7

Smiley przerwał zabawną anegdotę o pewnym dyplomacie z Ameryki Środkowej, który pasjonował się modelami brytyjskich pociągów określonej generacji, i o tym, jak Cyrk zapewnił sobie dożywotnią lojalność tego człowieka dzięki rzadkiemu modelowi lokomotywy wykradzionemu z londyńskiego muzeum zabawek przez zespół Monty’ego Arbucka. Wszyscy się śmiali, aż w końcu zapadła cisza, a smutne spojrzenie Smileya utknęło w jakimś punkcie gdzieś poza salą.

– I tylko raz na jakiś czas ocieramy się o rzeczywistość, z którą do tej pory igraliśmy – powiedział cicho. – Zanim do tego dojdzie, jesteśmy widzami. Agenci w terenie przeżywają za nas nasze marzenia, a my, ich przełożeni, tkwimy bezpiecznie za weneckimi lustrami, wmawiając sobie, że patrząc, czujemy. Lecz kiedy nadchodzi chwila prawdy… jeśli w ogóle nadchodzi… wtedy z trochę większą pokorą podchodzimy do zadań, które zlecamy innym.

Mówiąc to, nie spojrzał na mnie ani razu. W żaden sposób nie zdradził, co ma na myśli. Ale ja wiedziałem i on wiedział, że ja wiem. Obydwaj wiedzieliśmy, że chodzi o pułkownika Jerzego.

Zobaczyłem go i nic nie powiedziałem Mabel. Może zaskoczenie było zbyt duże. A może tak trudno pozbyć się starych nawyków, że nawet dzisiaj moją pierwszą reakcją na niespodziewane wydarzenie jest chęć stłumienia spontanicznych uczuć. Oglądaliśmy w telewizji wieczorne wiadomości, co dla mnie i Mabel stało się ostatnio substytutem wieczornej modlitwy – nie pytajcie dlaczego. Nagle go zobaczyłem. Pułkownika Jerzego. I zamiast podskoczyć w fotelu i krzyknąć: „O Jezu! Mabel! Spójrz na tego faceta z tyłu! To Jerzy!” – co byłoby zdrową reakcją normalnego mężczyzny – ja nadal gapiłem się w ekran i sączyłem whisky z wodą. Gdy tylko zostałem sam, wsunąłem do magnetowidu czystą kasetę, żeby nagrać powtórkę podczas nocnego wydania wiadomości. Od tamtej pory – a minęło już sześć tygodni – obejrzałem ją chyba ze dwadzieścia razy i zawsze wyłapuję jakiś szczegół, którym się delektuję.

Ale tę część historii zostawię na koniec, gdyż tam jest jej miejsce. Wolę przedstawić wam wydarzenia w chronologicznej kolejności. Monachium to nie tylko profesor Teodor, a praca w wywiadzie po skandalu Billa Haydona to nie tylko bierne wyczekiwanie na zabliźnienie się ran.

Pułkownik Jerzy był Polakiem, a ja nigdy nie rozumiałem, dlaczego tylu Polaków ma do nas słabość. Zdradziliśmy ich kraj w sposób haniebny tyle razy, że gdybym był Polakiem, spluwałbym za każdym przechodzącym Brytyjczykiem, nieważne, czy cierpiałbym pod jarzmem hitlerowców czy Sowietów. Brytyjczycy w swoim czasie zostawili biednych Polaków na pastwę jednych i drugich. A już na pewno kusiłoby mnie, żeby podłożyć bombę pod tak zwany „kompetentny departament” brytyjskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Dobry Boże, co za wyrażenie! Kiedy piszę te słowa, Polacy znów są wciśnięci między nieprzewidywalnego rosyjskiego niedźwiedzia i bardziej przewidywalnego niemieckiego wołu. Możecie być jednak całkiem pewni, że jeśli kiedykolwiek będą potrzebowali pomocy przyjaciela, ten sam „kompetentny departament” brytyjskiego MSZ będzie słał przesłodzone wyrazy żalu, roztaczając przed nimi nęcącą wizję przyszłości.

W każdym razie moja organizacja szczyciła się nieprawdopodobnymi wręcz sukcesami w Polsce, gdzie niemal żenująca liczba Polaków i Polek ze słynną polską brawurą narażała życie swoje i swych najbliższych, żeby szpiegować dla „Anglii”.

Nic więc dziwnego, że po zdemaskowaniu Haydona odnotowaliśmy odpowiednio wysoki poziom strat wśród naszych siatek agenturalnych w Polsce. Dzięki Haydonowi Brytyjczycy dodali jeszcze jedną zdradę do listy, która i tak była już długa. Kiedy docierały do nas wiadomości o kolejnych przerażająco nieuchronnych stratach, atmosfera żałoby w placówce monachijskiej stawała się niemal namacalna, a poczucie wstydu pogłębiała jeszcze nasza bezradność. Nikt nie miał wątpliwości, co się stało. Przed „upadkiem” polskie służby bezpieczeństwa, sprawnie kierowane przez pułkownika Jerzego, szefa operacyjnego SB, skwapliwie korzystały z pomocy Haydona, zadowalając się penetrowaniem istniejących siatek i wykorzystywaniem ich do rozsiewania dezinformacji, a gdy udawało im się przeciągnąć je na swoją stronę, sprawnie nakierowywały je przeciw nam.

Ale po „upadku” pułkownik nie musiał już dbać o pozory i w ciągu kilku dni brutalnie uciszył tych agentów, którym do tej pory pozwalał funkcjonować. „Czarna lista Jerzego”, jak ją nazwaliśmy, wydłużała się niemal każdego dnia i w swojej bezradności znienawidziliśmy człowieka, który wymordował naszych kochanych współpracowników. Czasem nawet nie zawracał sobie głowy sądowymi formalnościami, tylko pozwalał swym zbirom bawić się do końca.

Może komuś wydać się dziwne, że Monachium to centrala dla Polski. Przez całe dekady w Monachium znajdował się sztab szeregu polskich operacji. Z dachu aneksu konsularnego na zielonym przedmieściu nasza antena dzień i noc wyłapywała sygnały polskich agentów, które często były tylko piknięciem między słowami wypowiedzianymi w zwykłym programie radiowym. A w odpowiedzi o wcześniej ustalonych porach transmitowaliśmy słowa pociechy i świeże rozkazy. Z Monachium przesyłaliśmy listy do Polski z przemycanymi zaszyfrowanymi wiadomościami. A jeśli naszym informatorom udawało się wyjechać z Polski, wyruszaliśmy z Monachium, żeby ich ugościć i wysłuchać, co leży im na sercu.

Także z Monachium, jeśli zachodziła taka potrzeba, nasi oficerowie jechali do Polski, zawsze pojedynczo, zwykle pod przykrywką podróży w interesach, na targi lub wystawę. I na jakimś przydrożnym postoju lub w małej kawiarni przy bocznej uliczce nasi emisariusze spotykali się twarzą w twarz z cennymi agentami, załatwiali sprawę i wyjeżdżali ze świadomością, że dolali nafty do lampy. Gdyż nikt, kto nie był w skórze agenta terenowego, nie potrafi sobie wyobrazić, jak samotne jest takie życie. Filiżanka kiepskiej kawy wypita w towarzystwie oficera prowadzącego może na całe miesiące podnieść morale agenta terenowego.

I tak oto pewnego zimowego dnia, wkrótce po rozpoczęciu mojej drugiej kadencji w Monachium (i po przyjętym z ulgą wyjeździe profesora Teodora razem z jego świtą do Ameryki), znalazłem się w samolocie linii LOT na trasie Warszawa–Gdańsk, z holenderskim paszportem w kieszeni, według którego byłem urodzonym czterdzieści lat wcześniej Franzem Joostem z Nijmegen. Moja podróż, jak napisałem w podaniu o wizę, miała na celu obejrzenie budynków gospodarczych z prefabrykatów w imieniu zachodnioniemieckiego konsorcjum rolniczego. Zdobyłem bowiem podstawy wykształcenia inżynierskiego, które wystarczały, żeby wymieniać się wizytówkami z urzędnikami z polskiego Ministerstwa Rolnictwa.

Miałem też do wykonania inną misję, bardziej skomplikowaną. Szukałem agenta o pseudonimie Oskar, który zmartwychwstał pół roku po tym, jak uznaliśmy go za zmarłego. Niespodziewanie Oskar przysłał nam list pod stary adres i korzystając z tajnego szyfru, opisał wszystko, co zrobił i czego nie zrobił od dnia, kiedy po raz pierwszy usłyszał o aresztowaniach. Zachował zimną krew. Dalej wykonywał swoją pracę. Żeby odwrócić od siebie uwagę, anonimowo zadenuncjował jakiegoś niewinnego aparatczyka z Sekcji Archiwalnej, w której pracował. Czekał i po kilku tygodniach aparatczyk zniknął. Dotarły do niego plotki, że się przyznał. Biorąc pod uwagę delikatne metody pułkownika Jerzego, nie było to nic dziwnego. Minęły kolejne tygodnie i Oskar znów poczuł się bezpiecznie. Teraz gotów jest wznowić działalność wywiadowczą, jeśli ktoś mu powie, co ma dalej robić. W dowód dobrych intencji na trzeciej, piątej i siódmej kropce listu, czyli we wcześniej uzgodnionych miejscach, umieścił mikrofotografie. Po ich powiększeniu otrzymaliśmy szesnaście stron ściśle tajnych rozkazów z polskiego Ministerstwa Obrony do departamentu pułkownika Jerzego. Analitycy z Cyrku uznali, że są „prawdopodobne i przypuszczalnie autentyczne”, co w ich ustach brzmiało jak ekstatyczna deklaracja zaufania.

Musicie sobie teraz wyobrazić, jakie poruszenie list Oskara wzbudził w placówce, a nawet we mnie, choć nigdy go nie spotkałem. Oskar! krzyczeli przekonani. Stary diabeł! Przeżył pod gruzami! Tylko Oskar mógł tak im utrzeć nosa! Oskar, nasz wierny urzędnik w polskiej admiralicji, bazujący w gdańskiej kwaterze obrony wybrzeża, jeden z naszych najlepszych agentów!

Tylko najbardziej nieufni i ci, którzy zbliżali się do emerytury, uznali list za podstęp. Powiedzenie „nie” w takich przypadkach jest łatwe. Powiedzenie „tak” wymaga odwagi. W każdym razie sceptyków zawsze słychać najlepiej, szczególnie po aferze z Haydonem. Na jakiś czas sprawa utknęła w martwym punkcie, gdyż nikt nie odważył się podjąć ostatecznej decyzji. Aby zyskać na czasie, napisaliśmy do Oskara list z prośbą o dalsze gwarancje. Odpisał, domagając się gniewnie deklaracji zaufania, i tym razem postawił warunek: spotkanie. „Spotkanie albo nic”, napisał. I to w Polsce. Wkrótce albo nigdy.

Centrala nadal się wahała. Poprosiłem, żeby pozwolono mi się z nim spotkać. Sceptycy z mojej placówki oświadczyli, że zwariowałem, natomiast ich przeciwnicy twierdzili, że to jedyna rozsądna rzecz, jaką możemy zrobić. Nie przekonywała mnie żadna ze stron, ale chciałem jasności. Być może pragnąłem jej też w życiu prywatnym, gdyż Mabel od niedawna zdradzała chęć wycofania się z naszego związku, co nie skłaniało mnie do wysokiej samooceny. Centrala sprzyjała sceptykom. Przypomniałem im o swojej służbie w marynarce. Centrala wahała się i mówiła: „Na razie nie, ale może wkrótce…”. Przypomniałem im, że jestem dwujęzyczny i mam potwierdzoną holenderską tożsamość, którą nasz holenderski łącznik spreparował w zamian za przysługi na innym polu. Centrala oszacowała ryzyko i różne możliwości i wreszcie usłyszałem: „Tak, ale tylko na dwa dni”. Może doszli do wniosku, że po aferze z Haydonem i tak nie mam zbyt wielu tajemnic do zdradzenia. Pospiesznie przygotowałem kamuflaż i wyruszyłem, zanim zdążyli zmienić zdanie. Kiedy samolot wylądował w Gdańsku, było sześć stopni poniżej zera; na ulicach leżał gruby śnieg, cały czas sypało. Panujący tu spokój dawał mi złudne poczucie bezpieczeństwa. Mimo to wierzcie mi, zachowywałem ostrożność. Może i szukałem jasności, ale nie byłem już tak naiwny jak kiedyś.

Gdańskie hotele reprezentowały jednolicie koszmarny poziom i mój nie należał do wyjątków. W holu śmierdziało zdezynfekowanym pisuarem, a zameldowanie się dorównywało stopniem skomplikowania adopcji dziecka i trwało dłużej. Okazało się, że mój pokój jest już zajęty, a recepcjonistka nie mówi żadnym cywilizowanym językiem. Kiedy udało mi się znaleźć wolny pokój i pokojówka usunęła co obrzydliwsze ślady mojego poprzednika, zapadł zmierzch i nadeszła pora, żeby zawiadomić o moim przyjeździe Oskara.

Każdy agent ma swoje charakterystyczne upodobania. Oskar latem, jak przeczytałem w aktach, lubi wędkować. Mój poprzednik prowadził z nim owocne rozmowy nad rzeką. Złowili nawet razem kilka ryb, choć były niejadalne przez zanieczyszczenie. Teraz jednak srożyła się mroźna zima i tylko dzieci oraz masochiści wybierali się na ryby. Zimą zwyczaje Oskara ulegały zmianie. Grywał w bilard w klubie dla urzędników niedaleko portu. W klubie był telefon. Żeby umówić się na spotkanie, mój poprzednik, który mówił po polsku, musiał tylko do niego zadzwonić i przeprowadzić wesołą rozmowę, przedstawiając się jako stary przyjaciel z marynarki o imieniu Lech. Oskar miał powiedzieć: „W porządku, spotkamy się jutro u mojej siostry na drinka”, co oznaczało: „Za godzinę przyjedź po mnie samochodem na róg takiej a takiej ulicy”.

Ale ja nie mówiłem po polsku. Poza tym po „upadku” Haydona regulamin wykluczał reaktywowanie agenta według starej procedury.

W swoim liście Oskar zamieścił numery telefonów trzech kawiarni i godziny, w których postara się w nich być: trzy, ponieważ zawsze istniało prawdopodobieństwo, że któryś z telefonów popsuje się lub będzie zajęty. Jeśli żaden z telefonów nie umożliwi kontaktu, mieliśmy zastosować wariant z samochodem. Oskar wskazał przystanek tramwajowy, gdzie powinienem czekać o wyznaczonej godzinie. Podał numer rejestracyjny swego nowego niebieskiego trabanta.

Moja rola wydaje się wam zapewne pasywna. To dlatego, że według żelaznej reguły stosowanej przy tego typu spotkaniach agent terenowy jest najważniejszy i on decyduje, który wariant jest najbezpieczniejszy dla niego i najbardziej zgodny z jego trybem życia. Ja bym nie zaproponował tego, co Oskar, nie rozumiałem też, dlaczego przed spotkaniem mamy odbyć rozmowę telefoniczną. Ale może Oskar to rozumiał. Może obawiał się pułapki. Może chciał usłyszeć pewność w moim głosie, zanim podejmie decydujący krok.

A może istniała jakaś okoliczność, o której miałem się dopiero dowiedzieć: może chciał zabrać ze sobą przyjaciela; może pragnął być natychmiast ewakuowany; może się rozmyślił. Obowiązuje bowiem druga reguła, równie surowa, jak pierwsza: należy zawsze przyjmować najgorszy scenariusz. Dobry oficer prowadzący spodziewa się, że cały system telefoniczny w Gdańsku ulegnie awarii w chwili, gdy będzie chciał zatelefonować; że uzgodniony przystanek tramwajowy znajdzie się w samym centrum robót drogowych; że Oskar tego dnia wjedzie w słup, dostanie czterdziestu stopni gorączki albo ulegnie namowom żony i zażąda miliona dolarów w złocie przed wznowieniem współpracy z nami, albo ich dziecko uzna, że należy już przedwcześnie dojrzeć. Cała sztuka – powtarzałem do znudzenia swoim studentom – polega na tym, żeby postępować zgodnie z prawem Murphy’ego.

Z tą maksymą w głowie, po godzinie bezowocnych prób połączenia się z trzema kawiarniami, stanąłem na uzgodnionym przystanku o dwudziestej pierwszej dziesięć i czekałem, aż trabant Oskara dobrnie na miejsce. Śnieg przestał wprawdzie sypać, lecz ulica wciąż ograniczała się do dwóch czarnych kolein wzdłuż torów tramwajowych, a nieliczne mijające mnie samochody wyglądały jak wracające z frontu niedobitki.

Gdańsk to z jednej strony majestatyczny hanzeatycki port, z drugiej polskie przemysłowe slumsy. Właśnie w tej części mieścił się mój przystanek tramwajowy. Po obu stronach zimne, słabo oświetlone betonowe bloki garbiły się pod pomarańczowym niebem. Nigdzie nie widziałem najmniejszego śladu ludzkiej miłości czy przyjemności. Ani kawiarni, ani kina, ani neonów. Nawet para pijaków leżących w bramie po drugiej stronie ulicy wyglądała, jakby bała się odezwać. Wybuch śmiechu, życzliwe słowo byłoby zbrodnią przeciw bezbarwności tego więzienia pod gołym niebem. Przejechał samochód, ale nie trabant i nie niebieski. Boczne szyby pokrywała warstwa śniegu i nawet kiedy mnie mijał, nie potrafiłem stwierdzić, ilu wiezie pasażerów. Zatrzymał się. Nie na poboczu, nie na chodniku, nie w zatoczce autobusowej, gdyż śnieżne zaspy wszędzie blokowały dostęp. Zatrzymał się po prostu na bliźniaczych czarnych śladach na jezdni i wyłączył najpierw silnik, a później światła.

Kochankowie, pomyślałem. Jeśli tak, to kochankowie ślepi na niebezpieczeństwo, gdyż była to jezdnia dwukierunkowa. Pojawił się drugi samochód jadący w tym samym kierunku co pierwszy. On też się zatrzymał, ale tuż przed moim przystankiem. Następna zakochana para? A może jakiś ostrożny kierowca, który postanowił wyhamować w odpowiedniej odległości przed stojącym samochodem? Rezultat był następujący: stałem między dwoma samochodami i zauważyłem, że dwaj milczący pijacy nie leżą już w bramie i wyglądają całkiem trzeźwo. Usłyszałem za sobą kroki, ciche jak stąpnięcie miękkiego pantofelka w śniegu, bardzo blisko. Wiedziałem, że nie mogę robić żadnych gwałtownych ruchów: to by było nierozsądne z mojej strony. Żadnego rzucania się do ucieczki, żadnych błyskawicznych ciosów, ponieważ to, czego zacząłem się obawiać, było albo niczym, albo wszystkim. A jeśli było wszystkim, nie mogłem zrobić nic.

Z lewej strony stanął obok mnie mężczyzna – na tyle blisko, że mógł mnie dotknąć. Miał na sobie futro i skórzaną czapkę. Trzymał w ręce złożoną parasolkę, choć równie dobrze mogła to być ołowiana rura wepchnięta w nylonowy futerał. No dobrze, podobnie jak ja czekał na tramwaj. Drugi mężczyzna stał po prawej. Zalatywało od niego końmi. Doskonale, tak jak jego towarzysz i ja, też czekał na tramwaj, nawet jeśli przyjechał tu konno. Wtem usłyszałem ponury głos mówiący po angielsku z polskim akcentem. Nie dochodził ani z lewej, ani z prawej, lecz bezpośrednio zza moich pleców, gdzie usłyszałem ciche kroki.

– Obawiam się, że Oskar dziś się nie zjawi. Nie żyje od pół roku.

Ale wtedy już zdążyłem się zastanowić. Miałem na to całe wieki. Nie znam żadnego Oskara. Jaki Oskar? Gdzie ma się zjawić? Jestem przecież Holendrem, który mówi łamaną angielszczyzną z mocnym holenderskim akcentem jak moi wujowie i ciotki z Nijmegen. Poczekałem, aż minie trochę czasu, zanim zareagowałem na jego słowa. Odwróciłem się w końcu, ale powoli i bez zainteresowania.

– Chyba mnie pan z kimś pomylił – zaprotestowałem z leniwym śpiewnym akcentem, którego nauczyłem się od matki. – Nazywam się Franz Joost, jestem z Holandii i nie czekam na nikogo, tylko na tramwaj.

W tym momencie mężczyźni chwycili mnie fachowo z obu stron, wykręcili mi ręce, jednocześnie przewracając na ziemię, a następnie zaciągnęli do drugiego samochodu. Zanim tam jednak dotarliśmy, udało mi się zerknąć na grubego człowieka, który się do mnie odezwał. Miał szare policzki i zaczerwienione oczy nocnego stróża. To był nasz pułkownik Jerzy, bohater służb broniących Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, którego marne zdjęcie gościło na pierwszych stronach kilku największych polskich dzienników w czasie, kiedy dzielnie zatrzymywał i torturował naszych agentów.

Każdy z nas podświadomie przygotowuje się na upadek i klęskę w zależności od zawodu, który uprawia. Przedsiębiorca pogrzebowy wyobraża sobie swój pogrzeb, bogacz nędzę, strażnik więzienie, a rozpustnik impotencję. Aktora podobno najbardziej przeraża perspektywa pustej widowni, przed którą na próżno próbuje przypomnieć sobie tekst – wszystko to są wizje śmierci. Dla urzędnika państwowego jest nią chwila, gdy zapadają się wokół niego ochronne mury przywileju, a on staje się zwykłym obywatelem wystawionym na ocenę opinii świata zewnętrznego, odpowiadając jak niewierny mąż za zaniedbania i oszustwa. Prawdę mówiąc, większość mych kolegów po fachu zalicza się do tej właśnie kategorii: najbardziej przeraża ich myśl, że obudzą się któregoś dnia i ujrzą swe prawdziwe nazwisko w gazetach, usłyszą, jak mówi się o nich w radiu i w telewizji, staną się pośmiewiskiem, a co gorsza, obiektem krytyki społeczeństwa, któremu służyli. Takie publiczne zdemaskowanie byłoby dla nich większą katastrofą niż przegrana w walce z konkurencją lub wykrycie przez jakąkolwiek inną służbę. Oznaczałoby śmierć.

Dla mnie najgorszym rodzajem śmierci, a tym samym najcięższą próbą, do której się przygotowywałem, odkąd wstąpiłem do tajnych służb, było to, co czekało mnie teraz: wypróbowanie mej niepewnej odwagi na kole tortur; zredukowanie wytrzymałości do ostatniej cząstki ze świadomością, że mogę powstrzymać agonię jednym słowem i że to, co się we mnie dzieje, jest śmiertelną walką między duchem i ciałem, ci zaś, którzy zadają mi ból, są jedynie najemnikami w wojnie toczącej się we mnie.

Od pierwszej oślepiającej eksplozji bólu rozpoznałem go: witaj, jesteś wreszcie. Ja nazywam się Joost, a ty?

Obyło się bez ceremonii. Nie posadził mnie za biurkiem, czego domaga się uświęcona filmowa tradycja, i nie powiedział: „Zaczniesz sypać albo nie wyjdziesz stąd żywy. Oto twoje zeznanie. Podpisz”. Nie kazał im zamykać mnie w celi na kilka godzin, żebym skruszał i doszedł do wniosku, że podpisanie zeznania jest jednak lepszym wyjściem. Po prostu wyciągnęli mnie z samochodu i przez bramę budynku, który mógł być czyjąś prywatną willą, zagonili na podwórko, gdzie na śniegu widać było tylko nasze ślady. Przewrócili mnie w zaspę i wszyscy trzej zaczęłi mnie bić, walili w twarz, w krocze, w brzuch i znów w twarz, tym razem łokciem lub kolanem. Wciąż zgiętego wpół kopniakami pędzili jak lekko ogłuszoną świnię po śliskim bruku, jakby nie mogli się doczekać, żeby zagnać mnie do środka i tam zatłuc.

Kiedy znaleźliśmy się wewnątrz, ich uderzenia stały się mniej chaotyczne. Elegancja starodawnego pustego pokoju rozbudziła w nich umiłowanie porządku. Znęcali się nade mną na zmianę, jak ludzie cywilizowani: dwóch trzymało, a jeden bił – prawdziwie demokratyczna rotacja, tyle że gdy nadeszła piąta lub piętnasta kolejka pułkownika Jerzego, huknął mnie z takim żalem i z taką siłą, że umarłem na chwilę, a kiedy oprzytomniałem, byłem z nim sam na sam. Siedział za biurkiem, opierając się o nie łokciami, i trzymał swą nieszczęśliwą głowę między poobijanymi dłońmi, jakby miał kaca. Z rozczarowaniem przeglądał odpowiedzi, których udzieliłem na pytania zadawane mi między ciosami. Podniósł oczy, żeby spojrzeć z dezaprobatą na moją zdeformowaną twarz, po czym pokręcił z bólem głową i westchnął, jakby chciał powiedzieć, że życie jest dla niego niesprawiedliwe i że nie wie, co jeszcze ma zrobić, by otworzyć mi oczy. Uświadomiłem sobie, że minęło więcej czasu, niż myślałem, może nawet parę godzin.

W tej właśnie chwili scena zaczęła nabierać podobieństwa do tej, którą zawsze sobie wyobrażałem: mój gnębiciel siedzi za biurkiem, patrząc na mnie z zawodowym zainteresowaniem, a ja siedzę przytwierdzony do gorącego grzejnika z rękoma przywiązanymi po obu stronach do przypominającego akordeon czarnego kaloryfera, którego żeberka wbijają się w moje plecy jak rozgrzane do czerwoności zęby. Krwawiłem z ust, z nosa, jak mi się wydawało, oraz z jednego ucha, moja koszula wyglądała jak fartuch rzeźnika. Ale krew już zaschła, przestała cieknąć, dzięki czemu mogłem się zorientować, ile minęło czasu. Jak długo krzepnie krew w wielkim, pustym pokoju w Gdańsku, gdy jest się przywiązanym łańcuchami do gorącego grzejnika i patrzy się w twarz pułkownika Jerzego, która miała w sobie coś ze szczenięcego pyska?

Nienawiść do niego przychodziła mi z ogromnym trudem, a pieczenie w plecach sprawiało, że z każdą chwilą robiło się to coraz trudniejsze. Był moim jedynym wybawcą. Teraz już nie spuszczał ze mnie oczu. Nawet gdy pochylał się nad biurkiem, zapadając w swoje rozmyślania, nawet gdy wstał, żeby zapalić wstrętnego polskiego papierosa, i przeszedł się dla rozprostowania kości po pokoju, jego żałobne spojrzenie tkwiło we mnie, gdziekolwiek przebywał myślami. Odwrócił się do mnie szerokimi plecami. Pokazał wielką, grubą, łysą głowę i dziobaty kark. Ale ani na sekundę nie spuścił ze mnie oczu – negocjując, spierając się, a czasem, jak mi się wydawało, błagając mnie, żebym ulżył jego cierpieniu. Cząstka mojej osoby naprawdę pragnęła mu pomóc, a jej głos stawał się tym donośniejszy, im bardziej dokuczało mi pieczenie. Bo też nie było to już pieczenie, tylko czysty ból, ból niepodzielny i absolutny, rosnący jak temperatura w termometrze bez górnego pułapu. I oddałbym wszystko, żeby poprawić mu samopoczucie – wszystko oprócz siebie. Oprócz tej cząstki mej osoby, która oddzielała mnie od niego i dlatego stanowiła o moim przetrwaniu.

– Jak się nazywasz? – zapytał mnie po angielsku z polskim akcentem.

– Joost. – Musiał się nade mną pochylić, żeby mnie usłyszeć. – Franz Joost.

– Z Monachium – podpowiedział, wykorzystując mój bark jako podpórkę, gdy zbliżał ucho do moich ust.

– Urodziłem się w Nijmegen. Pracuję dla rolników w górach Taunus niedaleko Frankfurtu.

– Zapomniałeś o holenderskim akcencie. – Potrząsnął mną lekko, żeby mnie obudzić.

– Po prostu go nie słyszysz. Jesteś Polakiem. Chcę się zobaczyć z holenderskim konsulem.

– Chciałeś powiedzieć z brytyjskim konsulem.

– Z holenderskim. – Jak mi się zdaje, powtórzyłem „z holenderskim” jeszcze kilka razy i tak w kółko, aż oblał mnie zimną wodą. Trochę wody wlał mi w usta, żebym mógł je przepłukać. Stwierdziłem, że nie mam zęba. Dolna szczęka, z przodu, z lewej strony. Może brakowało dwóch. Trudno powiedzieć.

– Wierzysz w Boga? – zapytał.

Kiedy tak patrzył na mnie pochylony, policzki wypełniły mu się jak u niemowlaka, a wargi ułożyły do pocałunku, toteż wyglądał jak zaintrygowany cherubinek.

– Nie teraz – odparłem.

– Czemu?

– Chcę się widzieć z holenderskim konsulem. Pomyliliście mnie z kimś.

Zauważyłem, że niecierpliwi się, kiedy tak mówię. Nie był przyzwyczajony do rozkazów ani do sprzeciwu. Przesunął grzbietem prawej dłoni po wargach, co czasem robił przed uderzeniem. Czekałem na cios. Zaczął poklepywać kieszenie, przypuszczalnie w poszukiwaniu jakiegoś narzędzia.

– Nie – pokręcił głową, wzdychając. – Jesteś w błędzie. Z nikim cię nie pomyliłem.

Przyklęknął obok mnie. Myślałem, że chce mnie zabić, ponieważ zauważyłem, że kiedy wydaje się najbardziej nieszczęśliwy, zachowuje się najbardziej brutalnie. Ale tylko rozpiął mi kajdanki. Potem chwycił mnie pod pachy i zaciągnął – prawie już pomyślałem, że mi pomaga – do przestronnej łazienki ze starą wanną wypełnioną ciepłą wodą.

– Rozbieraj się – rozkazał i przyglądał się ze strapioną miną, jak ściągam z siebie strzępy ubrania, zbyt wyczerpany, by martwić się, co ze mną zrobi, kiedy znajdę się w wodzie: czy mnie utopi, ugotuje, zamrozi, a może wrzuci do wody przewód elektryczny.

Miał moją walizkę z hotelu. Kiedy leżałem w wannie, wyjął czyste ubrania i rzucił je na krzesło.

– Wylatujesz jutro do Frankfurtu przez Warszawę. Zaszła pomyłka – rzekł. – Przepraszamy. Odwołamy twoje handlowe spotkania. Powiemy, że miałeś wypadek samochodowy. Kierowca zbiegł.

– Przeprosiny nie wystarczą – powiedziałem.

Kąpiel nie przyniosła mi ulgi. Bałem się, że jeśli dłużej poleżę w wodzie, znów umrę. Dźwignąłem się z trudem i przykucnąłem. Jerzy wyciągnął do mnie ramię. Chwyciłem je i wstałem, kołysząc się niebezpiecznie. Pomógł mi wyjść z wanny, podał mi ręcznik i przyglądał się ponuro, gdy wycierałem się i wkładałem czyste ubranie, które przygotował wcześniej.

Wyszliśmy z domu i poprowadził mnie przez podwórze, z walizką w jednym ręku, drugą podtrzymując mnie, gdyż kąpiel miała działanie zarówno kojące, jak osłabiające. Rozglądałem się za jego zbirami, ale nikogo nie zauważyłem.

– Zimne powietrze dobrze ci zrobi – oznajmił pewnym siebie tonem znawcy.

Podprowadził mnie do zaparkowanego samochodu, który nie przypominał żadnego z dwóch aut uczestniczących w moim aresztowaniu. Na tylnym siedzeniu leżała dziecinna kierownica do zabawy. Jechaliśmy pustymi ulicami. Co chwila zapadałem w sen. Dojechaliśmy do białej bramy strzeżonej przez milicję.

– Nie patrz na nich – rozkazał i pokazał im papiery, a ja znów odpłynąłem.

Wysiedliśmy z samochodu i stanęliśmy na trawiastym urwisku. Wiatr od morza mroził nam twarze. Czułem, że moja ma wielkość dwóch piłek. Usta przesunęły mi się w stronę lewego policzka, jedno oko było zamknięte. Nie było widać księżyca, słyszeliśmy tylko pomruk morza za słoną mgiełką. Jedyne światło płynęło z miasta za nami. Z nieba leciały w porywach iskrzące płatki śniegu, kłęby białej piany rozpływały się w ciemności przed nami. A więc tutaj mam umrzeć, pomyślałem, stojąc tak obok niego; najpierw mnie pobił, później zafundował mi ciepłą kąpiel, a teraz mnie zastrzeli i strąci do morza. Lecz jego ręce zwisały apatycznie i nie było w nich broni, natomiast oczy – o ile mogłem zauważyć – wpatrzone były w bezgwiezdną ciemność, a nie we mnie. Więc może ktoś inny ma mnie zastrzelić, ktoś, kto czai się już w mroku. Gdybym miał więcej energii, mógłbym przedtem zabić Jerzego. Ale nie miałem energii i nie czułem takiej potrzeby. Myślałem o Mabel, choć bez żalu i bez radości. Zastanawiałem się, jak sobie poradzi, żyjąc z renty po mnie, kogo sobie znajdzie. „Fräulein Stefanie nie ma w domu”, przypomniałem sobie… „Więc może odebrała Stefanie”, sugerował Smiley… Tyle próżnych modlitw, pomyślałem. A wielu nie zmówiłem. Byłem bardzo zmęczony.

Jerzy odezwał się wreszcie głosem równie ponurym, jak poprzednio:

– Przywiozłem cię tutaj, bo tu nikt nas nie podsłucha. Chcę pracować dla twojego kraju. Potrzebuję profesjonalisty, który odegra rolę pośrednika. Wybrałem ciebie.

Znów straciłem poczucie czasu i przestrzeni. Ale on też. Odwrócił się od morza i przytrzymując ręką skórzany kapelusz, wpatrzył się surowo w światła miasta, rzucając groźne spojrzenia i od czasu do czasu ocierając wielkimi pięściami z policzka łzy, które wyciskał mu wiatr.

– Po co ktoś miałby szpiegować dla Holendrów? – zapytałem.

– No dobrze, mam zamiar szpiegować na rzecz Holandii – odparł znużonym głosem, ustępując mojej skrupulatności. – Dlatego potrzebuję profesjonalnego Holendra, który potrafi trzymać gębę na kłódkę. Wiem, jakich patałachów wy, Holendrzy, zatrudnialiście przeciwko nam w przeszłości, więc nic dziwnego, że jestem wybredny. Ty przeszedłeś próbę. Gratuluję. Wybieram ciebie.

Pomyślałem, że lepiej nic nie mówić. Chyba mu nie wierzyłem.

– W skrytce na dnie walizki znajdziesz plik polskich tajnych dokumentów – mówił dalej zrezygnowanym tonem. – Na gdańskim lotnisku nie będziesz miał oczywiście żadnych problemów przy odprawie. Otrzymali ode mnie rozkaz, żeby nie przeszukiwać twojego bagażu. Myślą, że zrobiłem z ciebie swego agenta. We Frankfurcie poczujesz się już jak w domu. Będę się kontaktował z tobą i tylko z tobą. Nasze następne spotkanie odbędzie się w Berlinie piątego maja. Będę brał udział w uroczystościach pierwszomajowych dla uczczenia chwalebnego zwycięstwa proletariatu.

Próbował zapalić nowego papierosa, ale wiatr uparcie zdmuchiwał zapałki. Zdjął więc kapelusz i zapalił papierosa pod jego osłoną, pochylając pucołowatą twarz, jakby pił wodę z fontanny.

– Twoi ludzie będą chcieli znać moje motywy – mówił dalej, zaciągając się dymem. – Powiedz im… – Nie znajdując słów, schował głowę w ramiona i spojrzał na mnie, jakby prosił o radę, jak postępować z idiotami. – Powiedz im, że się nudzę. Powiedz im, że mam dość tej pracy. Powiedz im, że partia to zgraja oszustów. Wiedzą o tym, ale i tak powiedz. Że jestem katolikiem. Że jestem Żydem. Że jestem Tatarem. Powiedz, do cholery, to, co chcą usłyszeć.

– Może zechcą zapytać, dlaczego zwróciłeś się do Holendrów – powiedziałem. – A nie do Amerykanów, Francuzów czy kogo tam jeszcze.

Myślał, zaciągając się w ciemności papierosem.

– Wy, Holendrzy, mieliście kilku świetnych agentów – odparł w zamyśleniu. – Niektórych dość dobrze poznałem. Doskonale się sprawowali, dopóki nie pojawił się ten drań Haydon. – Przyszedł mu do głowy jakiś pomysł. – Powiedz, że mój ojciec był pilotem w bitwie o Anglię – podsunął. – Dał się zestrzelić nad Kentem. To powinno ich zadowolić. Znasz Kent?

– Skąd niby Holender miałby znać Kent? – odparłem.

Mogłem mu powiedzieć, że przed naszą tak zwaną „przyjacielską” separacją kupiliśmy z Mabel dom w Tunbridge Wells. Ale nie zrobiłem tego, i bardzo dobrze, bo gdy Centrala sprawdziła tę historię, okazało się, że ojciec Jerzego mógł najwyżej puszczać latawce, a nie latać samolotem. I kiedy kilka lat później zapytałem o to Jerzego – kiedy już jego lojalność wobec perfidnych Brytyjczyków została udowodniona ponad wszelką wątpliwość – po prostu roześmiał się i oznajmił, że jego ojciec był starym głupcem, któremu zależało tylko na wódzie i kartoflach.

Zatem dlaczego?

Przez pięć lat Jerzy był dla mnie tajnym uniwersytetem szpiegostwa, lecz nie zmienił się jego pogardliwy stosunek do motywów – zwłaszcza własnych. Najpierw my, idioci, robimy to, co chcemy, powiedział, a później szukamy usprawiedliwienia dla naszych czynów. Wszyscy byli dla niego idiotami, a największymi ze wszystkich – szpiedzy.

Początkowo podejrzewałem, że chodzi mu o zemstę, i próbowałem wyciągnąć z niego, czy ktoś stojący wyżej w hierarchii kiedyś mu się naraził. Ale nienawidził ich wszystkich, a siebie najbardziej.

Później doszedłem do wniosku, że robi to z powodów ideologicznych, a za jego cynizmem kryją się subtelniejsze tęsknoty, które odkrył w sobie w średnim wieku. Ale kiedy podstępnie usiłowałem przebić się przez mur cynizmu: „Twoja rodzina, Jerzy, twoja matka. Przyznaj, że jesteś dumny z wnuka”, trafiałem na kolejne pokłady cynizmu. Nie czuję do nich nic, odparł tak lodowatym tonem, że uwierzyłem w jego nienawiść do całego rodzaju ludzkiego i w to, że jego brutalność, a być może także zdrada są naturalnym wyrazem tej nienawiści.

Co do Zachodu, rządzą nim tacy sami idioci jak wszędzie na świecie, więc co za różnica? I kiedy przekonywałem go, że tak nie jest, zaczął tak fanatycznie bronić swego nihilistycznego credo, że musiałem ustąpić, aby go nie rozwścieczyć.

Więc dlaczego? Po co nadstawiać głowę, narażać życie, karierę i rodzinę, której nienawidził, żeby zrobić coś dla świata, którym gardził?

Kościół? O to też go zapytałem i żachnął się znacząco, tak teraz o tym myślę. Chrystus cierpiał na depresję maniakalną, odparł. Chrystus chciał popełnić samobójstwo w miejscu publicznym, więc sprowokował władze, aż wyświadczyły mu tę przysługę.

– Ci wszyscy w sutannach są tacy sami – oświadczył z pogardą. – Torturowałem ich, więc wiem.

Jak większość cyników był również purytaninem i paradoks ten objawił się w nim kilkakrotnie. Kiedy chcieliśmy dać mu pieniądze lub otworzyć konto w szwajcarskim banku, wpadł w furię i oświadczył, że nie jest jakimś „tanim informatorem”. Wybrałem odpowiednią chwilę i zgodnie z wytycznymi Centrali zapewniłem go, że jeśli kiedykolwiek coś się stanie, nie będziemy szczędzić wysiłków, żeby wydostać go z tarapatów i zapewnić mu nowe życie na Zachodzie. Okazał niezmierną pogardę. „Jestem polską gnidą, ale wolę stanąć przed plutonem egzekucyjnym innych gnid, niż umrzeć jako zdrajca w kapitalistycznym chlewie”.

Co do innych przyjemności życia, nie mogliśmy zaoferować mu niczego, czego już nie miał. Jego żona była sekutnicą i z niechęcią myślał o powrocie do domu po ciężkim dniu pracy. Za kochankę miał młodą kretynkę. Po godzinie spędzonej w jej towarzystwie wolał bilard niż rozmowę z nią.

Więc dlaczego? Nie przestawałem zadawać sobie tego pytania, kiedy wyczerpałem wszystkie możliwości z agenturalnej listy standardowych motywów.

Tymczasem Jerzy nie przestawał zapełniać naszych szuflad. Rozkładał polskie służby na czynniki pierwsze z taką samą precyzją, z jaką Haydon rozłożył nasze. Kiedy otrzymywał rozkazy z centrali moskiewskiej, wiedzieliśmy o nich, zanim przekazał je swym podwładnym. Obfotografował wszystko, co tylko mógł: narażał się bardziej, niż od niego wymagaliśmy. Zachowywał się tak brawurowo, że zastanawiałem się czasami, czy tak jak Chrystus, którym tak gardził, nie szuka publicznej śmierci. Jedynie niesłabnąca skuteczność jego – jak to nazywaliśmy – przykrywkowej pracy chroniła go przed podejrzeniami. Była to ciemna strona jego podwójnej działalności: niech Bóg ma w opiece zachodnich agentów, prawdziwych lub fałszywych, którzy wpadali w ręce Jerzego i zmuszani byli przez niego do zeznań.

Tylko raz w ciągu pięciu lat, kiedy go prowadziłem, wymsknęła mu się wskazówka, której szukałem. Był śmiertelnie zmęczony. Uczestniczył w konferencji szefów służb wywiadowczych Układu Warszawskiego w Bukareszcie. W tym czasie w kraju odpierał oskarżenia o brutalność i korupcję jego służby. Spotkaliśmy się w Berlinie Zachodnim, w dość eleganckim pensjonacie na Kurfürstendamm. Był naprawdę zmęczony brutalnymi przesłuchaniami. Siedział na moim łóżku, paląc i odpowiadając na pytania dotyczące ostatniej partii materiału. Miał zaczerwienione oczy. Kiedy skończyliśmy, poprosił o whisky, a później o jeszcze jedną.

– Bez zagrożenia nie ma życia – rzekł, ciskając kolejne trzy rolki filmu na kapę. – Bez zagrożenia jesteś trupem. – Wyciągnął odrażającą brązową chusteczkę i starannie wytarł nią swą nalaną twarz. – Bez zagrożenia lepiej zostać w domu i niańczyć dzieci.

Wolałem nie wierzyć, że mówi o zagrożeniu. Uznałem, że naprawdę ma na myśli obawę, że jeśli przestanie czuć, przestanie też istnieć. Może dlatego właśnie tak bardzo pociągało go wzbudzanie różnych uczuć u innych. Wydawało mi się, że przelotnie zrozumiałem, dlaczego siedzi ze mną w pokoju, łamiąc wszystkie zasady, które mu kiedyś wpajano. Kiedy zaczęło mu się wydawać, że jego dusza umiera, usiłował podtrzymywać ją przy życiu.

Tego samego wieczora byłem umówiony na kolację ze Stefanie w amerykańskiej restauracji położonej dziesięć minut od pensjonatu, w którym spotkałem się z Jerzym. Numer telefonu Stefanie wyłudziłem od jej siostry mieszkającej w Monachium. Stefanie była wysoka i piękna – taka, jaką zapamiętałem. Bardzo zależało jej na przekonaniu mnie, że jest szczęśliwa. Ach, życie ułożyło mi się fantastycznie, Ned, oświadczyła. Żyła z pewnym szalenie uzdolnionym uczonym, niezwykle miłym i mądrym człowiekiem, wprawdzie nie pierwszej młodości, ale przecież ani ona nie była już najmłodsza, ani ja. Wymieniła jego nazwisko. Nic mi nie mówiło. Powiedziała, że jest z nim w ciąży. Nie zauważyłem.

– A tobie, Ned? Jak tobie poszło? – zapytała, jakbyśmy byli dwoma generałami, którzy zdają sobie relację z udanych, lecz niezależnych od siebie kampanii.

Posłałem jej najbardziej uspokajający z mych uśmiechów, ten sam, którym zdobywałem zaufanie moich agentów i kolegów przez wszystkie te lata od naszego pierwszego spotkania.

– Chyba całkiem nieźle, dziękuję – odpowiedziałem z udawaną brytyjską skromnością. – W końcu nie można oczekiwać, że jedna osoba spełni wszystkie nasze oczekiwania, prawda? Powiedziałbym, że stworzyliśmy solidny związek oparty na partnerstwie. Dogadujemy się.

– I nadal wykonujesz tę pracę? – zapytała. – Pracę Bena?

– Tak.

Po raz pierwszy padło jego imię. Powiedziała mi, że Ben mieszka w Irlandii, gdzie jego kuzyn kupił podupadłą posiadłość w hrabstwie Cork. Ben odgrywał rolę gospodarza, kiedy kuzyn wyjeżdżał, zarybiał rzekę, opiekował się farmą i tak dalej.

Zapytałem, czy go jeszcze kiedyś spotkała.

– Nie – odparła. – On sobie tego nie życzy.

Odwiózłbym ją do domu, ale wolała wezwać taksówkę. Czekaliśmy na nią na ulicy i zanim nadjechała, czas potwornie mi się dłużył. Kiedy zamknąłem drzwi za Stefanie, pochyliła głowę, jak gdyby upuściła coś na podłogę. Pomachałem jej, lecz nie odpowiedziała tym samym z oddalającego się samochodu.

Wieczorne wiadomości pokazywały wiec Solidarności w Gdańsku. Polski kardynał nawoływał tłumy do opamiętania się. Znudziwszy się, Mabel rozłożyła na kolanach „Daily Telegraph” i wróciła do rozwiązywania krzyżówki. Początkowo tłum reagował na słowa kardynała wrzawą, ale po chwili ucichł z pobożnością, z której słyną Polacy. Po kazaniu kardynał wszedł między swe owieczki, rozdając błogosławieństwa i przyjmując wyrazy hołdu. Wśród kolejnych dygnitarzy zobaczyłem w tle Jerzego. Wyglądał jak brzydki chłopiec, którego nie dopuszczono do uczty. Od czasu przejścia na emeryturę stracił sporo na wadze. Domyśliłem się, że zmiany społeczne mu nie służą. Marynarka wisiała na nim jak zdjęta z kogoś innego; jego niegdyś imponujące pięści niknęły w rękawach.

Nagle dostrzegł go kardynał, tak jak ja przed chwilą.

Zastygł, jak gdyby zwątpił w świadectwo swoich oczu, i na chwilę zmienił postawę na bardziej uroczystą, przyciskając do siebie łokcie i prostując ramiona. Znów podniósł powoli ręce i wydał polecenie jednemu z towarzyszących mu młodych księży, który przyjął je z wyraźną niechęcią. Kardynał powtórzył polecenie i ksiądz utorował mu drogę do Jerzego; dwaj mężczyźni stanęli twarzą w twarz. Jerzy krzywił się, jakby rozbolał go brzuch. Kardynał pochylił się, szepnął mu coś do ucha. Jerzy ukląkł niezdarnie i przyjął błogosławieństwo.

Ilekroć odtwarzam ten fragment, widzę, jak oczy Jerzego zamykają się w cierpieniu. Czego żałuje? Brutalności? Wierności przegranej sprawie? Zdrady? A może zaciśnięcie powiek jest jedynie instynktowną reakcją oprawcy, który otrzymuje przebaczenie od swej ofiary?

Wędkuję. Wpadam w okresy zadumy. Moja miłość do angielskich pejzaży nasiliła się, jeśli to możliwe. Wracam myślami do Stefanie, Belli i innych kobiet, których nie posiadłem w pełni. Nękam posła z mojego okręgu w sprawie zanieczyszczonej rzeki. Jest konserwatystą, ale co takiego, do diabła, próbuje konserwować? Przyłączyłem się do jednej z aktywniejszych grup ekologicznych. Zbieram podpisy pod petycjami. Petycje są ignorowane. Nie chcę grać w golfa, nigdy nie chciałem, lecz w środowe popołudnia towarzyszę Mabel, pod warunkiem że gra sama. Zachęcam ją. Pies może się wtedy wyhasać. Emerytura to nie pora na błąkanie się bez celu i rozmyślanie, jak zbawić ludzkość.