego do sytuacji narzędzia, choć najlepiej za pomocą garoty, jest bowiem pewna i cicha, choć zawsze istnieje niebezpieczeństwo dekapitacji. Powinien również zamordować Helenę, może nawet ją pierwszą, w zależności od tego, kto otworzy drzwi. W tej kwestii nie byli wybredni. Na tę ewentualność wziął ze sobą drugą garotę. Jeśli chodzi o garotę, Herr Doktor, wyjaśnił uczynnie, nigdy nie można być pewnym, czy uda się odzyskać instrument po użyciu. Następnie miał zatelefonować pod numer w Bonn, poprosić Petera i zameldować, że „Susi zostanie na noc u przyjaciół”. Susi to kryptonim profesora w tej operacji, ekscelencjo. W ten sposób miał zawiadomić o udanym zakończeniu misji, choć w obecnych okolicznościach, Herr Doktor, trzeba przyznać, że misja nie zakończyła się sukcesem. Zachichotał.
– Ma pan zatelefonować stąd? – zapytałem.
– Z tego domu. Do Petera. Proszę. To są niebezpieczni ludzie, Herr Doktor. Mogą zagrozić mojej rodzinie. Nie mam oczywiście wyjścia. Mam córkę. Dali mi ścisłe instrukcje: zatelefonujesz do Petera z domu profesora.
To też mnie zdziwiło. Skoro węgierskie tajne służby wiedzą, że profesor jest zachodnim szpiegiem, i to od piętnastu lat, można by przypuszczać, że będą obawiały się podsłuchu.
– Co ma pan zrobić, jeśli akcja się nie uda? – zapytałem.
– Jeśli zadanie nie może być wykonane, jeśli Herr Professor ma gości lub z jakichś powodów jest nieosiągalny, mam zadzwonić z budki telefonicznej i powiedzieć, że Susi jest w drodze do domu.
– Z jakiejś konkretnej budki?
– Wszystko jedno z której, Herr Doktor, na wypadek fiaska. Peter może przekazać mi dalsze instrukcje, choć niekoniecznie. Jeśli nie, mam natychmiast wracać do Budapesztu. Peter może jednak powiedzieć: „Spróbuj znowu jutro” albo: „Spróbuj za dwa dni”. W tym przypadku wszystko jest w rękach Petera.
– Jaki jest numer telefonu w Bonn?
Wyrecytował go.
– Niech pan opróżni kieszenie.
Chusteczka w kolorze khaki, kilka rodzinnych fotek kiepskiej jakości, wśród nich zdjęcie młodej dziewczyny, przypuszczalnie córki, trzy wschodnioeuropejskie prezerwatywy, otwarta paczka radzieckich papierosów, rozklekotany otwieracz do konserw bez wątpienia wschodniej produkcji, resztka szarego ołówka, dziewięćset sześćdziesiąt marek zachodnioniemieckich, jakieś drobne. Bilet powrotny drugiej klasy na pociąg relacji Wiedeń–Monachium–Wiedeń. Nigdy w życiu nie widziałem tak żałośnie pocerowanych kieszeni. Czy węgierskie służby wywiadowcze nie mają morderców z prawdziwego zdarzenia? Co, u diabła, sobie myśleli?
– I w płaszczu – poprosiłem, obserwując, jak przynosi go z przedpokoju.
Był nowiusieńki. Kieszenie okazały się puste. Uszyty w Austrii, dobra jakość. Musiał kosztować sporą sumkę zachodnich pieniędzy.
– Kupił go pan w Wiedniu?
– Jawohl, Herr Doktor. Lało jak z cebra, a ja nie miałem nic od deszczu.
– Kiedy?
– Proszę?
– Za co?
– Proszę?
Stwierdziłem, że może doprowadzić mnie do furii bardzo szybko.
– Wsiadł pan do pierwszego pociągu rano, tak? Odjechał pan z Wiednia przed otwarciem sklepów, tak? Pieniądze dostał pan dopiero późno w nocy wczoraj, kiedy odwiedził pana węgierski dyplomata. No więc kiedy kupił pan płaszcz i na co wydał pan pieniądze? A może ukradł go pan? Czy tak brzmi odpowiedź?
Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz roześmiał się pobłażliwie z pogwałcenia przeze mnie dobrych manier. Najwyraźniej mi wybaczył. Rozłożył ręce w wielkodusznym geście.
– Ależ kupiłem go wczoraj wieczorem, Herr Doktor! Kiedy pociąg przyjechał na stację! Za osobiste oszczędności, które przywiozłem ze sobą z Węgier na zakupy, naturalnie! Nie jestem kłamcą! Proszę!
– Zatrzymał pan paragon?
Pokręcił głową z miną mędrca.
– Miałem zatrzymać paragon, Herr Doktor? Dam panu jedną radę. Paragony skłaniają do pytań o pochodzenie pieniędzy. Paragon jest jak szpieg we własnej kieszeni. Proszę.
Zbyt wiele wymówek, pomyślałem, nie dając się zwieść jego czarującemu uśmiechowi. Zbyt wiele odpowiedzi. Instynkt podpowiadał mi, żebym nie ufał nikomu i niczemu, co ma związek z przedstawioną mi wersją wydarzeń. Podejrzenia wzbudziła we mnie nie tyle niestaranność planu zabójstwa profesora: wątpliwe dokumenty, zawartość jego kieszeni, buty czy nawet sama niewiarygodność całej misji. Widziałem już tyle operacji radzieckich sojuszników, że mogłem taką amatorszczyznę uznać za normę. Najbardziej jednak niepokoiła mnie w tych ludziach nienaturalność ich zachowania w mojej obecności, wrażenie, że dla mnie mają jedną wersję, a dla siebie drugą; że zostałem tu ściągnięty, by odegrać pewną rolę, a wola większości każe mi trzymać gębę na kłódkę i zachowywać się, jak gdyby nigdy nic.
Jednocześnie znajdowałem się w sytuacji bez wyjścia. Nie miałem wyboru i nie miałem czasu – musiałem przyjąć ich wersję za dobrą monetę. Byłem w położeniu lekarza, który podejrzewa wprawdzie, że pacjent symuluje, ale nie ma innej możliwości, musi leczyć symptomy. Tutaj gra toczyła się o Latziego. W końcu nie codziennie węgierski zabójca oddaje się w ręce zachodnich służb, nieważne, jak mało jest kompetentny. Tym samym groziło mu spore niebezpieczeństwo, było bowiem nie do pomyślenia, żeby tak poważną misję przeprowadzić bez oddzielnego nadzoru.
Kiedy masz wątpliwości, mówi podręcznik, trzymaj się wytycznych operacyjnych. Czy obserwują dom? Musiałem przyjąć takie założenie, choć dom profesora nie był łatwym obiektem do obserwacji i dlatego spodobał się pracodawcom Teodora piętnaście lat temu. Stał na końcu porośniętej drzewami ślepej uliczki, tyłem do rzeki. Do ogrodu wchodziło się opuszczoną nadrzeczną ścieżką. Lecz drzwi frontowe były widoczne dla każdego, kto tamtędy przechodził, i wejście Latziego do domu mogło zostać zauważone.
Wszedłem po schodach na górę i z okna na podeście rozejrzałem się po ulicy. W sąsiednich domach było ciemno. Nie zauważyłem żadnych podejrzanych samochodów ani ludzi. Własny samochód zaparkowałem w następnej bocznej uliczce blisko rzeki. Wróciłem do salonu. Na biblioteczce stał telefon. Podałem Latziemu słuchawkę i patrzyłem, jak wybiera numer do Bonn. Miał dziewczęce wilgotne ręce. Uprzejmie przechylił słuchawkę w moim kierunku i sam przysunął się do mnie. Śmierdział starym kocem i rosyjskim tytoniem. Ktoś odebrał, usłyszałem bardzo niezadowolony męski głos, który mówił po niemiecku. Jak na kogoś, kto czeka na wiadomość o zabójstwie, pomyślałem, doskonale symuluje zaskoczenie.
Silny akcent, przypuszczalnie węgierski.
– Halo? Słucham? Kto mówi?
Ruchem głowy dałem Latziemu znak, żeby przemówił.
– Dobry wieczór panu. Chciałbym rozmawiać z panem Peterem.
– W jakiej sprawie?
– Czy to pan Peter, proszę? To sprawa prywatna.
– Czego pan chce?
– Czy to Peter?
– Nazywam się Peter!
– Chodzi o Susi, panie Peter – wyjaśnił Latzi, mrugając do mnie okiem z ukosa. – Susi nie wróci dzisiaj do domu, panie Peter. Obawiam się, że zostanie na noc u przyjaciół. U dobrych przyjaciół. Będzie pod dobrą opieką. Dobranoc, panie Peter.
Już miał odłożyć słuchawkę, lecz przytrzymałem jego rękę na tyle długo, żeby usłyszeć w słuchawce pomruk lekceważenia lub konsternacji, zanim połączenie zostało przerwane.
Latzi uśmiechnął się do mnie szalenie z siebie zadowolony.
– Dobrze gra, Herr Doktor. Powiedziałbym: prawdziwy zawodowiec. Doskonały aktor, zgodzi się pan?
– Rozpoznał pan jego głos?
– Nie, Herr Doktor. Niestety, nie znam tego głosu.
Otworzyłem drzwi prowadzące do gabinetu. Profesor siedział przy swoim biurku, trzymając na nim dłonie zaciśnięte w pięści. Helena siedziała na sofie dla uczniów. Poczułem potrzebę powiadomienia profesora o swoim niedowierzaniu. Wkroczyłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi.
– Ten człowiek, Latzi, jak go nazywacie, jest przestępcą – oznajmiłem. – Albo jakimś oszustem, albo, do czego się przyznaje, mordercą, który przyjechał do Niemiec z fałszywymi dokumentami, żeby zabić pana i pańską żonę. W każdym razie ma pan prawo przekazać go zachodnioniemieckiej policji i pozbyć się go. Chce pan to zrobić? Czy chce pan nam zostawić decyzję? Słucham?
Ku memu zdumieniu po raz pierwszy tego wieczora profesor wydawał się szczerze poruszony. Może nie spodziewał się moich podejrzeń albo wreszcie zdał sobie sprawę, jak bardzo otarł się o śmierć. W każdym razie odniosłem wrażenie, że przywiązuje większą wagę do mego pytania, niż się spodziewałem. Helena odwróciła ode mnie oczy i też mu się przyglądała. Krytycznie. Kobieta czekająca na zapłatę.
– Rób pan co trzeba – wymamrotał.
– Więc musi pan postąpić według moich wskazówek. Pańska żona też.
– Jesteśmy gotowi do współpracy. Tak, będziemy panu posłuszni. Byliśmy… posłuszni… przez piętnaście lat. Za długo.
Zerknąłem na Helenę.
– Mój mąż weźmie na siebie odpowiedzialność – powiedziała.
Nie miałem czasu zastanawiać się nad dwuznacznością tego złowrogiego oświadczenia.
– Proszę więc spakować trochę ubrań i za pięć minut stawić się przy drzwiach do ogrodu – nakazałem.
Wróciłem do salonu i do Latziego.
Wydaje mi się, że stał przy drzwiach, bo gdy wychodziłem, cofnął się nagle i przytknął ręce do brody rozpromieniony. Jego oczy pytały mnie, czym może mi służyć.
– Widział pan już kiedyś profesora?
– Nie. Tylko na zdjęciach. Zawsze budzi podziw. Prawdziwy arystokrata.
– A jego żonę?
– Znam ją, sir. Naturalnie.
– Niby skąd?
– Była kiedyś aktorką, Herr Doktor, jedną z najlepszych w Budapeszcie.
– I widział ją pan na scenie?
Kolejna przerwa.
– Nie, sir.
– Więc gdzie ją pan widział?
Próbował mnie przejrzeć. Odnosiłem wrażenie, że zastanawia się, czy Helena coś mi powiedziała, i chce odpowiednio dobrać słowa.
– Na afiszach teatralnych, ekscelencjo. Kiedy była młoda, można było obejrzeć jej słynną twarz na każdej ulicy. Wszyscy młodzi mężczyźni się w niej kochali, a ja nie byłem wyjątkiem.
– Gdzie jeszcze?
Zauważył, że nic na niego nie mam. A ja zauważyłem, że on zauważył.
– To takie smutne, co się dzieje z kobiecą urodą, Herr Doktor. Mężczyzna może pozostać atrakcyjny do osiemdziesiątki. A kobieta… – Westchnął.
Pozwoliłem mu zebrać śmiercionośne przedmioty i wziąłem je. Naładowałem rewolwer. Kiedy skończyłem, przyszła mi do głowy pewna myśl.
– Kiedy tu wszedłem, bęben był pusty, a naboje leżały na stole.
– Zgadza się, ekscelencjo.
– Kiedy pan wyjął naboje z bębna? – zapytałem.
– Przed wejściem do domu. Żeby móc zademonstrować pokojowe zamiary. Naturalnie.
– Naturalnie.
Ruszył do przedpokoju, wsunąłem rewolwer za pas.
– Jeśli zachce się panu uciekać, strzelę panu w plecy – ostrzegłem go i z satysfakcją zauważyłem, że przewrócił swymi małymi oczkami z niepokojem. Wyglądało na to, że zawodowi mordercy nie lubią lekarstwa, które sami aplikują innym.
Rzuciłem mu płaszcz i rozejrzałem się po pokoju, sprawdzając, czy nie zostawił żadnych śladów. Nie zostawił. Zarządziłem ciszę, po czym wyprowadziłem całą trójkę do ogrodu, a następnie ścieżką do mojego samochodu. Słynna aktorka, pomyślałem, i ani słowa o tym w aktach. Usadowiłem profesora i Helenę z tyłu, a Latziego na przednim siedzeniu obok siebie. Siedzieliśmy nieruchomo przez pięć minut, czekając na reakcję ewentualnych obserwatorów. Nic. Minęła już północ, między gwiazdami świecił młody księżyc. Krążyłem po mieście, obserwując w lusterku, co się dzieje za nami, a następnie wjechałem na autostradę w kierunku Starnbergersee, gdzie utrzymywaliśmy bezpieczny dom do przesłuchiwania agentów. Leżał blisko jeziora i był obsadzony przez dwóch morderczych długowłosych cudaków z sekcji „lampiarzy”. Nazywali się Jeffrey i Arnold. Kiedy pojawiliśmy się przed domem, w progu stanął Arnold. Jedną rękę trzymał w kieszeni kaftana, a druga wisiała mu groźnie przy boku.
– To ja, błaźnie – powiedziałem cicho.
Jeffrey pokazał profesorowi i Helenie ich sypialnię, Arnold pilnował Latziego w salonie. Przeszedłem przez ogród do hangaru dla łodzi, gdzie wreszcie mogłem porozmawiać z Tobym Esterhase’em, korzystając z wewnętrznej linii. Był zaskakująco opanowany. Zupełnie jakby spodziewał się mojego telefonu.
Toby przybył do Monachium pierwszym samolotem z Londynu nazajutrz rano. Miał na sobie futro bobrowe i filcowy kapelusz i wyglądał bardziej jak impresario niż szpieg w opałach.
– Nedeczek, mój Boże! – zawołał, obejmując mnie jak ojciec marnotrawny. – Słuchaj, mogę powiedzieć, że wyglądasz wspaniale. Przyjmiesz komplement? Nic tak nie poprawia cery jak odrobina emocji. A co tam u Mabel? Małżeństwo jest jak kwiat, który trzeba podlewać.
Jechałem powoli i starałem się w miarę możliwości mówić beznamiętnie, przekazując mu owoce całonocnej pracy. Chciałem, żeby wiedział wszystko, zanim dotrzemy do domu nad jeziorem.
Powiedziałem, że ani Amerykanie, ani Niemcy zachodni nic nie wiedzą o Latzim. Od Toby’ego dowiedziałem się, że Londyn też.
– Latzi to tabula rasa, Ned. Absolutnie – zgodził się Toby, spoglądając na mijany pejzaż oczami pełnymi aprobaty.
Powiedziałem też, że nie natknęliśmy się nigdzie na bawarski kryptonim Latziego ani na żaden z podanych przez niego kryptonimów, z których rzekomo korzystał do „zadań” na terenie Węgier.
Toby opuścił szybę, żeby rozkoszować się zapachem pól.
Zachodnioniemiecki paszport Latziego jest podróbką, ciągnąłem z determinacją, pochodzi z partii wykonanej przez lichego fałszerza w Wiedniu i rozprowadzonej na czarnym rynku.
Toby okazał łagodne oburzenie.
– Mój Boże, któż kupuje taki chłam? – zdziwił się, kiedy mijaliśmy parę koni maści palomino, które pasły się na padoku. – Z paszportami teraz jest tak, że im wyższa cena, tym lepsze. A za taki chłam dostaje się sześć miesięcy w śmierdzącej pace. – I pokręcił posępnie głową jak ktoś, czyje ostrzeżenia nie znajdują posłuchu, aż w końcu jest już za późno.
Brnąłem dalej. Numer telefonu w Bonn należy do węgierskiego attaché wojskowego, który rzeczywiście ma na imię Peter. Został zidentyfikowany jako oficer węgierskiego wywiadu. Pozwoliłem sobie na delikatną ironię.
– To dla nas coś nowego, prawda, Toby? Szpieg używa własnego imienia jako kryptonimu. Po co się wysilać? Masz na imię Toby, więc cicho sza, nadamy ci kryptonim Toby. Wspaniale.
Ale Toby był za bardzo nastawiony na rozkoszowanie się jednodniowym pobytem w Bawarii, żeby zamartwiać się wymową moich słów.
– Nedeczku, wierz mi, ci wojskowi to prawdziwi idioci. Węgierski wywiad wojskowy jest taki sam jak węgierska muzyka wojskowa. Zupełnie do niczego.
Kontynuowałem swój wywód. Zachodnioniemiecka służba bezpieczeństwa prowadziła stały podsłuch rozmów węgierskiego attaché wojskowego. Kaseta z rozmową Latziego z Peterem była już w drodze do mojego biura. Z tego, co wiedziałem, nie ma na niej żadnych rewelacji, podkreśla tylko fakt, że Peter wydaje się szczerze zaskoczony tym telefonem. Tej nocy nigdzie już nie dzwonił ani nie przyjmował żadnych rozmów, nie nastąpiła też nagła erupcja dyplomatycznych sygnałów z dachu ambasady węgierskiej w Bonn. Peter złożył natomiast zażalenie w zachodnioniemieckim Ministerstwie Spraw Zagranicznych, że w domu nękają go dziwne telefony. Nie jest to, zauważyłem, czyn spiskowca. Toby nie był tego taki pewien.
– Nic nie wiadomo, Ned – oznajmił, rozsiadając się wygodnie w fotelu i leniwie obracając dłoń. – Facet myśli, że jest skompromitowany. Więc może nie postępuje głupio, składając formalne zażalenie. W ten sposób zamazuje ślady. Czemu nie?
Podałem mu resztę wiadomości. Zależało mi na tym. Dokonany przez Latziego opis domniemanego dyplomaty w Wiedniu zgadzał się z charakterystyką niejakiego Leo Bakocsa, sekretarza handlowego i – tak jak Peter – rozpoznanego oficera wywiadu węgierskiego. „Kuzyn” Wagner miał zdobyć dla nas jego fotografię, żebyśmy mogli ją później pokazać Latziemu.
Nazwisko Bakocs przywołało na twarz Toby’ego czuły uśmiech.
– Więc chcą w to wciągnąć Leo? Słuchaj, Leo jest tak próżny, że szpieguje tylko księżne. – Roześmiał się z niedowierzaniem. – Leo w jakimś podrzędnym hoteliku przekazuje garoty śmierdzącemu zabójcy? Chyba nie mówisz poważnie, Ned. No wiesz.
– To nie ja – oświadczyłem – tylko Latzi.
Na koniec powiedziałem mu, że wysłałem Jeffreya do burdelu w Monachium, żeby zapłacił rachunek Latziego i zabrał jego rzeczy. W jego bagażu znalazł tylko jedną interesującą rzecz: plik zdjęć pornograficznych.
– Był spięty, Ned – wyjaśnił wspaniałomyślnie Toby. – W obcym kraju, przed zabiciem kogoś, kogo się nie zna, potrzeba trochę prywatności, rozumiesz?
W zamian Toby zupełnie nic dla mnie nie miał. Wyobrażałem sobie, że całą noc wisiał na telefonie, i pewnie tak było. Tyle że nie w poszukiwaniu odpowiedzi na moje pytania.
– Może wyprawimy dzisiaj przyjęcie? – zaproponował. – Przyjeżdża Harry Palfrey z sekcji prawnej i paru kolesiów z MSZ. Fajny gość z tego Harry’ego. Anglik w każdym calu.
Byłem oszołomiony.
– Z którego oddziału MSZ? – zapytałem. – Kto? Dlaczego Palfrey?
Ale jak by powiedział Toby, pytania stają się groźne dopiero wtedy, gdy się na nie odpowiada.
Kiedy dojechaliśmy do domu nad jeziorem, Arnold smażył jaja na bekonie. Profesor i Latzi siedzieli przy jednym końcu stołu. Helena, wegetarianka, na drugim końcu skubała wyciągnięty z torebki batonik orzechowy.
Arnold miał jasne proste włosy spięte z tyłu w kucyk.
– Trochę się poprztykali, Ned – wyznał mi tonem pełnym dezaprobaty, kiedy Toby rzucił się profesorowi na szyję. – Profesor z żonką, prawdziwa jatka. Nie wiem, kto zaczął i o co im poszło, wolałem nie pytać.
– Latzi też w tym uczestniczył?
– Chciał, ale kazałem mu się zamknąć. Nie cierpię, kiedy ktoś wtrąca się do małżeńskich sporów. Ja nigdy tego nie robię.
Z perspektywy czasu wydaje mi się, że nasze rozmowy tego dnia przypominały misternego menueta, który rozpoczął się w naszej skromnej kuchni, a zakończył na dworze Wszechmogącego, czyli mówiąc konkretniej, w przyozdobionej flagami sali konferencyjnej w amerykańskim konsulacie generalnym, gdzie natchnione twarze prezydenta Nixona i wiceprezydenta Agnew przyglądały się łaskawie naszym poczynaniom.
Szybko zdałem sobie sprawę, że Toby, daleki od bezczynności, wyznaczył sobie program, który realizuje krok po kroku ze zwinnością cyrkowego akrobaty. W kuchni wysłuchał raz jeszcze całej historii z ust profesora i Latziego. Helena przeżuwała swój orzechowy batonik. Nigdy jeszcze nie widziałem Toby’ego w węgierskim wydaniu i dziwiłem się tak wielkiej transformacji. Jednym zdaniem odrzucił nienaturalny gorset anglosaskiej powściągliwości i przeobraził się w jednego z nich. W jego oczach pojawił się ogień. Mizdrzył się i prężył, jak gdyby jechał na koniu podczas parady.
– Ned, oni mówią, że byłeś naprawdę super – zawołał w przerwie przez stół. – Prawdziwa ostoja, mówią, absolutnie. Chyba zarekomendują cię do Nagrody Nobla!
– Powiedz im, żeby zamienili ją na Oscara, a wtedy przyjmę – odparłem cierpko i postanowiłem zrobić sobie spacer nad jeziorem, żeby ukoić nerwy.
Kiedy wróciłem do domu, Toby i profesor prowadzili ożywioną rozmowę w zamkniętym salonie. Ogromny szacunek Toby’ego do profesora zdawał się jeszcze powiększać. Latzi pomagał Arnoldowi przy zmywaniu naczyń i obydwaj chichotali. Latzi najwidoczniej opowiadał jakiś sprośny dowcip. Nigdzie nie widziałem Heleny. Później przyszła kolej na Latziego, żeby posiedzieć sam na sam z Tobym, w tym czasie profesor z żoną spacerowali nerwowo nad jeziorem, przystając co kilka kroków i czyniąc sobie wymówki. Wreszcie profesor odwrócił się na pięcie i pomaszerował szybkim krokiem do domu.
Korzystając z okazji, wymknąłem się i dołączyłem do Heleny. Miała zaciśnięte usta, a jej twarz powlekała niezdrowa bladość, nie wiedziałem, czym wywołana – strachem, złością czy zmęczeniem. Kiedy przemówiła, musiała przerwać i zacząć od nowa, gdyż słowa uwięzły jej w gardle.
– Kłamca z niego – powiedziała. – To wszystko kłamstwa! Kłamstwa, kłamstwa! Jest kłamcą!
– Kto?
– Obydwaj kłamią. Kłamią od dnia, w którym się urodzili. Na łożu śmierci też będą kłamać.
– A więc jaka jest prawda? – zapytałem.
– Trzeba czekać!
– Czekać na co?
– Ostrzegłam go: „Jeśli to zrobisz, powiem Anglikom”. Więc czekamy. Jeśli to zrobi, powiem wam. Jeśli się opamięta, oszczędzę go. Jestem jego żoną.
Oddaliła się w stronę domu majestatycznym krokiem. Kiedy zniknęła w drzwiach, przed domem zatrzymała się czarna limuzyna, z której wyłonił się Harry Palfrey, radca prawny Cyrku, w towarzystwie dwóch innych członków angielskich sfer rządzących. W wyższym mężczyźnie rozpoznałem Alana Barnaby’ego, luminarza eufemistycznie nazwanego Departamentu Informacji i Badań w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, parającego się antykomunistyczną propagandą w najpodlejszym wydaniu. Toby ściskał mu serdecznie dłoń, a drugą ręką skinął na mnie, żebym podszedł. Weszliśmy do domu i usiedliśmy.
Początkowo siedziałem w milczeniu, choć aż się we mnie gotowało. Aktorów odesłano na górę. Mówił Toby, a reszta słuchała go ze specjalną rewerencją, którą faceci tego typu rezerwują dla biedaków i czarnoskórych. Nawet we mnie obudziły się uczucia opiekuńcze wobec niego. Boże jedyny, wobec Toby’ego Esterhase’a, który zawsze myśli tylko o sobie!
– Alan, mamy tu do czynienia, bez żadnej przesady, z absolutnie rewelacyjnym informatorem, który jest spalony – wyjaśnił Toby. – Wspaniały agent, ale bez przyszłości.
– Masz na myśli profesora – podpowiedział uczynnie Barnaby.
– Polują na niego. Zbyt dobrze znają jego wartość. Z pewnych informacji, które uzyskałem od Latziego, niezbicie wynika, że Węgrzy zgromadzili grubą teczkę na temat działalności profesora. Zresztą po co próbowaliby zabić kogoś, kto byłby dla nas zupełnie nieprzydatny? Powiedziałbym, że węgierska próba zabójstwa to dla ofiary „dyplom za dobre wyniki”.
– Nie możemy odpowiadać za bezpieczeństwo profesora w nieskończoność – ostrzegł nas Palfrey z uśmiechem przegranego. – Na jakiś czas możemy zapewnić mu ochronę, ale nie jesteśmy w stanie strzec go do końca życia. Trzeba mu o tym powiedzieć. Może będzie musiał coś podpisać.
Drugi człowiek z ministerstwa, z dewizką na kamizelce, był pulchny i miał lśniącą skórę. Czułem dziecięcą chęć pociągnięcia za łańcuszek, żeby zobaczyć, czy jego właściciel piśnie.
– Ja z kolei uważam, że może niepotrzebnie się rozgadujemy – rzekł aksamitnym głosem. – Jeśli Amerykanie zgodzą się odebrać od nas tę parę, czyli profesora i jego małżonkę, będziemy mieli kłopot z głowy, prawda? Najlepiej się nie wychylać i oszczędzać proch.
Palfrey się zasępił.
– Mimo wszystko powinien podpisać zgodę na rozwiązanie współpracy, Norman. W ciągu ostatnich kilku lat raczej wygrywał nas przeciw „kuzynom”.
Toby, jak zawsze czujny na interesy swoich rodaków, uraczył nas wszystkowiedzącym uśmiechem.
– Harry, tak robią najlepsi agenci. Rączka rączkę myje, nawet na poziomie Teodora. Pytanie tylko, czy w sytuacji, kiedy jest dla nas bezużyteczny, mamy coś do stracenia oprócz kłopotów? Nie twierdzę, że jestem tutaj ekspertem – dodał, uśmiechając się przymilnie do Barnaby’ego.
– A co z tym mordercą? – zapytał człowiek o imieniu Norman. – Też się podporządkuje? To cholernie niebezpieczne siedzieć tam na górze jak kaczka na odstrzał.
– Latzi jest elastyczny – oznajmił Toby. – Boi się i jest szczerym patriotą. – Polemizowałbym z każdym z tych twierdzeń, lecz byłem zbyt zdegustowany, żeby mu przerwać. – Zwykle aparatczycy, kiedy porzucają system, są w szoku. Latzi jakoś sobie radzi. Martwi się o rodzinę, ale jest pogodzony z losem. Jeśli Teodor się zgodzi, to on też. Z gwarancjami, naturalnie.
– Z jakiego rodzaju gwarancjami? – zapytał lśniący przedstawiciel MSZ tak szybko, że nawet Harry Palfrey nie zdążył go ubiec.
Toby nie wahał się ani przez chwilę.
– Takimi jak zwykle. Latzi i Teodor nie chcą być wyrzuceni na śmietnik, kiedy wszystko się skończy. Helena też. Amerykańskie paszporty, spora odprawa, pomoc i ochrona: czyli, że tak powiem, podstawy.
– To jest jedno wielkie oszustwo – wybuchnąłem. Miałem już tego dość.
Wszyscy się do mnie uśmiechali. Uśmiechaliby się, cokolwiek bym powiedział. To było tego typu towarzystwo. Gdybym oznajmił, że jestem węgierskim agentem, też by się uśmiechali. Gdybym powiedział, że jestem nowym wcieleniem Adolfa Hitlera, dalej by się uśmiechali. Wszyscy oprócz Toby’ego, którego twarz przybrała nieodgadniony wyraz kogoś, kto wie, że w tej chwili najbezpieczniej jest udawać nieżywego.
– Co o tym wiesz? – zapytał Barnaby, zaciekawiony w najwyższym stopniu.
– Latzi nie jest wyszkolonym zabójcą – powiedziałem. – Nie mam pojęcia, kim jest, ale na pewno nie zabójcą. Miał przy sobie rozładowaną broń. Żaden zawodowiec o zdrowych zmysłach tego nie robi. Kamufluje się jako bawarski artysta, ale nosi węgierskie ubrania, a połowa śmieci w jego kieszeniach pochodzi z Węgier. Stałem nad nim, kiedy telefonował do Bonn. Wspaniale, attaché faktycznie ma na imię Peter. Imię to widnieje na liście dyplomatycznej. Peter wcale nie spodziewał się tego telefonu. Latzi mu się narzucił. Przesłuchajcie niemiecką taśmę z ich rozmową.
– W takim razie co z tym gościem w Wiedniu, Ned? – zapytał Barnaby, cały czas z uporem traktując mnie protekcjonalnie. – Z gościem, który zaopatrzył go w pieniądze i sprzęt? Co?
– Wcale się nie spotkali. Pokazaliśmy Latziemu zdjęcie i z rozkoszą oświadczył: „Tak, to on”. Na pewno gdzieś już widział to zdjęcie. Zapytajcie Helenę, ona wszystko wie. Na razie nic nie mówi, ale jeśli ją przyciśniemy, powie na pewno.
Toby ożywił się na chwilę.
– Przyciśniemy? Helenę? Nic z niej nie wyciągniemy. Ta kobieta szaleje na punkcie męża. Będzie go bronić do grobowej deski.
– Profesor popadł w niełaskę u Amerykanów – powiedziałem. – Zwijają przed nim czerwony dywanik. Jest zdesperowany. Jeśli sam nie upozorował próby zabójstwa, zrobił to Latzi. Cała intryga ma na celu zminimalizowanie strat i rozpoczęcie nowego życia.
Czekali na dalszy ciąg, wszyscy. Zupełnie jak na puentę dowcipu. Wreszcie odezwał się Toby. Odzyskał animusz.
– Nedeczku, jak długo nie spałeś? – zapytał z pobłażliwym uśmieszkiem. – Powiedz.
– A co to ma do rzeczy?
Toby ostentacyjnie zerknął na zegarek.
– Zdaje się, że spędziłeś trzydzieści godzin bez snu. W tym czasie podjąłeś cholernie ważne decyzje. I to dobre, rzekłbym. Nie możemy cię chyba winić, że trochę odreagowałeś.
Zupełnie jakbym nie powiedział ani słowa. Wszystkie głowy zwróciły się ku Toby’emu.
– No cóż, powinniśmy teraz chyba przyjrzeć się naszym gwiazdom – mówił Barnaby, kiedy kierowałem się do drzwi. – Możesz ich sprowadzić, Toby? Ciekawe, jak się zaprezentują w światłach reflektorów.
– Nie warto tracić czasu. Trzeba od razu przystąpić do działania – mówił do Barnaby’ego Palfrey, a ja wyszedłem do ogrodu, żeby nie zwariować. – Kuć żelazo, póki gorące. Rozumiesz mnie?
– Całkowicie, Harry. Na sto procent.
Nie chciałem być obecny podczas pierwszego przesłuchania. Siedziałem nadąsany w kuchni i pozwalałem się obsługiwać Arnoldowi, udając, że go słucham. Opowiadał mi, że jego matka odeszła od mężczyzny, z którym żyła przez dwadzieścia lat, i związała się ze swą miłością z lat dziecinnych. Patrzyłem, jak Toby poleciał na górę po swych czempionów, i zerkałem spode łba, kiedy kilka minut później cała trójka zeszła. Latzi uczesał się z przedziałkiem, a profesor z narzuconą na ramiona marynarką pochylał w zamyśleniu głowę wieszcza. Siwa grzywa opadała mu twarzowo na czoło.
Następnie do kuchni weszła Helena z zalaną łzami twarzą, więc Arnold przytulił ją i przyniósł jej koc, ponieważ wiosenny poranek był chłodny, a ona drżała z zimna. Później zaparzył jej herbatę rumiankową i siedział, objąwszy ją ramieniem, póki do kuchni nie wpadł Toby z wiadomością, że za dwie godziny mamy się stawić w konsulacie amerykańskim.
– Z Londynu przylatuje Russell Sheriton, a z Bonn Pete de May. Są bardzo zainteresowani, Ned. Bardzo. Waszyngton reaguje entuzjastycznie. Absolutnie. – Już sobie nie przypominam, kto był większą szychą: Sheriton czy Pete de May. – Ned, ten Teodor jest fantastyczny – zapewnił mnie na stronie Toby.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Wiesz, co mu powiedzieli? „To cholernie ryzykowne, profesorze. Poradzi pan sobie?” Wiesz, co im odpowiedział? „Panie ambasadorze, ryzyko ponoszą wszyscy, którzy stają w obronie cywilizowanego społeczeństwa”. Jest spokojny, dystyngowany. Latzi też. Ned, po tym wszystkim musisz się przespać, zgoda? Zadzwonię do Mabel.
Pojechaliśmy dwoma samochodami. Toby z Węgrami, a ja z Palfreyem i facetami z ministerstwa. Otwierając przede mną drzwi samochodu, Palfrey dotknął mego ramienia i dał mi radę:
– Od tej pory wszyscy razem ciągniemy linę, Ned. Zmęczenie to jedno. Ale mówienie o oszustwie to zupełnie co innego. Tak? Umowa stoi?
Musiało nas być ze dwudziestu. Przewodniczył konsul generalny. Był to blady Amerykanin ze Środkowego Wschodu, były prawnik, podobnie jak Palfrey. Bez przerwy niespokojnie powtarzał słowo „reperkusje”. Między Sheritonem i de Mayem siedział Milton Wagner. Było dla mnie jasne, że Sheriton i Wagner, cokolwiek myślą prywatnie, otrzymali rozkazy, żeby zatrzymać wątpliwości dla siebie. Być może i oni uznali, że są gorsze sposoby pozbywania się nieprzydatnych agentów niż podrzucenie ich amerykańskim służbom wywiadowczym reprezentowanym przez czterech frajerów o zmartwionych minach, których imion nigdy nie zapamiętałem.
Naturalnie reprezentanta mieli również agenci z Pullach. Choć nie byli zamieszani w sprawę, przysłali swego obserwatora, abyśmy wiedzieli, że nasze dywagacje jeszcze przed południem staną się tematem plotek w Poczdamie. Nalegali również, by złożyć ostrą skargę na Wiedeń. Zdaje się, że Pullach toczyło wojnę z austriacką policją o fałszywe paszporty, podejrzewając Austriaków, że sprzedają je Węgrom. Spora część spotkania upłynęła zatem na narzekaniach na austriacką dwulicowość.
Nasi trzej bohaterowie oczywiście nie uczestniczyli w rozmowach. Siedzieli w poczekalni. Kiedy podano kanapki, im również wysłano kopiasty talerz. I gdy wreszcie ich wezwano, kilku uczestników spotkania wyrwało się z oklaskami, co dla naszej trójki stanowiło przedsmak późniejszych sukcesów estradowych.
Lecz gwiazdą wieczoru była Helena. Profesor powiedział kilka słów i jego nieśmiała godność oczarowała wszystkich zgodnie z przewidywaniami. Po nim wystąpił Latzi i zebranych przeszywały dreszcze, gdy tłumaczył, dlaczego wziął ze sobą dwie garoty, które w tym czasie wraz z innymi eksponatami przekazywano sobie ostrożnie z rąk do rąk wokół stołu. Ale kiedy Helena wysunęła się do przodu wsparta na ramieniu profesora, poczułem, jak wzruszenie ściska mi gardło, i wiedziałem, że nie jestem w tym odczuciu odosobniony.
– Popieram męża. – Tyle tylko była w stanie wyznać.
Wystarczyło jednak, żeby poderwać całą salę na nogi.
Późno w nocy udało mi się porozmawiać z nią na osobności. Byliśmy już wyczerpani, nawet niezmordowany Latzi okazywał oznaki zmęczenia. Jaśnie panowie wyjechali, wyjechał Toby. Siedziałem z Arnoldem w salonie w domu nad jeziorem. Na podjeździe czekała amerykańska furgonetka z przyciemnionymi szybami i z dwoma żołnierzami piechoty morskiej w cywilu, ale nasi bohaterowie nabierali już gwiazdorskich nawyków i spóźniali się. Cały dzień przygotowywali oświadczenia dla prasy i podpisywali dokumenty Palfreya, które przywiózł ze sobą w neseserze.
Helena weszła do salonu nieśmiało, jak gdyby spodziewała się, że ją uderzę, lecz gniew już ze mnie wyparował.
– Dostaniemy paszporty – powiedziała, siadając. – Czeka nas nowe życie.
Arnold taktownie wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
– Kim jest Latzi? – zapytałem.
– Przyjacielem Teodora.
– A ponadto?
– Aktorem. Kiepskim, bardzo kiepskim aktorem z Debreczyna.
– Pracował kiedyś dla tajnych służb?
Machnęła ręką z dezaprobatą.
– Miał jakieś powiązania. Kiedy Teodor musiał porozumiewać się z władzami, Latzi był pośrednikiem.
– Chce pani powiedzieć, że Teodor donosił na swoich studentów?
– Tak.
– Czy Latzi dostarczał Teodorowi informacji, gdy zamieszkaliście w Monachium?
– Na początku tylko trochę. Ale skoro nic nie przychodziło z innych źródeł, pisał coraz więcej. Preparował materiały dla Teodora, a Teodor sprzedawał je Brytyjczykom i Amerykanom. Inaczej nie mielibyśmy pieniędzy.
– Czy Latzi korzystał przy tym z pomocy tajnych służb?
– Nie. Na Węgrzech sytuacja się zmienia. Współpraca z władzami nie jest już czymś roztropnym.
Otworzyłem drzwi i patrzyłem, jak wychodzi z podniesioną głową.
Kilka tygodni później w Londynie powtórzyłem Toby’emu, co mi mówiła. Nie wyglądał ani na zdziwionego, ani na skruszonego.
– Kobiety, Ned, to kryminogenna płeć. Lepiej zjeść zupę, niż w niej mieszać.
Minęło kolejnych kilka tygodni. Teodor-Latzi Show cieszył się wielkim powodzeniem. Toby też doskonale prosperował. Jak dalece był w to zamieszany? Co wiedział? Całą prawdę? Czy zorganizował całą tę farsę, żeby pomóc zagrożonemu agentowi, a jednocześnie uwolnić się od niego? Często podejrzewałem, że była to sztuka z obsadą co najmniej trzech aktorów, a Helena grywała w niej tylko rolę niechętnego widza.
– Wiesz co, Nedeczku? – powiedział Toby, obejmując mnie czule ramieniem. – Jeśli nie potrafisz jechać na dwóch koniach jednocześnie, lepiej trzymaj się z dala od Cyrku.
Pamiętacie książkową postać o pseudonimie pułkownik Weatherby? Mistrza maskarady, który miał w małym palcu siedem europejskich języków? Przywódcę wschodnioeuropejskiego ruchu oporu? Człowieka, który „przemykał przez żelazną kurtynę, jakby tworzyła ją najcieńsza pajęczyna”? To byłem ja. Ned. Dzięki Bogu nie napisałem tej części książki. Jej autorem był jakiś sprzedajny dziennikarz sportowy z Baltimore zwerbowany przez „kuzynów”. Ja, ulegając naciskom Toby’ego i Piątego Piętra, spłodziłem wstępny szkic, który ukazał się pod tytułem „Prawdziwy profesor Teodor, jakiego znałem”. Jako tytuł książki zaproponowałem „Zawodowe chwyty”, lecz ci z Piątego Piętra stwierdzili, że może to być opacznie zrozumiane. W zamian zaproponowali mi awans.
Ale najpierw okazałem George’owi Smileyowi oburzenie. Właśnie zrezygnował z funkcji zastępcy szefa i miał już ostatecznie usunąć się w cień pracy uniwersyteckiej. Byłem akurat przelotnie w Londynie. W piątek wieczorem przydybałem go na Baywater Street, gdzie pakował się przed wyjazdem na weekend. Wysłuchał mnie, po czym zachichotał, najpierw cicho, potem głośniej, i wymamrotał czule pod nosem: „Ech, ten Toby”.
– Ale oni jednak czasem zabijają, prawda, Ned? – rzucił, mozolnie składając garnitur. – Mam na myśli Węgrów. Wśród narodów wschodnioeuropejskich należą chyba do najokrutniejszych.
Przyznałem, że tak, Węgrzy zabijają i torturują bez opamiętania. Co nie zmienia faktu, że Latzi był podstawiony, a Teodor korzystał z jego usług. Co do Toby’ego…
Smiley przerwał mi w połowie zdania:
– Słuchaj, Ned, chyba trochę przesadzasz. Każdy Kościół potrzebuje świętych. Kościół antykomunistyczny nie jest wyjątkiem. Wszyscy święci to zgraja oszustów, jeśli się nad tym zastanowić. Ale nikt nie twierdzi, że są bezużyteczni, jeśli już się załapią. Myślisz, że ta koszula jest dobra czy jeszcze ją przeprasować?
Siedzieliśmy w salonie, popijając szkocką i przysłuchując się odgłosom nocnych przechodniów z Baywater Street.
– Duch Stefanie nawiedzał ulice Monachium? – zapytał Smiley delikatnie.
Już zacząłem się zastanawiać, czy nie zasnął.
Od dawna przestałem się dziwić jego umiejętności wczuwania się w moją sytuację.
– Od czasu do czasu – odpowiedziałem.
– Ale nie cieleśnie? Smutne.
– Kiedyś zadzwoniłem do jednej z jej ciotek – wyznałem. – Byłem właśnie po jakiejś głupiej kłótni z Mabel i zatrzymałem się w hotelu. Było późno. Trochę też miałem w czubie. – Zastanawiałem się, czy Smiley już wie, ale doszedłem do wniosku, że fantazjuję. – Właściwie nie jestem pewien, czy to była ciotka. Mogłem rozmawiać ze służącą. Nie, to chyba była ciotka.
– Co powiedziała?
– „Fräulein Stefanie nie ma w domu”.
Długa cisza, ale tym razem nie dałem się nabrać i nie pomyślałem, że Smiley zasnął.
– Młody głos? – zapytał w zadumie.
– Tak.
– Więc może odebrała Stefanie.
– Może.
Znów wsłuchaliśmy się w podniesione głosy z ulicy. Jakaś dziewczyna się roześmiała. Jakiś mężczyzna był wyraźnie zdenerwowany. Ktoś nacisnął klakson i odjechał. Dźwięki ucichły. Stefanie jest moją Ann, pomyślałem, kiedy wracałem mostem do Battersea, gdzie nadal miałem swoje mieszkanko. Różnica polega na tym, że ja nigdy nie byłem na tyle odważny, by pozwolić jej mnie zawieść.