Moi studenci postanowili wziąć Smileya w obroty, co od czasu do czasu fundowali również mnie. Zazwyczaj w trakcie sprawnie prowadzonych popołudniowych zajęć, powiedzmy z kamuflażu terenowego, jeden z nich zaczynał wiercić mi dziurę w brzuchu, przyjmując anarchiczną postawę, której nie przyjąłby nikt o zdrowych zmysłach. Wtedy dołączał do niego ktoś inny, a później cała reszta, więc gdybym nie dysponował bronią w postaci poczucia humoru, a jestem przecież tylko człowiekiem, zatratowaliby mnie do zakończenia zajęć. Następnego dnia nikt o niczym nie pamiętał: demon, który w nich wstąpił, już się nasycił, i chcieli wrócić do nauki. Na czym to skończyliśmy? Początkowo tego typu incydenty nie dawały mi spokoju, podejrzewałem jakiś spisek, szukałem prowodyrów. Później poszedłem po rozum do głowy i zacząłem traktować te wyskoki jak spontaniczne odruchy sprzeciwu wobec nienaturalnej uprzęży, którą te dzieci postanowiły na siebie nałożyć.
Ale kiedy przyczepili się do Smileya, naszego gościa honorowego, kwestionując niemal dokonania całego jego życia, nie wytrzymałem. Tym razem winowajcą nie był Maggs, lecz poważna Clare, jego dziewczyna: ta sama, która podczas kolacji siedziała naprzeciw Smileya i wpatrywała się w niego jak w obraz.
– Zaraz, zaraz, Ned – zaoponował Smiley, gdy ze złością zerwałem się z fotela. – Clare poruszyła ważną kwestię. W dziewięciu przypadkach na dziesięć sprawny dziennikarz może zrelacjonować sytuację równie dobrze, jak szpieg. Często zresztą korzystają z tych samych informatorów. Więc czemu nie zwolnić szpiegów i nie dofinansować prasy? W naszych burzliwych czasach powinniśmy odpowiedzieć sobie na to pytanie. Czemu nie?
Niechętnie wróciłem na swoje miejsce, natomiast Clare, wtulając się w Maggsa, nie spuszczała anielskich oczu ze swej ofiary. Jej koledzy z trudem tłumili śmiech.
Ja szukałbym pomocy w dowcipie, Smiley postanowił potraktować jej wypowiedź poważnie.
– To prawda – zgodził się – że nasza praca zwykle jest albo nieprzydatna, albo dublowana przez innych. Problem polega na tym, że służby specjalne nie działają po to, aby doinformowywać społeczeństwo, tylko rząd.
Czułem, jak powoli studenci znów ulegają jego czarowi. Ustawili krzesła w nierówne półkole. Niektóre dziewczęta rozsiadły się wdzięcznie na podłodze.
– Jak wszyscy, rządy wierzą tylko w to, za co zapłaciły. Inne źródła traktują podejrzliwie – powiedział. Tym samym delikatnie ominął prowokacyjne pytanie Clare i zajął się głębszym problemem. – Szpiegostwo jest wieczne. Nawet gdyby rządy mogły obejść się bez wywiadu, nie zrobiłyby tego, gdyż jesteśmy ich oczkiem w głowie. Jeśli nadejdzie dzień, kiedy z powierzchni ziemi zniknie ostatni wróg, rządy wynajdą dla nas nowych, nie martwcie się. Poza tym nie szpiegujemy tylko wrogów! Historia uczy, że dzisiejsi sojusznicy są jutrzejszymi rywalami. Przelotne trendy polityczne mogą dyktować priorytety, ale należy być przezornym. Póki na czele państw stoją hultaje, póty my będziemy pracować. Póki mamy na świecie terrorystów, oszustów i szaleńców, póty będziemy szpiegować. Póki narody będą współzawodniczyć, politycy oszukiwać, tyrani podbijać, konsumenci potrzebować surowców, bezdomni ziemi, głodni pożywienia, a bogaci bogactw, mogę was zapewnić, że póty wybranemu przez was zawodowi nic nie grozi.
Sprytnie nawiązawszy do ich przyszłości, jeszcze raz ostrzegł studentów przed czyhającymi niebezpieczeństwami.
– Nie ma na świecie bardziej zwariowanego zawodu – stwierdził z satysfakcją. – Najwięcej możliwości zatrudnienia czeka niedoświadczonych. Kiedy już poznacie tajniki gry, nie będzie można nigdzie was wysłać, bo charakter pracy będziecie mieli wypisany na twarzach. Starzy sportowcy wiedzą, że najlepsze mecze rozegrali u szczytu formy. Szpiedzy u szczytu formy trafiają na półkę i dlatego tak niechętnie myślą o wieku średnim, kiedy zaczną obliczać koszty wybranego stylu życia.
Choć wszystkim się wydawało, że Smiley utkwił wzrok w kieliszku brandy, ja zauważyłem, że rzucił spojrzenie w moją stronę.
– I wtedy, w pewnym wieku, zaczynacie szukać odpowiedzi – podjął. – Zaczynacie w tajemnej komnacie szukać zwoju pergaminu, który powie wam, kto kieruje waszym życiem i dlaczego. Ale należycie już do grona osób, które wiedzą, że owa tajemna komnata jest pusta. Ned, czemu nic nie pijesz? Nie wymiguj się. Niech ktoś doleje mu brandy.
Przykrą prawdą o kolejnym okresie mojego życia jest fakt, że był to czas poszukiwań niesprecyzowanego obiektu. I że obiektem tym, kiedy już go odnalazłem, okazał się zbłąkany szpieg Hansen.
I choć poza moją podróżą na Wschód głowę zaprzątały mi również inne cele i osoby, z perspektywy czasu wydają mi się one jedynie etapami drogi, która zaprowadziła mnie do niego. Mogę to wyrazić inaczej. Hansen w kambodżańskiej dżungli był moim Kurtzem w jądrze ciemności. I wszystko, co wydarzyło się po drodze, było przygotowaniem do naszego spotkania. Hansen był głosem, na który czekałem. Hansen znał odpowiedzi na pytania, z których nie zdawałem sobie sprawy. Na zewnątrz byłem nadal flegmatycznym, umiarkowanym, palącym fajkę porządnym sobą – ramieniem, na którym mogą się wesprzeć słabsi. Ale w środku doskwierało mi szalejące poczucie nieprzydatności; czułem, że mimo wszelkich starań nie udało mi się zrozumieć życia; że w walce o wolność dla innych zatraciłem własną. W kryzysowych momentach postrzegałem siebie jako kogoś śmiesznego, bohatera nie w stylu Buchana, lecz Cervantesa.
Zabrałem się do spisywania ironicznej wersji swojej biografii, toteż kiedy na przykład wracałem do epizodów, które już wam opisałem, dawałem im zdawkowe tytuły, podkreślające ich daremność: Panda – bronię naszych interesów na Bliskim Wschodzie! Ben – chwytam brytyjskiego dezertera! Bella – składam największą ofiarę! Teodor – biorę udział w wielkiej mistyfikacji! Jerzy – gram do samego końca! Choć muszę przyznać, że incydent z Jerzym przyniósł pozytywne efekty, nawet jeśli były krótkotrwałe, jak to zwykle bywa w naszym fachu, i nieprzydatne dla nowych sił, które teraz rządzą jego państwem.
Niczym Don Kichot przyrzekłem sobie walczyć ze złem. Tymczasem w momentach największego przygnębienia zacząłem się zastanawiać, czy sam nie przyczyniałem się do jego krzewienia. Wciąż jednak liczyłem na to, że otrzymam od życia szansę udziału w tej walce, choć winiłem świat, że nie potrafi wykorzystać moich możliwości.
Żeby mnie zrozumieć, musicie się dowiedzieć, co zaszło po Monachium. Jerzy, bez względu na inne zasługi, przyniósł mi pewnego rodzaju prestiż i Piąte Piętro postanowiło wymyślić dla mnie funkcję wędrownego specjalisty, wysyłanego z krótkimi misjami w celu „zbadania i wykorzystania możliwości wykraczających poza kompetencje miejscowych placówek”. Tyle zakres moich obowiązków, podpisany i odesłany do przełożonych.
Patrząc w przeszłość, zdaję sobie sprawę, że bezustanne podróże związane z nową funkcją – dzisiaj Ameryka Środkowa, jutro Irlandia Północna, później Afryka, Bliski Wschód i znów Afryka – złagodziły nękające mnie wątpliwości i że najprawdopodobniej Personalny o tym wiedział, gdyż niedawno wdałem się w szalony romans z dziewczyną o imieniu Monica, która pracowała w sekcji łączności. Uznałem, że skok w bok jest mi niezbędny. Zobaczyłem ją w stołówce i obsadziłem w roli kochanki. To było aż tak banalne. Pewnej nocy rozpadało się i kiedy odjeżdżałem samochodem do domu, zauważyłem ją na przystanku autobusowym. Banalność, która przechodzi ludzkie pojęcie. Pojechaliśmy do niej, zabrałem ją do łóżka, a później na kolację. Próbowaliśmy ustalić, co się wydarzyło, i doszliśmy do wygodnego wniosku, że to miłość. Przez kilka miesięcy układ ten dobrze nam służył, aż wreszcie pewna tragedia gwałtownie przywróciła mi rozsądek. Na szczęście przebywałem w Londynie, przygotowując się do kolejnej misji, kiedy nadeszła wiadomość, że umiera moja matka. O złym smaku Opatrzności może świadczyć fakt, że gdy odebrałem telefon, byłem w łóżku z Monicą. I tak zacząłem uczestniczyć w wydarzeniu, które okazało się długotrwałe, lecz zaskakująco spokojne.
Byłem jednak na nie zupełnie nieprzygotowany. Przyjąłem założenie, że podobnie jak w przeszłości udawało mi się pokonywać kolejne przeszkody, tak teraz zdołam poradzić sobie ze śmiercią matki. Nie mogłem bardziej się mylić. Smiley powiedział kiedyś, że niewiele planów wytrzymuje konfrontację z rzeczywistością. Tak samo stało się z planem, który sobie ułożyłem: że przyjmę śmierć matki jako konieczne przerwanie jej cierpień. Nie wziąłem pod uwagę, że to ja będę cierpiał.
Zostałem osierocony i jednocześnie odczuwałem pewne uniesienie. Nie mogę tego inaczej nazwać. Ojciec nie żył od dawna. Choć nie zdawałem sobie z tego sprawy, matka wypełniała obowiązki obojga rodziców. W jej śmierci dostrzegałem utratę nie tylko dzieciństwa, lecz również większej części mego dorosłego życia. Wreszcie stanąłem sam wobec życiowych szans, choć wiele z nich miałem już za sobą: albo je straciłem, albo zmarnowałem. Wreszcie mogłem swobodnie kochać, ale kogo? Niestety nie Monicę, choć wmawiałem sobie, że jest inaczej, i oczekiwałem, że rzeczywistość dostosuje się do tego. Ani Monica, ani małżeństwo nie dawały mi szczęścia, którego poszukiwanie stało się teraz moim obowiązkiem. I kiedy po całonocnym czuwaniu przy zwłokach spojrzałem na swoje odbicie w lustrze w wyłożonej różowymi kafelkami łazience domu pogrzebowego, przeraziłem się. Zobaczyłem twarz szpiega naznaczoną jego własnym kłamstwem.
Czy i wy widzieliście kiedyś taką twarz? Swoją? W moim przypadku stała się do tego stopnia czymś powszednim, że przestałem ją zauważać, dopóki szok śmierci nie otworzył mi oczu. Uśmiechamy się, lecz nasze opanowanie sprawia, że uśmiech staje się fałszywy. Kiedy jesteśmy rozbawieni lub pijani – a podobno nawet kiedy się kochamy – dystans nie znika, żyroskop pozostaje w pozycji pionowej, ostrzegawczy głos przypomina nam o zadaniu. Stopniowo opanowanie zaczyna rzucać się w oczy i staje się zagrożeniem. Dzisiaj – jeśli, powiedzmy, uczestniczę w zlocie absolwentów Sarratt – rozglądam się bacznie i stwierdzam, że piętno tajemnicy odcisnęło się na każdym z nas. Widzę jasno lub słabo oświetlone twarze, ale pod maską dostrzegam oznaki nieustającej kontroli. Słyszę dźwięk pozornie swobodnego śmiechu i nie muszę się oglądać, by wiedzieć, że nie ma mowy o wyzwoleniu ani śmiejącego się, ani jego wewnętrznych ograniczeń. Kiedy byłem młodszy, sądziłem, że tacy stają się tylko pełni zahamowań członkowie brytyjskich klas rządzących. „Urodzili się w niewoli i od tej pory nie mają wyboru”, wmawiałem sobie, słuchając ich nieprzekonujących grzeczności i odwzajemniając ich życzliwe uśmiechy. Ale jako Brytyjczyk tylko po mieczu, odżegnywałem się od ich nieszczęsnego losu do dnia, kiedy w różowej łazience domu pogrzebowego ujrzałem w lustrze, że ten sam cień padł również na mnie.
Od tego dnia, jak teraz sądzę, dostrzegałem tylko horyzont. Zaczynam tak późno, myślałem. I z tak dalekiej pozycji! Życie jest albo poszukiwaniem, albo niczym! Do przodu pchał mnie strach, że jest niczym. Tak to teraz widzę. I tak też we fragmentarycznych wspomnieniach, które należą do tego surrealistycznego okresu mojego życia, zobaczycie to wy. W oczach człowieka, którym się stałem, każde spotkanie było spotkaniem ze sobą. Każde wyznanie nieznajomego było moim wyznaniem, a najbardziej oskarżycielska spowiedź Hansena stała się w ostatecznym rozrachunku najbardziej pocieszająca. Pogrzebałem matkę, pożegnałem się z Monicą i Mabel. Nazajutrz wyjechałem do Bejrutu. Ale nawet samemu wyjazdowi towarzyszył niepokojący incydent.
W trakcie przygotowań do nowej misji dzieliłem biuro z dość niegłupim człowiekiem, który nazywał się Giles Latimer i wybił się w tak zwanym departamencie szalonego mułły, badając misterną i podobno niezgłębioną sieć ugrupowań muzułmańskich fundamentalistów działających w Libanie. Miła wszystkim ignorantom idea, że ciała te tworzą jeden wielki spisek, jest absurdem. Obyż tylko tak było! Wtedy istniałby jakiś sposób, żeby się do nich dobrać. Prawda jest taka, że grupy te ciągle łączą się i rozdzielają, przypominając krople wody na wilgotnej ścianie. Równie łatwo je przyszpilić.
Ale Giles, arabista i świetny gracz w brydża, najbardziej zbliżył się do nieosiągalnego celu, a moim zadaniem było przycupnięcie u jego stóp, żeby zebrać wiadomości do czekającej mnie misji. Był wysokim, niezgrabnym, tęgim mężczyzną. Razem szkoliliśmy się w Sarratt. Jego chłopięce maniery zyskiwały na młodzieńczości dzięki rumieńcom na policzkach, choć w rzeczywistości były to wykwity popękanych naczynek krwionośnych. Usiłował niezłomnie zachowywać się jak dżentelmen, zawsze otwierał drzwi i ustępował miejsca kobietom. Na wiosnę dwukrotnie widziałem go przemoczonego do suchej nitki, ponieważ miał zwyczaj pożyczać parasol każdemu, kto chciał wyjść na deszcz bez osłony. Bogaty, lecz oszczędny, był na wskroś dobrym człowiekiem z na wskroś dobrą żoną. Organizował turnieje brydżowe, pamiętał nazwiska członków niższego personelu i ich rodzin. Kiedy zatem zaczęły znikać jego akta, zdziwienie było tym większe.
Przypadkowo ja pierwszy zauważyłem to zjawisko. Śledziłem właśnie odyseję pewnej Niemki imieniem Britta przez terrorystyczne obozy szkoleniowe w górach Asz-Szuf i poprosiłem o teczkę z przechwyconymi materiałami na jej temat. Materiały były amerykańskie i trzeba było uzyskać zgodę na dostęp. Kiedy przebrnąłem przez wszystkie formalności, okazało się, że nikt nie może znaleźć teczki. Oficjalnie została wypożyczona Gilesowi, zresztą tak jak niemal wszystkie inne dokumenty, ponieważ Giles był Gilesem i jego nazwisko widniało na wszystkich listach.
Ale Giles nie miał pojęcia, gdzie jest teczka. Pamiętał, że czytał te materiały, i pamiętał ich fragmenty. Wydawało mu się, że przekazał je mnie. Musiały trafić na Piąte Piętro albo z powrotem do archiwum. Albo jeszcze gdzie indziej.
Teczkę sklasyfikowano więc jako zaginioną, zawiadomiono psy gończe z archiwum i przez kilka dni nic się nie działo, dopóki nie wydarzył się kolejny podobny incydent. Tym razem polowanie rozpoczęła sekretarka Gilesa, kiedy archiwum upomniało się o trzy tomy akt na temat pewnej tajemniczej grupy zwanej Braćmi Proroka, kwaterującej podobno w Ad-Damurze.
I znów Giles nic nie wiedział: ani nie widział, ani nie dotykał akt. Psy gończe pokazały mu podpis na pokwitowaniu. Kategorycznie zaprzeczył, jakoby był to jego podpis. A kiedy Giles czemuś zaprzeczał, nikt nie śmiał mu się sprzeciwić. Jak mówię, był człowiekiem o kryształowej uczciwości.
Tymczasem polowanie rozgorzało na dobre i wszędzie sporządzano inwentaryzacje. W archiwum czasy komputeryzacji jeszcze nie nastały i nadal wszystko można było tam znaleźć lub stwierdzić z całą pewnością, że coś zginęło. Dzisiaj ktoś pokręciłby tylko głową i wezwał informatyka.
Odkryto, że zaginęły trzydzieści dwie teczki wypożyczone na nazwisko Gilesa. Dwadzieścia jeden spośród nich należało do standardowej kategorii „ściśle tajnych”, pięć miało wyższe stopnie utajnienia, a sześć zaliczono do kategorii „zatrzymane”, co oznaczało, obawiam się, że nie należy ich udostępniać osobom o silnych sympatiach prosemickich. Możecie to rozumieć, jak chcecie. Było to paskudne ograniczenie, które wielu osobom wydawało się żenujące. Ale taki już jest Bliski Wschód.
Pierwszy sygnał o skali problemu dotarł do mnie za sprawą Personalnego. Był piątek rano. Personalny zawsze lubił obnażać miecz podczas weekendu.
– Z Gilesem wszystko w porządku, Ned? – zapytał z kumpelską poufałością.
– Jak najbardziej – odparłem.
– Jest chrześcijaninem, prawda? Pobożny z niego gość.
– Chyba tak.
– Tak jak my wszyscy w pewnym sensie, ale on jest wojującym chrześcijaninem. Prawda, Ned? Jakie jest twoje zdanie?
– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy.
– A ty jesteś wojujący?
– Nie.
– Powiedziałbyś na przykład, że mógłby sympatyzować, powiedzmy, z jakąś sektą brytyjsko-izraelską czy czymś w tym rodzaju? Nie żebym miał coś przeciwko nim. Każdy ma prawo do swoich przekonań.
– Giles jest bardzo ortodoksyjny, bardzo religijny, na pewno. Musi być jakimś świeckim dygnitarzem w swojej parafii. Pewnie od czasu do czasu występuje z wielkopostną mową, i tyle.
– Tutaj mam to samo – poskarżył się Personalny, stukając w zamkniętą teczkę. – Dokładnie taki sam jego obraz. Więc co się dzieje? Moja praca nie zawsze jest łatwa. Nie zawsze przyjemna.
– Czemu sam go nie zapytasz?
– Ach, wiem, wiem, muszę. Chyba że ty mnie wyręczysz. Mógłbyś wyciągnąć go na obiad, na mój koszt oczywiście. Wybadać go. Co ty na to?
– Nie – odparłem.
Jego kumpelska poufałość ustąpiła miejsca czemuś znacznie surowszemu.
– Tak myślałem. Czasem martwię się o ciebie, Ned. Uganiasz się za spódniczkami i jesteś trochę za bardzo uparty, żeby ci to wyszło na zdrowie. Wszystko przez tę holenderską krew. W każdym razie trzymaj gębę na kłódkę. To rozkaz.
W końcu to Giles wyciągnął mnie na obiad. Prawdopodobnie Personalny grał na dwa fronty i Gilesowi też opowiedział jakąś historyjkę. W każdym razie o wpół do pierwszej Giles poderwał się i powiedział:
– Do diabła z tym, Ned. Jest piątek. Chodź, postawię ci obiad. Od lat nie byłem na zakrapianym obiedzie.
Poszliśmy więc do Travellers, usiedliśmy przy oknie i bardzo szybko opróżniliśmy butelkę sancerre. Nagle Giles rozgadał się o ostatniej podróży do centrali FBI w Nowym Jorku. Zaczął całkiem normalnie, ale po jakimś czasie głos jakby zawisł mu na jednej nucie, a oczy utkwił w punkcie widocznym tylko dla niego. Najpierw pomyślałem, że to alkohol. Giles nie wyglądał na alkoholika i nie pił jak alkoholik. Lecz jego słowa tchnęły wielkim przekonaniem i – w miarę upływu czasu – wizjonerską intensywnością.
– Dziwni ludzie z tych Amerykanów, mówię ci, Ned, trzeba na nich uważać. Na początku wydają się całkiem niewinni. W hotelu na przykład. Już tam zaczynasz coś podejrzewać. Za dużo uśmiechów w recepcji. Za bardzo interesują się twoim bagażem. Obserwują cię. Jak w cholernie wielkiej cieplarni. Na dachu basen. Można patrzeć z góry na helikoptery latające nad rzeką. „Witamy, panie Lambert, życzymy panu miłego dnia”. W Ameryce zawsze używam tego nazwiska. Umieścili mnie na czternastym piętrze. Jestem pedantem. Zawsze byłem. Prawidła do butów, te rzeczy. Nic na to nie poradzę. Ojciec był taki sam. Buty osobno, koszule osobno, skarpety osobno. Garnitury powieszone w odpowiednim porządku. Tutaj, w Anglii, nie mamy prawdziwie lekkich tkanin. Tylko tak nam się wydaje. Wybierasz lekki garnitur, krawiec wmawia ci: „To najlżejszy materiał na rynku, lżejszego nie ma”. Można by pomyśleć, że przy takiej wymianie handlowej z Amerykanami mogliby się czegoś nauczyć. Ale nic z tego. Zdrowie.
Wypił, a ja napiłem się z nim. Nalałem mu trochę wody mineralnej. Pocił się.
– Następnego dnia wracam do hotelu. Cały dzień spotkania. Próbujemy się polubić. Ja się naprawdę staram, bo to mili ludzie. Tylko inni. Inaczej myślą. Noszą broń. Oczekują rezultatów. Choć to niemożliwe, prawda? Wszyscy o tym wiemy. Im więcej zabije się fanatyków, tym więcej ich się pojawi. Ja to wiem, ale oni nie. Mój ojciec też był arabistą, wiesz o tym?
Powiedziałem, że nie.
– Opowiedz mi o nim. – Chciałem zająć go czym innym. Czułem, że będzie dużo lepiej, jeśli przestanie mówić o hotelu.
– Więc wracam do hotelu, a oni dają mi klucz. „Zaraz, zaraz – mówię. – Daliście mi dwudzieste pierwsze piętro zamiast czternastego. Pomyłka”. Uśmiecham się oczywiście. Każdy może popełnić błąd. Tym razem mam do czynienia z kobietą. Wygląda na twardą. „Nie ma mowy o pomyłce, panie Lambert. Pański pokój jest na dwudziestym pierwszym piętrze. Numer 2109”. „Ależ skąd – odpowiadam – 1409. Proszę spojrzeć”. Miałem gdzieś tę kartę hotelową, którą się dostaje. Przeszukałem na jej oczach kieszenie, ale karty nie znalazłem. „Proszę mi uwierzyć. Mam doskonałą pamięć. Mój pokój miał numer 1409”. A ona wyciąga listę gości i pokazuje mi: Lambert, 2109. Jadę windą, otwieram drzwi i zastaję wszystko na swoim miejscu. Buty osobno. Koszule osobno. Skarpety osobno. Garnitury w tym samym porządku. Wszystko tak jak w pokoju na czternastym piętrze. Wiesz, co zrobili?
Znów przyznałem, że nie.
– Zdjęcia. Polaroidem.
– Po co mieliby to robić?
– Chcieli mnie podsłuchiwać. W pokoju 2109 była pluskwa, a 1409 był czysty. Nie odpowiadał im, więc mnie przenieśli. Myśleli, że jestem arabskim szpiegiem.
– Czemu mieliby tak myśleć?
– Ze względu na ojca. Był człowiekiem Lawrence’a. Wiedzieli o tym. Podjęli decyzję. Tak robią. Fotografują ci pokój.
Ledwie pamiętam resztę obiadu. Nie wiem, co jedliśmy i co jeszcze zamówiliśmy do picia, zupełnie nic. Przypominam sobie, że Giles wychwalał Mabel jako idealną żonę agenta, ale może był to głos mego sumienia. Pamiętam tylko, jak później staliśmy obok siebie w gabinecie Gilesa w Centrali. Personalny stał przed stalową szafą Gilesa z usuniętymi drzwiami, a trzydzieści dwie teczki leżały wciśnięte bezładnie w szufladach: wszyściutkie akta, z którymi Giles nie mógł sobie poradzić, cierpiąc na – jak to nazwał Smiley – „głębokie załamanie nerwowe”.
A przyczyna, o której dowiedziałem się później? Giles również znalazł swoją Monicę. Podobno rozstroiła go namiętność do dwudziestojednoletniej dziewczyny z sąsiedztwa. Miłość, a także poczucie winy i rozpacz sprawiły, że nie mógł dalej normalnie funkcjonować. Nadal machinalnie wykonywał codzienne rutynowe czynności, był w końcu żołnierzem, ale jego umysł odmówił posłuszeństwa. Znalazł sobie nowe zadania, choć nie przyznawał się do tego.
Co go jeszcze rozstroiło? Odpowiedź zostawiam wam i naszym służbowym psychiatrom, których pozycja z dnia na dzień rośnie. Może miało to związek z przepaścią między marzeniami a rzeczywistością. Może miało to związek z przepaścią między młodzieńczymi tęsknotami Gilesa i tym, co osiągnął u progu starości. Prawda była taka, że Giles mnie przestraszył. Czułem, że wyprzedził mnie na drodze, którą ja też kroczyłem. Z tym uczuciem pojechałem na lotnisko; nie opuszczało mnie w samolocie, kiedy myślałem o matce. I żeby je zagłuszyć, wypiłem kilka szklaneczek whisky podczas lotu.
Ale czułem to samo, gdy rozpakowywałem swój mizerny bagaż w pokoju 607 w hotelu Commodore w Bejrucie i kilka centymetrów od mojej głowy rozdzwonił się telefon. Podniosłem słuchawkę z dziwnym przeświadczeniem, że zaraz usłyszę od Ahmeda z recepcji wiadomość o przenosinach na dwudzieste pierwsze piętro. Myliłem się. Surrealistyczny epizod numer dwa właśnie dał o sobie znać.
Rozpoczęła się strzelanina, broń automatyczna poszła w ruch. Najprawdopodobniej grupa dzieciaków ostrzeliwała okolicę z japońskiego pikapa karabinkami AK 47. To był jeden z tych okresów w Bejrucie, kiedy mogliśmy nastawiać zegarki według pierwszych wieczornych wystrzałów. W strzelaniu tkwi pewna logika, choć mało przewidywalna: broń albo jest wymierzona w ciebie, albo nie. Najbardziej bałem się bomb podkładanych w samochodach. Kiedy idziesz chodnikiem lub utknąłeś w korku, nigdy nie wiadomo, czy zaparkowany obok samochód nie wyleci nagle w powietrze razem z całą ulicą, rozdzierając cię na strzępy, których nie da się zebrać do torebki, nie mówiąc już o trumnie. Po eksplozji w oczy rzucają się buty. Ludzie wylatują z nich, a one pozostają na swoim miejscu. Więc nawet po zebraniu i wywiezieniu ludzkich szczątków, wśród kawałków potłuczonego szkła, zniszczonych protez dentystycznych i strzępów ubrań można znaleźć pary butów w znośnym stanie. Natomiast ogień z broni maszynowej, który teraz słyszałem, czy sporadyczny wybuch ręcznego granatu nie przeszkadzały mi tak bardzo jak innym.
Podniosłem słuchawkę i kiedy usłyszałem kobiecy głos, zdrętwiałem nie tylko ze względu na swoją pogmatwaną sytuację uczuciową, lecz także dlatego, że moim zadaniem było odszukanie pewnej Niemki – tej samej, która w górach Asz-Szuf pobierała lekcje terroryzmu.
Ale to nie była Britta ani Monica, ani Mabel. Mówiła z amerykańskim akcentem i była wyraźnie przestraszona. Pamiętajcie, że miałem na imię Peter. Peter Carter z ważnej brytyjskiej gazety, choć jej miejscowy korespondent nigdy o mnie nie słyszał. Przypominałem sobie o tym, kiedy jej słuchałem.
– Peter, na litość boską, potrzebuję cię – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu. – Peter, do cholery jasnej, gdzieś ty się podziewał?
Rozległa się seria z ciężkiej broni maszynowej, zagłuszona hukiem granatu z napędem rakietowym. Głos w słuchawce odezwał się znowu, jeszcze bardziej zaniepokojony:
– Chryste, Peter, czemu do mnie nie dzwonisz? Przyznaję, powiedziałam niepotrzebnie parę rzeczy. Wszystko popsułam. Przepraszam. Boże, przecież nie jesteśmy dziećmi? Wiesz, jak tego nie cierpię.
Orgia strzałów. Czasem dzieciaki strzelały w niebo, żeby zrobić wrażenie.
Podniosła gwałtownie głos.
– Powiedz coś, Peter! Powiedz coś zabawnego, proszę! Gdzieś na świecie musi dziać się coś zabawnego! Peter, odezwiesz się wreszcie? Chyba nie jesteś martwy? Nie leżysz na podłodze z dziurą w głowie? Wystarczy, że przytakniesz. Nie chcę umierać sama, Peter. Jestem towarzyska. Kocham towarzysko, umieram towarzysko. Peter, odpowiedz mi. Proszę.
– Do którego pokoju pani dzwoni? – zapytałem.
Śmiertelna cisza. Prawdziwie śmiertelna cisza, która zbiera się między seriami strzałów.
– Kim pan jest? – zażądała wyjaśnienia.
– Mam na imię Peter, ale chyba nie o mnie pani chodzi. Do którego pokoju pani dzwoni?
– Do tego.
– Numer?
– Pokój 607.
– Obawiam się, że musiał się wymeldować. Przyleciałem do Bejrutu dziś po południu. Dali mi ten pokój.
Eksplodował granat, po nim następny. Gdzieś na ulicy, jakieś trzy przecznice dalej, ktoś krzyknął rozdzierająco. Krzyk urwał się nagle.
– Chyba nie żyje? – szepnęła.
Nie odpowiedziałem.
– To mogła być kobieta – zauważyła.
– Mogła – zgodziłem się.
– Kim pan jest? Brytyjczykiem?
– Tak. – Tak samo jak Peter, pomyślałem, nie wiem dlaczego.
– Co pan robi?
– Zawodowo?
– Niech pan coś mówi. Niech pan mówi.
– Jestem dziennikarzem – powiedziałem.
– Tak jak Peter?
– Nie wiem, jakim on jest dziennikarzem.
– Twardym. Wojenna szkoła. A pan jest twardy?
– Niektórych rzeczy się boję, innych nie.
– Myszy?
– Myszy boję się potwornie.
– Dobry pan jest?
– To chyba zależy od materiału. Nie pisuję teraz dużo. Bardziej zajmuję się redakcją.
– Żonaty?
– Zamężna?
– Tak.
– Z Peterem?
– Nie, nie z Peterem.
– Jak długo go pani zna?
– Męża?
– Nie, Petera – odparłem. Nie zastanawiałem się, dlaczego bardziej interesuje mnie jej cudzołożny związek niż małżeństwo.
– Tutaj wszystko liczy się inaczej – odparła. – Rok, dwa lata: tutaj nie ma takich pojęć. Nie w Bejrucie. A pan jest żonaty, prawda? Nie chciał mi pan powiedzieć o tym pierwszy.
– Jestem.
– Niech mi pan o niej opowie.
– O żonie?
– Jasne. Kocha ją pan? Jest wysoka? Ma wspaniałą cerę? Typowa Brytyjka, nie okazuje uczuć?
Opowiedziałem jej parę niewinnych historyjek o Mabel, trochę pozmyślałem, nienawidząc siebie za to.
– Kto, u licha, wierzy w seks z tą samą osobą po piętnastu latach? – zapytała.
Roześmiałem się, ale nie odpowiedziałem.
– Jest pan jej wierny?
– Niestrudzenie – odparłem po chwili wahania.
– Dobra, teraz praca. Wróćmy do pracy. Co pan tu robi? Coś specjalnego? Proszę mi opowiedzieć.
Szpieg, który tkwi we mnie, wymigał się od odpowiedzi.
– Teraz niech pani mi powie, czym się zajmuje. Też jest pani dziennikarką?
Niebo rozdarł pocisk smugowy. Po nim znów rozległa się strzelanina.
W jej głosie wyczułem znużenie, tak jakby strach ją męczył.
– Zajmuję się składaniem tekstu.
– Gdzie?
– W jednej parszywej agencji informacyjnej, gdzież by indziej? Pięćdziesiąt centów za linijkę, a potem jakiś fiut kradnie tekst i zgarnia dwa tysiące w jeden wieczór. Normalka.
– Jak pani na imię? – zapytałem.
– Nie wiem. Może Annie. Proszę mówić mi Annie. Jest pan naprawdę bardzo miły, wie pan o tym? Co trzeba zrobić, kiedy doberman chwyci za nogę?
– Zaszczekać?
– Zasymulować orgazm. Boję się. Może nie wyraziłam się dostatecznie jasno. Muszę się napić.
– Gdzie pani jest?
– Tutaj.
– Czyli gdzie?
– W hotelu, na litość boską. Commodore. Stoję w holu, od Ahmeda czuć czosnkiem i obserwuje mnie Grek.
– Jaki Grek?
– Stavros. Handluje twardymi narkotykami i przysięga wszystkim, że są miękkie. Niezła szuja.
Wsłuchałem się i po raz pierwszy wychwyciłem szmer rozmów w tle. Strzelanina ucichła.
– Peter?
– Tak.
– Niech pan wyłączy to światło.
Musiała wiedzieć, że w pokoju pali się tylko jedno światło, rozklekotana lampka nocna z krzywym pergaminowym abażurem. Stała na szafce między dwoma łóżkami. Wyłączyłem ją. Pojawiły się gwiazdy.
– Niech pan uchyli drzwi. Kilka centymetrów. Ma pan flaszkę?
– Butelkę whisky – odparłem.
– A wódkę?
– Nie.
– Lód?
– Nie.
– Przyniosę. Peter?
– Tak?
– Dobry z pana człowiek. Ktoś już to panu mówił?
– Ostatnio nikt.
– Zaraz będę – powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Ale nie przyszła.
Możecie sobie to wytłumaczyć, jak chcecie. Ja też próbowałem sobie to wytłumaczyć na wszystkie sposoby, kiedy siedziałem na łóżku, nasłuchując jej kroków, wpatrując się po ciemku w drzwi i czując, że życie przecieka mi między palcami.
Po godzinie zszedłem. Usiadłem w barze i wsłuchiwałem się w każdy kobiecy głos. Żaden nie pasował. Rozglądałem się za kobietą, która mogła się nazwać Annie i umówić z facetem poznanym przez telefon. Zapłaciłem Ahmedowi, żeby powiedział mi, kto korzystał z telefonu w holu o dziewiątej wieczorem, ale z jakiegoś powodu jego pamięć nie obejmowała rozhisteryzowanej Amerykanki.
Próbowałem nawet ustalić tożsamość mojego poprzednika z pokoju hotelowego i czy miał na imię Peter, lecz Ahmed zrobił się dziwnie tajemniczy i powiedział, że wrócił właśnie z Trypolisu od starej matki, a hotel nie przechowuje listy gości.
Czyżby prawdziwy Peter wrócił w ostatniej chwili i zabrał ją ze sobą? Może zrobił to Grek Stavros? Może była kurwą? Może ja nią byłem? A Ahmed był jej alfonsem? Może rozmowa telefoniczna była podstępną sztuczką, dzięki której zwabiała nowych gości podczas ich pierwszej samotnej nocy?
Wolę jednak myśleć, że była po prostu przerażoną kobietą, która tęskniła za swym chłopakiem i pragnęła przytulić się do kogoś, kiedy nocna strzelanina doprowadzała ją do szaleństwa.
Dzięki okrywającej ją tajemnicy dowiedziałem się czegoś o sobie, choć była to niepokojąca prawda. Dowiedziałem się, jak groźna jest moja samotność, jak bardzo chcę dawać i otrzymywać miłość i jak słabo troszczę się o tak zwane osobiste bezpieczeństwo w obliczu rosnącego głodu kontaktu. Pomyślałem o Monice i moich pustych deklaracjach miłości: nie zdołały poruszyć bogów, którym były przeznaczone. Pomyślałem o Gilesie Latimerze i jego beznadziejnej namiętności. Kobieta, która kazała nazywać siebie Annie, zdawała się należeć do tego samego grona udręczonych posłańców, którzy przemówili głosem z mego wnętrza.
Po tajemniczej dziewczynie przyszedł tajemniczy chłopak. Wydarzyło się to nazajutrz wieczorem.
Skonany usadowiłem się w hotelowym holu i samotnie popijałem whisky. Cały dzień jeździłem po obozach wokół Sydonu i ręka wciąż mi drżała po prostu od kolejnego dnia spędzonego w południowym Libanie. Nastała magiczna godzina zmierzchu, kiedy ludzkie królestwo zwierząt w Bejrucie zgodnie odkłada na bok waśnie i zbiera się przy wspólnym wodopoju. Widziałem to samo w dżungli. Może wy też. Jak na komendę słonie, guźce, gazele, lwy i żyrafy opuszczają schronienie w cieniu drzew i zwykle w ciszy ustawiają się na błotnistych brzegach. O tej samej godzinie można obserwować hol hotelu Commodore, do którego wracają po całodziennych zajęciach dziennikarze. Automatyczne szklane drzwi otwierają się zawsze trochę za wolno, wzdychając i chrząkając z wysiłku, a z ciemności wczesnej bejruckiej nocy wyłania się różnorodne towarzystwo: zespół szwedzkiej telewizji z blondyną o szarej cerze i w markowych dżinsach na czele, fotograf i korespondent amerykańskiego tygodnika, spece od podsłuchu, zawsze w parach, starszy i szalenie tajemniczy Niemiec z NRD ze swą japońską kochanką. Wszyscy wchodzą tak samo – nieśmiało i spokojnie – tak samo przystają i tak samo zrzucają z siebie całodzienne brzemię.
Dzień pracy nie dobiegł końca. Prawdziwy dziennikarz ma filmy do wysłania, historie do spisania, przesłania teleksem lub opowiedzenia przez telefon. Ktoś zaginął i trzeba zażądać wyjaśnień. Kogoś innego trafiła kula i nie wiadomo, czy powiadomiono już żonę. W każdym razie z chwilą gdy szklane drzwi zamykały się za nimi, wyrywali kolejny dzień z rąk wroga. Pora, żeby sfora uszczelniła norę na noc.
Obserwowałem ich i czekałem na człowieka, który znał kogoś, kto znał kogoś innego, kto mógłby znać poszukiwaną przeze mnie kobietę. Przez cały dzień nic nie zdziałałem, zaliczyłem tylko kolejną wycieczkę wśród nieszczęśników tego świata.
W holu zbierały się też inne gatunki, mniej efektowne, lecz często bardziej interesujące dla obserwatora: polityczni agitatorzy, handlarze bronią, handlarze narkotyków i drobni dyplomaci w ciemnych garniturach, frymarczący wpływami i informacjami. Przebierali w palcach koraliki, a ich niespokojne oczy czujnie obserwowały twarze. I agenci – agenci zewsząd – pracujący otwarcie, ponieważ w Bejrucie każdy uprawiał ten zawód. Nie było tam mężczyzny ani kobiety, którzy nie mieliby własnego źródła informacji, choćby był nim Ahmed z recepcji, który za kilka dolarów i uśmiech zdradziłby chętnie tajemnice wszechświata.
Lecz postać, która przykuła mój wzrok, wydawała się egzotyczna nawet na tle menażerii z Commodore. Nie zauważyłem, jak wchodził. Musiał dostać się do środka z jakąś grupą. Ujrzałem go w holu na tle ciemnych szklanych drzwi, ubranego w pasiastą piłkarską bluzę. Na głowie miał zawiązaną czystą białą chustę pielęgniarską. Gdyby nie był drobnej budowy i nie miał płaskiej klatki piersiowej, na pierwszy rzut oka nie byłbym pewien, czy jest kobietą udającą mężczyznę czy mężczyzną udającym kobietę.
Ochroniarz też go zauważył. I Ahmed z recepcji za potężnym kontuarem. Za nim stały dwa kałasznikowy oparte o ścianę tuż pod przegródkami, w których wisiały klucze. Zauważyłem, że Ahmed cofa się o pół kroku, żeby ewentualnie sięgnąć po broń. Mały ręczny granat o tej porze położyłby kres połowie nielegalnych interesów w mieście.
Ale chłopak szedł dalej przed siebie, nieświadomy ciekawości lub obojętny na nią. Był wysoki, młody, sprawny, choć poruszał się sztywno. Zachowywał się jak osoba pozbawiona woli, popychana naprzód głosem swego pana. Teraz mogłem mu się lepiej przyjrzeć. Nosił ciemne okulary, miał czarny kilkudniowy zarost i wąsy. Dlatego jego twarz wydawała się tak czarna. Na głowie biała pielęgniarska przepaska. Lecz to jego mechaniczna sztywność przyprawiała mnie o dreszcze i kazała się zastanowić, z jakiego rodzaju fanatykiem mamy do czynienia.
Stanął na środku holu. Kilka osób ustąpiło mu z drogi. Niektórzy spoglądali na niego i szybko odwracali wzrok, inni odsuwali się, jakby go znali, ale nie lubili. Nagle odniosłem wrażenie, że wznosi się pod jasnym światłem z góry. Z osłoniętą głową pochyloną do przodu i ledwo poruszającymi się ramionami wstępował na swój własny szafot, posłuszny rozkazom z góry. Zauważyłem teraz, że jest Amerykaninem. Powiedziały mi to jego przygięte kolana, luźne nadgarstki i nieco dziewczęce biodra. Amerykański chłopak w każdym calu. Ciemne szkła nie dawały widocznie wystarczającej ochrony, gdyż z jednej ręki zwisał daszek przeciwsłoneczny, jaki rzekomo noszą karciarze i dziennikarze, przynajmniej w filmach z lat czterdziestych. Miał co najmniej metr osiemdziesiąt wzrostu. Nosił sportowe buty na miękkiej podeszwie o nieskazitelnej bieli, tak jak przepaska na głowie.
Arabski fanatyk? zastanawiałem się.
Szalony syjonista? Było ich niemało.
Nawalony?
Hipisowski turysta na wojennym szlaku szukający mocnych wrażeń w mieście potępionych?
Odwrócił się i zaczął rozmawiać z recepcjonistą, lecz kątem oka zerkał na hol, wypatrując osoby, której szukał. Wtedy właśnie zauważyłem czerwone krosty na jego policzkach i czole, jak od pokrzywki lub ospy wietrznej, lecz wyraźniejsze. Doszedłem do wniosku, że w jakimś śmierdzącym hotelu pokąsały go pluskwy. A może wystawił głowę przez przednią szybę rozklekotanego samochodu. Zaczął iść w moim kierunku. Znów sztywno, bezwolnie. Zdecydowanie jak ktoś przyzwyczajony do tego, że się go obserwuje. Gniewnie, z dyndającym w ręce daszkiem. Patrzył na mnie groźnie zza ciemnych okularów, a ja popijałem drinka. Jakaś kobieta wzięła go pod rękę. Była ubrana w spódnicę i mogła być pielęgniarką, która oddała mu przepaskę. Stanęli przede mną. Właśnie przede mną.
– To jest Sol, proszę pana – powiedziała. Równie dobrze mógł się nazywać Mort albo Syd, albo jeszcze inaczej. – Chce wiedzieć, czy jest pan dziennikarzem.
Przyznałem, że jestem.
– Z Londynu, z wizytą? Jest pan redaktorem? Ma pan wpływy?
Odpowiedziałem z krzywym uśmieszkiem, że wątpię. Zajmuję stanowisko kierownicze, ale jestem tu z krótką wizytą.
– I wkrótce wraca pan do Londynu?
W Bejrucie lepiej nie zdradzać planowanych ruchów.
– Niedługo – przyznałem, choć zamierzałem wyjechać nazajutrz.
– Czy Sol może z panem przez chwilę porozmawiać, tylko porozmawiać? Sol chce porozmawiać z kimś, kto ma wpływy w poważnych zachodnich gazetach. Uważa, że tutejsi dziennikarze, którzy wszystko już widzieli, są całkiem zobojętniali. Sol potrzebuje kogoś z zewnątrz.
Przesunąłem się. Usiadła obok mnie, natomiast Sol – tajemniczy, milczący, bardzo czysty, w długich rękawach i z przepaską – powoli osunął się na krzesło. Kiedy wreszcie usiadł, oparł nadgarstki o kolana, trzymając daszek w obu dłoniach. Następnie wydał z siebie długie westchnienie i zaczął do mnie mamrotać:
– Chodzi o coś, co napisałem, proszę pana. Chciałbym, żeby wydrukował pan to w swojej gazecie.
Mówił cichym głosem osoby wykształconej i dobrze wychowanej. Ale był to głos apatyczny i oszczędny jak jego ruchy, jak gdyby przy wypowiadaniu każdego słowa odczuwał ból. Za szkłami bardzo ciemnych okularów zauważyłem, że lewe oko jest mniejsze od prawego. Węższe. Nie spuchnięte po ciosie, po prostu mniejsze od drugiego, jakby pochodziło z innej twarzy. A krosty nie były ukąszeniami ani wysypką, ani nakłuciami. Były to kratery jak wyrwy po kulach na bejruckim murze, ślady po amfetaminie i upale. Skóra wokół dziobów była podniesiona, lecz nie zamykała się.
Niepytany zaczął snuć swą historię. Był wolontariuszem niosącym pomoc, studentem trzeciego roku medycyny z Omaha. Wierzył w pokój. Był w restauracji, w której wybuchła bomba, prawie zmiotło ją z powierzchni ziemi. Powinienem tam pójść i zobaczyć. Restauracja o nazwie Akhbar’s. Chodziło do niej dużo Amerykanów, bombę podłożono w samochodzie, a takie są najparszywsze. Nie ma gorszej niespodzianki od bomby podłożonej w samochodzie.
Powiedziałem, że wiem.
Oprócz niego zginęli prawie wszyscy klienci, ludzi najbliżej ściany po prostu rozerwało na strzępy, mówił dalej, nie zdając sobie sprawy, że opisuje mój najgorszy koszmar. A teraz spłodził tę rzecz. Czuł, że musi się wypowiedzieć. Oddać łagodny głos na rzecz pokoju. Chciałby to wydrukować w mojej gazecie, może na coś się przyda. Myślał o weekendowym lub poniedziałkowym wydaniu. Honorarium pragnie przekazać na cele charytatywne. Przypuszczał, że zarobi jakieś dwieście dolarów, może więcej. W bejruckich szpitalach nawet taka suma dawała ludziom trochę nadziei.
– Potrzebujemy przerwy – wyjaśniał martwym głosem, podczas gdy dziewczyna wyłowiła z jego kieszeni maszynopis. – Żeby się opamiętać. Przerwy między wojnami, żeby znaleźć kompromis.
Tylko w hotelu Commodore w Bejrucie mogło wydawać się naturalne, że jakiś pacyfista w szoku pourazowym wyłuszcza beznadziejną sprawę fałszywemu dziennikarzowi. W każdym razie obiecałem, że zrobię, co w mojej mocy. Kiedy rozmówiłem się z człowiekiem, na którego czekałem – on oczywiście nic nie wiedział, nic nie słyszał, ale zasugerował spotkanie z pułkownikiem Asme w Tyrze – zaszyłem się w swoim pokoju i z kieliszkiem pod ręką zacząłem czytać przekazany mi tekst. Gdyby się okazało, że ma realną szansę na publikację, byłem gotów po powrocie do Londynu wykręcić ramię jednego z naszych niezliczonych sympatyków z Fleet Street i dopilnować, żeby tak się stało.
Tekst był tragiczny i nie nadawał się do druku: chaotyczny, emocjonalny apel do żydów, chrześcijan i muzułmanów, aby pamiętali o swych matkach i dzieciach i żyli razem w miłości. Nawoływał do kompromisu i podawał nieścisłe przykłady z historii. Proponował nową religię, „którą dałaby nam Joanna d’Arc, ale Anglicy jej nie pozwolili. Spalili ją na stosie, nie zważając na jej krzyki i wolę prostego ludu”. Ten wielki nowy ruch, twierdził, „połączy rasy semickie w duchowym braterstwie miłości i tolerancji”. Później całkowicie się pogubił, uciekając się do wielkich liter, podkreśleń i rzędów wykrzykników. Zanim dobrnąłem do końca, tekst przestał być tym, czym miał być w zamierzeniu, i czytałem o „całej rodzinie, z dziadkami i wnuczkami, która siedziała przy ścianie najbliżej epicentrum”. I o tym, jak wszystkich rozerwało na kawałki, nie raz, ale wielokrotnie – za każdym razem, gdy Sol zaglądał do swej udręczonej pamięci.
Nagle zacząłem pisać za niego. Do niej. Do Annie. Najpierw w myślach, później na marginesach jego tekstu, wreszcie na czystym papierze podaniowym z mojej teczki, a kiedy został zapisany, na następnym. Pociłem się, pot ściekał po mnie jak deszcz; taka to była noc, cicha do tej pory. Z gór spływał wilgotny, gryzący żar, a posępny szary smog jak armatni dym kładł się na morzu. Pisałem i zastanawiałem się, czy ona znów zadzwoni. Pisałem jak chłopak do dziewczyny, której nie znałem. Wypisywałem – o czym przekonałem się ku swej konsternacji dopiero rano, po przebudzeniu – pretensjonalne bzdury. Wyznawałem nonkonformistyczne uczucia, dawałem upust wielkim sentymentom, użalałem się nad odwieczną potęgą zła, nad niekończącym się poszukiwaniem powodów usprawiedliwiających czynienie zła.
Potrzebujemy przerwy, powiedział chłopak, żeby się opamiętać. Przerwy między wojnami. Zgodziłem się z nim w tej kwestii. Zgodziłem się też w tej kwestii z Annie. Powiedziałem im, że jedynymi przerwami w historii ludzkich konfliktów były przerwy nie na opamiętanie się, lecz na okrucieństwa, żeby świat znów mógł się podzielić, żeby ciemiężyciele odnaleźli swe ofiary, żeby odrodziła się chciwość i deprawacja. Pisałem jak młodzieniec z krwawiącym sercem i gdy rano ujrzałem zapisane przez siebie stronice rozsypane na podłodze wokół pustej butelki po whisky, nie mogłem uwierzyć, że to dzieło kogoś, kogo znam.
Zrobiłem więc jedyną rzecz, która przyszła mi do głowy. Zebrałem kartki do miednicy i spaliłem je, popiół pomieszałem i spuściłem z wodą do zakrwawionych bejruckich kanałów. I kiedy to zrobiłem, pobiegłem nad morze, narzucając sobie morderczy wysiłek i uciekając jak najszybciej przed tym, co mnie goniło.
Biegłem w stronę Hansena, jak najdalej od siebie, ale po drodze miałem jeszcze jeden przystanek.
Okazało się, że moja niemiecka dziewczyna, Britta, przebywa w Izraelu, w środku pustyni Negew, w kompleksie solidnych ciemnych baraków niedaleko wioski Rewiwim. Wokół baraków ciągnął się pas zaoranej ziemi i podwójne ogrodzenie z drutu kolczastego, z wieżą strażniczą na każdym rogu. Nie wiem, czy w kompleksie znajdowali się inni więźniowie z Europy, nie przedstawiono mi ich. Widziałem tylko młode Arabki, głównie z biednych wiosek na Zachodnim Brzegu lub z Gazy, które zostały namówione lub sterroryzowane przez swych palestyńskich kamratów i dopuściły się aktów przemocy wobec znienawidzonych syjonistycznych okupantów, najczęściej podkładając bomby na targach lub wrzucając je do autobusów.
Dotarłem tam z Beer Szewy jeepem prowadzonym przez krzepkiego młodego pułkownika wywiadu, którego ojca jeszcze za czasów brytyjskich rządów mandatowych szkolono do nocnych oddziałów milicji żydowskiej pod dowództwem generała Wingate’a. Ojciec pułkownika pamiętał Wingate’a, jak kucał nago w swym namiocie i przy świecach rysował na piasku plan bitwy. Każdy izraelski żołnierz opowiada o swym ojcu, lecz niewielu z nich wspomina Brytyjczyków. Po zakończeniu rządów mandatowych wydaje im się, że dobrze nas znają, i chyba mają rację: postrzegają nas jako antysemitów, ignorantów i imperialistów, choć liczba wyjątków pozwala wybaczyć nam te wady. Przed nami leżała Dimona, gdzie mieści się nuklearny arsenał Izraelczyków.
Nie opuszczało mnie poczucie oderwania od rzeczywistości. Wręcz przeciwnie, nasiliło się jeszcze. Zupełnie jakbym stracił dystans tak potrzebny w naszym fachu. Uczucia moje i innych ludzi zdawały się liczyć bardziej niż obserwacje. Jeśli ktoś nie ma się na baczności, bardzo łatwo może się nabawić w Libanie nienawiści do państwa Izrael. Ja też przeszedłem tę chorobę. Brnąc przez błoto i odór zniszczonych obozów, kucając w ruderach okrytych workami z piaskiem, doszedłem do przekonania, że izraelska żądza zemsty nie zostanie nasycona, dopóki oczy ostatniego palestyńskiego dziecka nie zamkną się na zawsze.
Być może mój młody pułkownik zauważył to, bo choć przyleciałem z Cypru, od opuszczenia Bejrutu minęło ledwie kilka godzin i prawdopodobnie uczucia te wciąż malowały się na mojej twarzy.
– Widziałeś Arafata? – zapytał z melancholijnym uśmiechem, gdy jechaliśmy prostą drogą.
– Nie.
– Czemu? To miły facet.
Nie skomentowałem.
– Dlaczego chcesz zobaczyć się z Brittą?
Powiedziałem mu. Nie było sensu tego ukrywać. Londyn musiał wykorzystać cały swój dar perswazji, żeby w ogóle doszło do spotkania, a moi gospodarze na pewno nie zamierzali pozwolić mi rozmawiać z nią na osobności.
– Mamy nadzieję, że zechce nam coś powiedzieć o swym byłym chłopaku – wyjaśniłem.
– Czemu miałaby się zgodzić?
– Rzucił ją. Była na niego zła.
– Kim był? – zapytał, jakby nie wiedział.
– Irlandczykiem. Adiutantem w IRA. Odprawia zamachowców, bada cele, dostarcza sprzęt. Żyła z nim w podziemiu w Amsterdamie i Paryżu.
– Jak w Na dnie Orwella?
– Tak.
– Kiedy ją rzucił?
– Pół roku temu.
– Może już nie jest na niego zła. Może każe ci się wypchać. Dla dziewczyny takiej jak Britta pół roku to cholernie długo.
Zapytałem, czy dużo mówi. Było to drażliwe pytanie, ponieważ Żydzi nie przyznawali się, jak długo ją przetrzymują i w jakich okolicznościach ją schwytali. Pułkownik miał szeroką twarz i brązową skórę. Jego rodzina pochodziła z Rosji. Na koszulce khaki z krótkimi rękawami nosił skrzydełka spadochroniarza. Miał dwadzieścia osiem lat, urodził się już w Izraelu, w Tel Awiwie, i był zaręczony z Żydówką z Maroka. Jego ojciec, dawny członek nocnej milicji Wingate’a, teraz był dentystą. Wszystko to opowiedział mi w ciągu kilku pierwszych minut naszej znajomości gardłowym angielskim, którego sam się nauczył.
– Czy mówi? – powtórzył z ponurym uśmiechem w odpowiedzi na pytanie. – Britta? Tej kobiecie, odkąd została uwięziona, nie zamykają się usta.
Wiedząc co nieco o izraelskich metodach, nie byłem zdziwiony i w duchu wzdrygnąłem się na myśl o spotkaniu z osobą, która została im poddana. To samo przeżyłem w Irlandii: mężczyzna zapięty pod samą szyję patrzył na mnie trupimi oczami i do wszystkiego się przyznawał.
– Sam ją przesłuchujesz? – zapytałem, zauważając na nowo jego grube brązowe przedramiona i twardy zarys szczęki. Myślałem może o pułkowniku Jerzym.
Pokręcił głową.
– To niemożliwe.
– Dlaczego?
Miał mi coś powiedzieć, ale się rozmyślił.
– Mamy specjalistów – odparł. – Chłopców z Szin Bet, sprytnych jak Britta. Nie spieszą się. Rodzina.
Słyszałem o tej kochającej się rodzince, choć nie przyznałem się do tego. Syjoniści zwabili ją w pułapkę, o czym poinformował mnie w Tyrze pewien informator z zaczerwienionymi oczami. Wyjechała z obozu i z nowym chłopakiem imieniem Said i jego trzema przyjaciółmi udała się do Aten. Dobrzy chłopcy. Bardzo zdolni. Mieli w planie zestrzelenie samolotu linii El Al, gdy będzie podchodził do lądowania na ateńskim lotnisku. Chłopcy zaopatrzyli się w ręczną wyrzutnię rakietową i wynajęli dom niedaleko lotniska. Britta jako niewinnie wyglądająca Europejka miała zamknąć się w budce telefonicznej na lotnisku z krótkofalowym odbiornikiem za trzydzieści dolarów i przekazywać instrukcje z wieży kontrolnej chłopcom na dachu. Wszystko zostało zapięte na ostatni guzik, jak zapewniał mój informator. Próby poszły jak po maśle. Lecz krytycznego dnia operacja wzięła w łeb.
Słuchając go, sam próbowałem przewidzieć dalszy ciąg tej historii, wyobrażając sobie, jak zareagowałyby nasze służby wywiadowcze, gdyby dostały cynk: dwa zespoły jednocześnie atakują dach i budkę telefoniczną; wcześniej ostrzeżony pusty samolot ląduje bezpiecznie na ateńskim lotnisku; lot do Tel Awiwu z terrorystami przykutymi do foteli. Zastanawiałem się, co z nią zrobią. Czy wytoczą jej proces, czy wymienią w zamian za jakieś przysługi?
– Co się stało z chłopakami, z którymi była w Atenach? – zapytałem pułkownika, ignorując polecenie Londynu, żeby nie wykazywać zainteresowania tymi sprawami.
– Z chłopakami? Ona nic o nich nie wie. Ateny? Jakie Ateny? Jest niewinną niemiecką turystką na wakacjach w Ejlacie. Porwaliśmy ją, nafaszerowali narkotykami, uwięzili, a teraz wrabiamy w coś dla celów propagandowych. Nie możemy jej nic udowodnić, a ona o tym wie. Chcesz jeszcze coś wiedzieć? Zapytaj Brittę, nie krępuj się.
Intrygowało mnie jego zachowanie, tym bardziej że gdy wysiedliśmy z jeepa, położył mi rękę na ramieniu i życzył mi szczęścia.
– Jest twoja – powiedział. – Mazeł tow.
Zaczynałem obawiać się tego, co mnie czekało.
Tęgawa, niska kobieta w wojskowym mundurze przyjęła nas w czystym gabinecie. Wśród personelu więziennego nigdy nie brakuje sprzątaczek, pomyślałem. Kapitan Levi była strażniczką Britty. Mówiła po angielsku jak dyrektorka szkoły z amerykańskiej prowincji, lecz wolniej, staranniej. Miała błyszczące oczy, krótkie siwe włosy, emanowała z niej łagodność i rezygnacja. Ziemista cera wskazywała na pracownika więziennego, lecz kiedy składała dłonie, wydawało się, że powinna robić na drutach sweterki dla wnuczków.
– Britta jest bardzo inteligentna – poinformowała mnie przepraszającym tonem. – Dla inteligentnego mężczyzny przesłuchiwanie inteligentnej kobiety jest czasem trudne. Czy ma pan córkę?
Nie zamierzałem wyręczać jej w sporządzaniu mej charakterystyki, więc powiedziałem tylko, że nie, co zresztą było zgodne z prawdą.
– Szkoda. Ale to nic. Może jeszcze nic straconego. Taki mężczyzna jak pan ma jeszcze czas. Mówi pan po niemiecku?
– Tak.
– To doskonale. Może się pan z nią porozumieć w jej ojczystym języku. W ten sposób lepiej ją pan pozna. Ja mogę z Brittą rozmawiać tylko po angielsku. Mój zmarły mąż był Amerykaninem, nauczył mnie angielskiego. Brittę nauczył jej dawny kochanek, który był Irlandczykiem. Z Tel Awiwu nadeszła wiadomość, że mamy panu dać dwie godziny. Wystarczą panu dwie godziny? Jeśli potrzebuje pan więcej, poprosimy ich, może się zgodzą. A może dwie godziny to za dużo? Zobaczymy.
– Jest pani bardzo miła – powiedziałem.
– Miła, no nie wiem. Może nie powinniśmy być mili. Może jesteśmy zbyt mili. Zobaczy pan.
I posłała po kawę i po Brittę, a ja z pułkownikiem zająłem miejsce po jednej stronie prostego drewnianego stołu.
Kapitan Levi nie usiadła przy stole, ponieważ, jak przypuszczałem, nie zamierzała brać udziału w przesłuchaniu. Usiadła przy drzwiach na zwykłym kuchennym krześle, spuszczając wzrok, jak gdyby w oczekiwaniu na rozpoczęcie koncertu. Nawet kiedy Britta wkroczyła do pomieszczenia w eskorcie dwóch młodych strażniczek, podniosła wzrok tylko na tyle, żeby widzieć ich stopy, gdy przeszły na środek pokoju i zatrzymały się. Jedna ze strażniczek odsunęła krzesło dla Britty, druga zdjęła jej kajdanki. Strażniczki wyszły, a my przysunęliśmy się do stołu.
Chciałbym odmalować tę scenę dokładnie tak, jak ją widziałem z mojego miejsca: pułkownik siedział po mojej prawicy, Britta naprzeciw nas po drugiej stronie stołu, kapitan Levi z pochyloną siwą głową niemal bezpośrednio za nią, choć trochę bardziej na lewo, z wyrazem zadumy, który przybrał formę półuśmiechu. Przez cały czas trwania rozmowy pozostała w tej pozycji, nieruchoma jak figura woskowa, a jej pełen zrozumienia półuśmiech ani na chwilę nie zniknął. Postawa ta wyrażała koncentrację i pewnego rodzaju wysiłek, toteż zastanawiałem się, czy Levi próbuje wyłapywać wyrażenia i słowa, które wydają jej się znajome dzięki połączonej znajomości jidysz i angielskiego. Britta bowiem, jako dziewczyna z Bremy, mówiła wyraźnie i czysto, tak że zrozumienie jej nie sprawiało trudności.
Niewątpliwie była dorodnym okazem swej rasy. Miała „jasne jak len” włosy, jak to określają jej ziomkowie, była wysoka, wyprostowana i dobrze zbudowana. Szeroko rozstawione niebieskie oczy patrzyły dość zuchwale, co podkreślała silnie zarysowana szczęka. Jej młodość i wzrost przypominały mi Monicę; nie mogłem też odpędzić myśli, że cechuje ją podobna zmysłowość. Kiedy tylko weszła, natychmiast wyparowały moje podejrzenia o maltretowanie. Poruszała się jak baletnica, lecz z większą inteligencją i poczuciem rzeczywistości niż tancerze. Wyglądałaby dobrze w stroju tenisistki lub w dirndlu i przypuszczałem, że w swoim czasie miała na sobie obydwa. Nie szpeciła jej nawet więzienna koszula, zrobiła sobie bowiem z czegoś szmaciany pasek, który zawiązała w talii, i zaczesała jasne włosy do tyłu, tak że opadały na ramiona. Gdy tylko oswobodzono jej ręce, pierwszym gestem było wyciągnięcie jednej ręki do mnie. Równocześnie dygnęła jak uczennica, lecz nie mogłem jeszcze ustalić, czy to przejaw ironii, czy szacunku. Uścisnęła mi dłoń po męsku, ale też przytrzymała ją nieco. Nie miała makijażu ani go nie potrzebowała.
– Und mit wem hab’ ich die Ehre? – zapytała przez grzeczność albo dla żartu. Z kim mam zaszczyt rozmawiać?
– Jestem brytyjskim urzędnikiem – odparłem.
– Pańskie nazwisko?
– Jest nieważne.
– Ale pan jest bardzo ważny!
Więźniowie zaraz po wyprowadzeniu z celi często w pierwszym odruchu wygadują głupstwa, więc odpowiedziałem jej ostrożnie:
– Pracuję z Izraelczykami nad pewnymi aspektami pani sprawy. Więcej nie musi pani wiedzieć.
– Mojej sprawy? A więc jestem teraz sprawą? Zabawne. Myślałam, że jestem człowiekiem. Proszę, niech pan usiądzie, panie Nikt – powiedziała i sama usiadła.
Siedzieliśmy więc tak, jak opisałem, z zadumaną twarzą kapitan Levi w tle za głową Britty. Pułkownik nie wstał, żeby przywitać się z więźniarką, i teraz, gdy siedziała przed nim, prawie na nią nie patrzył. Sprawiał wrażenie, jakby nie robił sobie żadnych nadziei. Zerknął na zegarek z matowej stali, który wyglądał na jego brązowym nadgarstku jak broń. Nadgarstki Britty były białe i gładkie jak nadgarstki Moniki, poza czerwonymi pręgami od kajdanek.
Nagle zaczęła mnie pouczać.
Przystąpiła do tego natychmiast, jakby wznawiała przerwany wykład, i w pewnym sensie tak było, gdyż szybko zdałem sobie sprawę, że Britta poucza w ten sposób wszystkich, a raczej tych, w których dostrzega burżujów. Oznajmiła, że musi złożyć oświadczenie, i zażyczyła sobie, abym przekazał je „kolegom”, jak ich nazwała, odnosi bowiem wrażenie, że władze nie zdają sobie w pełni sprawy z jej położenia. Jest jeńcem wojennym, tak jak każdy izraelski żołnierz w rękach Palestyńczyków, i ma prawo do traktowania i przywilejów określonych w konwencjach genewskich. Przyjechała tu jako turystka i nie popełniła w Izraelu żadnego przestępstwa; została aresztowana jedynie z powodu rzekomo fatalnej reputacji w innych krajach. Była to celowa prowokacja wymierzona przeciw światowemu proletariatowi.
Roześmiałem się nagle, a ona umilkła. Nie spodziewała się takiej reakcji.
– Chwileczkę – zaoponowałem. – Albo jest pani jeńcem wojennym, albo niewinną turystką. Nie można być i jednym, i drugim.
– Wojna toczy się między niewinnymi i winnymi – odcięła się bez wahania i wróciła do swego wykładu. Walczy nie tylko z syjonizmem, lecz również, jak to określiła, z dynamiką burżuazyjnej dominacji, z tłumieniem naturalnych instynktów i z utrzymaniem despotycznej władzy kryjącej się pod płaszczykiem „demokracji”.
Znów usiłowałem wejść jej w słowo, lecz jakby tego nie zauważała. Cytowała Marcuse’a i Freuda. Wspomniała o buncie dojrzewających synów przeciw ojcom i o odstąpieniu od tego buntu w latach późniejszych, kiedy synowie sami stają się ojcami.
Zerknąłem na pułkownika, ale zdawał się drzemać.
Celem działań jej i jej towarzyszy jest zatrzymanie instynktownego cyklu represji we wszystkich formach – w podporządkowaniu robotników materializmowi, w represyjnej naturze samego „postępu” – i pozwolenie prawdziwym siłom społeczeństwa, takim jak energia erotyczna, na tworzenie nowych, nieskrępowanych form kulturowej twórczości.
– Żadna z tych rzeczy nie interesuje mnie w najmniejszym stopniu – zaprotestowałem. – Proszę przestać i posłuchać moich pytań.
Akty tak zwanego terroryzmu, kontynuowała, jakbym się w ogóle nie odezwał, mają zatem dwa wyraźne cele: popsucie szyków armiom burżuazyjno-materialistycznego spisku oraz uświadamianie ciemnych mas wyrobników, którzy zupełnie zapomnieli o istnieniu światła. Innymi słowy, wprowadzenie fermentu i rozbudzenie świadomości najbardziej represjonowanych warstw ludzkości.
Pragnie też dodać, że nie jest zwolenniczką komunizmu, choć woli ten system od kapitalizmu, ponieważ komunizm zdecydowanie neguje egocentryczny ideał, który prowadzi do ubezwłasnowolnienia człowieka wobec własności.
Popiera wolność seksualną oraz – dla chętnych – korzystanie z narkotyków jako środka do odkrycia wolnego „ja” przeciwstawionego zniewolonemu „ja”, okaleczonemu przez agresywną tolerancję.
Odwróciłem się do pułkownika. Przesłuchaniami jak wszystkim innym rządzą prawa etykiety.
– Czy musimy dalej wysłuchiwać tych andronów? Jest twoim więźniem, nie moim – powiedziałem, gdyż sam nie mogłem jej do niczego zmusić.
Pułkownik podniósł głowę na tyle, żeby rzucić jej obojętne spojrzenie.
– Chcesz wrócić do celi, Britta? – zapytał. – Chcesz zostać o chlebie i wodzie przez kilka tygodni? – Mówił po niemiecku z równie dziwacznym akcentem jak po angielsku. Nagle wydał mi się dużo starszy niż w rzeczywistości. I mądrzejszy.
– Dziękuję bardzo, mam jeszcze trochę do powiedzenia.
– Jeśli chcesz tu zostać, masz się zamknąć i odpowiadać na pytania – oznajmił pułkownik. – Wybór należy do ciebie. Jeśli chcesz nas opuścić, proszę bardzo. – Powiedział coś jeszcze po hebrajsku do kapitan Levi, która kiwnęła głową w zamyśleniu.
Do pokoju wszedł arabski więzień z kawą: na tacy miał cztery filiżanki i talerz herbatników. Rozdał wszystkim usłużnie po filiżance, a herbatniki postawił na środku stołu. Ogarnęło nas rozleniwienie. Britta wyciągnęła rękę po ciastko, leniwie, jakby była we własnym domu. Ręka pułkownika znalazła się jednak szybciej przy herbatnikach. Odsunął talerz.
– Proszę, o co chce mnie pan zapytać? – zwróciła się do mnie Britta, jakby nic się nie stało. – Chce pan, żebym wydała mu Irlandczyków? Jakie jeszcze aspekty mojej sprawy interesują Anglików, panie Nikt?
– Wystarczy, że wyda nam pani jednego Irlandczyka – odparłem. – Żyła pani przez rok z mężczyzną o imieniu Seamus.
Wydawała się rozbawiona. Podsunąłem jej kolejny temat. Przyglądała mi się i chyba zauważyła coś znajomego w mojej twarzy.
– Żyłam z nim? To przesada. Spałam z nim. Seamus nadawał się tylko do seksu – wyjaśniła z figlarnym uśmieszkiem. – Był blisko, służył jako instrument. Dobry instrument, powiedziałabym. Ja byłam tym samym dla niego. Lubi pan seks? Czasem dołączał do nas jakiś chłopak, czasem dziewczyna. Próbowaliśmy różnych konfiguracji. To bez znaczenia, ale bawiliśmy się dobrze.
– Bez znaczenia? – zapytałem.
– Dla naszej pracy.
– Jakiej pracy?
– Już ją opisałam, panie Nikt. Opowiedziałam o jej celach, o naszej motywacji. Nie można stawiać znaku równości między humanitaryzmem i unikaniem przemocy. Musimy walczyć o swoją wolność. Czasem nawet najwyższe cele można osiągnąć jedynie metodami siłowymi. Wie pan o tym? W seksie też można stosować przemoc.
– W jakiego rodzaju działania zamieszany był Seamus? – zapytałem.
– Mówimy nie o aktach przemocy, lecz o prawie człowieka do oporu przeciw czynom popełnionym przez siły represji. Należy pan do tych sił czy też popiera pan spontaniczność, panie Nikt? Może powinien pan się uwolnić i zostać jednym z nas.
– To zamachowiec – powiedziałem. – Wysadza w powietrze niewinnych ludzi. Jego ostatnim celem był pub w południowej Anglii. Zabił parę staruszków, barmana i pianistę. Daję pani słowo, że nie wyzwolił przez to ani jednego zahukanego robotnika.
– To pytanie czy stwierdzenie, panie Nikt?
– To zaproszenie do opisania jego działalności.
– Pub znajdował się w pobliżu brytyjskiego obozu wojskowego – odparła. – Zapewniał rozrywkę faszystowskim siłom ucisku.
Znów figlarne spojrzenie zimnych oczu zatrzymało się na mnie. Mówiłem już, że była atrakcyjna? Na czym polega atrakcyjność w takich okolicznościach? Miała na sobie perkalową więzienną koszulę. Była penitentką wbrew woli i nie żałowała popełnionych grzechów. Każda jej cząstka wyrażała czujność. Wyczuwałem ją, a ona wiedziała o tym i przepaść między nami ją kusiła.
– Mój wydział proponuje pani pewną sumę, którą możemy wypłacić wskazanej osobie – powiedziałem. – W zamian prosimy o informacje, które doprowadzą do aresztowania i skazania pani przyjaciela Seamusa. Interesują nas jego dawne i planowane zbrodnie, kryjówki, kontakty, zwyczaje i słabości. – Czekała na ciąg dalszy, więc być może niemądrze mówiłem dalej: – Seamus nie jest bohaterem. To bydlak. Naprawdę. Kiedy był młody, nikt go nie skrzywdził; jego rodzice są porządnymi ludźmi, prowadzą sklep tytoniowy w County Down. Jego dziadek był policjantem, dobrym policjantem. Seamus wysadza ludzi w powietrze, żeby przeżyć coś mocnego, ponieważ jest ułomny. Dlatego źle cię potraktował. Jest szczęśliwy tylko wtedy, kiedy zadaje ból. Poza tym jest rozpieszczonym bachorem.
Nawet nie zadrasnąłem lodowej tafli jej nieruchomego spojrzenia.
– Pan też jest ułomny, panie Nikt? Tak mi się wydaje. W pańskim zawodzie to normalne. Powinien pan dołączyć do nas, panie Nikt. Powinien się pan od nas uczyć, a przekonamy pana do naszej sprawy. Nie będzie pan już ułomny.
Musicie zrozumieć, że wypowiadając te słowa, nie podniosła głosu ani też nie pozwoliła sobie na żadne dramatyczne gesty. Zachowywała protekcjonalną i opanowaną, a nawet serdeczną postawę. Szyderstwo tkwiło w niej głęboko, dobrze zamaskowane. Miała zdrowy naturalny uśmiech, który ani na chwilę nie opuszczał jej twarzy, kiedy mówiła. Kapitan Levi wciąż pozostawała zapatrzona w swe wspomnienia, może dlatego, że nie rozumiała, o czym się mówi.
Pułkownik zerknął na mnie pytająco. Nie chcąc mówić, podniosłem tylko ręce ze stołu w geście, który oznaczał bezradność. Pułkownik powiedział coś do kapitan Levi, a ona z rozczarowaną miną osoby, która przygotowała posiłek, a teraz widzi, że wynosi się nietknięte jedzenie, wezwała eskortę. Britta wstała, wygładziła więzienną koszulę na piersiach i biodrach i wyciągnęła ręce do założenia kajdanek.
– Jaką sumę chcieli mi zaproponować, panie Nikt? – zapytała.
– Żadną – odparłem.
Znów dygnęła na pożegnanie i ruszyła w asyście strażniczek do drzwi, kołysząc biodrami pod koszulą, co przypomniało mi Monicę w szlafroku. Obawiałem się, że znów zacznie przemawiać, ale nie zrobiła tego. Może wiedziała, że jest triumfatorką, i nie chciała robić niczego, co mogłoby zepsuć efekt. Pułkownik wyszedł za nią. Zostałem sam z kapitan Levi. Półuśmiech wciąż gościł na jej twarzy.
– Proszę – odezwała się. – Teraz trochę pan zna śpiewkę Britty.
– Chyba tak.
– Czasem za bardzo się rozumiemy. Może powinien pan rozmawiać z nią po angielsku. Mogę się nią zajmować, dopóki mówi po angielsku. Jest tylko człowiekiem, kobietą, więźniarką. I może być pan pewien, że cierpi. Jest odważna i póki mówi po angielsku, mogę wykonywać przy niej swe obowiązki.
– A kiedy mówi po niemiecku?
– Po co miałaby to robić, skoro wie, że jej nie zrozumiem?
– Ale przyjmijmy, że rozumiałaby pani. Co wtedy?
Jej uśmiech stał się lekko zawstydzony.
– Chybabym się bała – odpowiedziała powoli ze swym amerykańskim akcentem. – Myślę, że gdyby kazała mi coś zrobić, korciłoby mnie, żeby jej posłuchać. Ale nie pozwalam jej rozkazywać. Z jakiej racji? Nie daję jej takiej władzy nad sobą. Mówię po angielsku i jestem jej szefem. Widzi pan, spędziłam dwa lata w obozie koncentracyjnym w Buchenwaldzie. – Nadal uśmiechając się, wypowiedziała resztę po niemiecku cichym szeptem dawnej więźniarki: – Man hört so scheussliche Echos in ihrer Stimme, wissen Sie. Widzi pan, w jej głosie pobrzmiewają takie straszne echa.
Pułkownik stał w progu, czekając na mnie. Kiedy zeszliśmy po schodach, znów położył mi rękę na ramieniu. Tym razem wiedziałem dlaczego.
– Traktuje tak wszystkich chłopaków? – zapytałem go.
– Kapitan Levi?
– Britta.
– Jasne. Może ciebie trochę gorzej. Chyba dlatego, że jesteś Anglikiem.
Może, pomyślałem, a może dlatego, że dojrzała we mnie coś więcej niż tylko moją angielskość. Może odczytała nieświadome sygnały słabości. Cokolwiek zobaczyła, stanowiło to podsumowanie stanu zagubienia, w którym się znalazłem. Britta wyraziła moje próby zatrzymania świata, który wymykał mi się z rąk, podatność na każdy przypadkowy argument.
Wezwanie do odnalezienia Hansena nadeszło tej samej nocy podczas wesołego przyjęcia dyplomatycznego, które wyprawił mój gospodarz z ambasady brytyjskiej w Herclijji.