10

Maggs, mój niesympatyczny kryptożurnalista, usiłował skłonić Smileya do wypowiedzi na temat amoralnego charakteru naszej pracy. Chciał od niego usłyszeć, że wszystko jest dozwolone, dopóki udaje nam się zachować bezkarność. Chciał to usłyszeć, gdyż był nie tylko źle wychowany, lecz również bezwzględny i życzyłby sobie znaleźć w naszym fachu coś w rodzaju licencji na odrzucenie niewielu skrupułów, które mu pozostały.

Ale Smiley nie dał mu tej satysfakcji. Początkowo sprawiał wrażenie, że zaraz się zdenerwuje, na co po cichu liczyłem. Jeśli nawet tak było, zdołał się opanować. Zaczął mówić, przerwał jednak i zawahał się, co dało mi do myślenia. Czyżby nadeszła pora, żeby zakończyć spotkanie? Lecz odetchnąłem z ulgą, gdyż Smiley szybko wziął się w garść – wiedziałem, że rozproszyło go tylko jakieś wspomnienie, jedno z tysiąca, które tworzyły jego szpiegowskie „ja”.

– Widzicie – zaczął, odpowiadając, jak miał w zwyczaju, bardziej ogólnikowo niż szczegółowo – w wolnym społeczeństwie jest bardzo ważne, aby ludzie wykonujący naszą pracę pozostali buntownikami. To prawda, że musimy jeść z jednej miski z diabłem i czasem, chcąc nie chcąc, ocieramy się o niego. I jak wszyscy wiemy – kpiące spojrzenie w stronę Maggsa wywołało falę pełnego wdzięczności śmiechu – diabeł często stanowi lepsze towarzystwo od pobożnych, prawda? Mimo to nie opuszcza nas obsesja na punkcie dobra. Egoizm jest strasznie ograniczający. Tak jak oportunizm. – Znów przerwał, zamyślił się głęboko. – Chcę tylko powiedzieć, że jeśli od czasu do czasu staniecie przed pokusą humanitarnego czynu, mam nadzieję, że jej ulegniecie. Nie stwierdzicie, że to przejaw słabości.

Spinki do mankietów, pomyślałem w przebłysku natchnienia. George przypomina sobie staruszka.

Bardzo długo nie mogłem pojąć, dlaczego historia ta mnie prześladuje. Wreszcie zrozumiałem, że natknąłem się na nią w okresie, kiedy moje stosunki z synem Adrianem sięgnęły dna. Mówił, że nie zamierza zawracać sobie głowy studiami, tylko znajdzie dobrze płatną pracę. Jego niepokój odczytałem jako materializm, a dążenie do niezależności jako lenistwo. Któregoś wieczora wpadłem w złość i zwymyślałem go, po czym przez kilka tygodni słusznie wstydziłem się za siebie. Właśnie wtedy trafiłem na tę historię.

Przypomniałem sobie również, że Smiley nie ma dzieci, co być może tłumaczy jego dwuznaczną rolę w całej sprawie. Nieco zmroziła mnie myśl, że wypełniał w sobie jakąś pustkę, próbując naprawić związek, którego nigdy nie zaznał.

W końcu wyłowiłem z pamięci, że zaledwie kilka dni po odkryciu tamtych dokumentów otrzymałem anonim denuncjujący biednego Frewina jako radzieckiego szpiega. I donoszący, że między Frewinem i staruszkiem istniało jakieś tajemnicze podobieństwo mające związek z dozgonnym przywiązaniem i zaginionymi światami. O wszystkim tym wspominam dla nakreślenia kontekstu, gdyż jeszcze nigdy nie spotkałem się z przypadkiem, który nie wiązałby się z setką innych.

Nie mogę też przeoczyć faktu, że i tym razem – jak wielokrotnie w moim życiu – Smiley okazał się moim prekursorem. Gdy tylko bowiem zasiadłem za nieprzyjaznym biurkiem w sekcji Inkwizycji, wszędzie natykałem się na jego ślady: w naszych zakurzonych archiwach, w zdezaktualizowanych dziennikach oficerów dyżurnych i w rozrzewnionych uśmiechach starszych sekretarek, które mówiły o nim z przesłodzonym podziwem leciwych westalek, trochę jak o Bogu, trochę jak o pluszowym misiu i trochę – choć zawsze szybko prześlizgiwały się nad tym aspektem jego natury – jak o rekinie. Pokazywały nawet porcelanową filiżankę ze spodeczkiem zakupioną na South Audley Street – gdzież by indziej? – prezent dla George’a od Ann, wyjaśniały tkliwie, przekazany później Inkwizycji po zrehabilitowaniu go w Centrali. I oczywiście z filiżanki Smileya – jak ze Świętego Graala – nie mógł pić zwykły śmiertelnik.

Inkwizycja, jeśli nie domyśliliście się jeszcze, była Syberią służb wywiadowczych, a Smiley, co odkryłem z ulgą, przeżył nie jedno zesłanie, a dwa. Najpierw dlatego, że miał czelność zasugerować Piątemu Piętru, że karmi w swym łonie moskiewskiego „kreta”, a drugi raz kilka lat później, kiedy okazało się, że miał rację. Inkwizycja charakteryzowała się nie tylko syberyjską monotonią, lecz również miała coś z jej pustki. Mieściła się bowiem nie w głównym budynku, tylko w szeregu przestronnych biur parteru gmachu na Northumberland Avenue, na północnym krańcu Whitehall.

I tak jak wiele innych okolicznych budynków, siedziba sekcji Inkwizycji miała już czasy świetności za sobą. Została założona w czasie drugiej wojny światowej, żeby przyjmować dary obcych, wysłuchiwać ich podejrzeń, uspokajać obawy i – jeśli rzeczywiście natknęli się na coś poważnego – zbałamucić ich lub zastraszyć, żeby milczeli.

Jeśli wydawało ci się, że późno w nocy zauważyłeś sąsiada ślęczącego nad nadajnikiem radiowym; jeśli widziałeś dziwne światła migające z okna i wstydziłeś się albo nie ufałeś miejscowemu posterunkowi policji; jeśli tajemniczy obcokrajowiec z autobusu, który wypytywał cię o twoją pracę, pojawił się nagle przy tobie w miejscowym pubie; jeśli kochanek wyznał ci – przez samotność, brawurę lub w desperackiej potrzebie przekonania cię, że jest bardziej interesujący – że pracuje dla niemieckiego wywiadu, wówczas niewykluczone, że po korespondencji z pewnym fikcyjnym asystentem jakiegoś nieznanego podsekretarza w Whitehall zostałbyś wezwany i nie bacząc na naloty, znalazłbyś się w obłożonym workami z piaskiem korytarzu z odłażącą farbą na ścianach i został doprowadzony do pokoju 909, gdzie jakiś tam major bądź kapitan, obydwaj autentyczni jak trzydolarowe banknoty, uprzejmie poprosiliby cię, żebyś zrelacjonował swoją sprawę szczerze, nie obawiając się niczego.

I od czasu do czasu, co rejestruje tajna historia Inkwizycji, z tak nijakich początków rodziły się wielkie rzeczy i rodzą sporadycznie do dzisiaj, choć ruch w interesie nie da się porównać z tym, co było kiedyś. Sekcja Inkwizycji zajmuje się obecnie głównie takimi sprawami, jak dobrowolne oferty współpracy, anonimowe denuncjacje, jak ta wymierzona przeciw biednemu Frewinowi, a nawet – żeby wspomóc pogardzane służby bezpieczeństwa – prośby o przeprowadzenie weryfikacji, które stanowią najgorszą z możliwych Syberii, największe oddalenie od ekscytujących operacji Naszej Rosji, jakie można sobie wyobrazić, bez całkowitego opuszczenia służby.

Mimo to pobyt na tym wygnaniu uczy czegoś więcej niż tylko pokory. Oficer wywiadu jest niczym, jeśli stracił chęć słuchania, a George Smiley, pulchny, posępny, zdradzony przez żonę, skromny, niezmordowany George, który wiecznie czyści krawatem szkła okularów, mruczy pod nosem i wzdycha w niezmiennym roztargnieniu, był najlepszym słuchaczem ze wszystkich.

Smiley słuchał przymrużonymi zaspanymi oczami, postawą swego misiowatego ciała, bezruchem i pełnym zrozumienia uśmiechem. Potrafił słuchać, ponieważ z jednym wyjątkiem, którym była jego żona Ann, niczego nie oczekiwał od drugiego człowieka, niczego nie krytykował, przebaczał, zanim jeszcze ktoś zdążył wyznać mu swój grzech. Potrafił słuchać lepiej niż mikrofon, ponieważ jego umysł natychmiast wychwytywał rzeczy najbardziej istotne; zdawało się, że zauważa je, nie wiedząc jeszcze, dokąd go zaprowadzą.

Całe lata przed moim zesłaniem do Inkwizycji George stał się słuchaczem niejakiego Arthura Wilfreda Hawthorne’a, zamieszkałego przy The Dene 12 w Ruislip. Stało się to w tym samym pokoju 909, w którym siedziałem teraz ja, z zaciekawieniem przewracając pożółkłe strony dokumentu oznaczonego napisem „Do zniszczenia”. Wydobyłem go z półek skarbca Inkwizycji.

Swoje zadanie rozpocząłem leniwie – żeby nie powiedzieć: lekceważąco – tak jak ktoś zabiera się w czytelni za stary numer „Tatlera”. Lecz nagle uzmysłowiłem sobie, że mam do czynienia z całymi stronicami znanego mi drobnego pisma Smileya z charakterystycznymi spiczastymi małymi „t” i zakręconymi „e”, podpisanymi jego legendarnym symbolem. Kiedy musiał osobiście pojawić się na scenie – a zawsze robił, co w jego mocy, żeby uniknąć tych katuszy – korzystał ze skrótu „OD”, oficer dyżurny, choć nie cierpiał używać inicjałów. I tym razem dawała o sobie znać jego natura samotnika, żeby nie powiedzieć: uciekiniera. Gdybym odnalazł nieznany manuskrypt Szekspira, nie byłbym tak bardzo podniecony. Było tam wszystko: oryginalny list Hawthorne’a, teksty nagranych przesłuchań parafowane przez samego Smileya, nawet podpisane przez Hawthorne’a pokwitowania odbioru pieniędzy na podróż i nieprzewidziane wydatki.

Otrząsnąłem się z marazmu. Nie przeszkadzało mi już zesłanie ani cisza wielkiego, pustego gmachu, na który zostałem skazany. Towarzyszył mi George. Czekałem tylko na stukot obcasów lojalnego Arthura Hawthorne’a maszerującego korytarzem na spotkanie ze Smileyem.

„Szanowny Panie”, napisał do Oficera Kierującego Wywiadem w Ministerstwie Obrony. I od razu, ponieważ jesteśmy Brytyjczykami, jego klasa odbiła się w charakterze pisma – choćby tylko poprzez pompatyczne użycie wielkich liter, tak uwielbianych przez ludzi niedokształconych. Wyobraziłem sobie, że wiele wysiłku włożył w kaligrafię i że zapewne pod ręką miał słownik. „Szanowny Panie, łaskawie proszę o spotkanie z przedstawicielem Waszego Personelu w sprawie osoby, która wykonywała Specjalne Zadania dla Brytyjskiego Wywiadu na najwyższym szczeblu, a której imię jest tak ważne dla mnie i mej Małżonki, jak może okazać się dla Łaskawych Państwa, w związku z czym nie wolno mi wymienić Go w tym liście”.

To wszystko. Podpisano „Hawthorne A.W., oficer w stanie spoczynku”. Innymi słowy Arthur Wilfred Hawthorne, jak wykazały poszukiwania Smileya, kiedy zajrzał do list wyborczych, a następnie do dokumentów Ministerstwa Wojny. Urodzony w tysiąc dziewięćset piętnastym, zapisał mozolnie Smiley na arkuszu danych osobowych Hawthorne’a. Wstąpił do wojska w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym, służył w 8 Armii, z którą przeszedł od Egiptu do Włoch. Były starszy sierżant Arthur Wilfred Hawthorne, dwukrotnie ranny na polu bitwy, trzy pochwały i jeden medal za odwagę, zdemobilizowany bez plamy na opinii, „najwspanialszy przykład najlepszego żołnierza na świecie”, napisał jego dowódca w entuzjastycznej, choć nieco egzaltowanej pochwale.

I wiedziałem, że Smiley, prawdziwy zawodowiec, długo przed nadejściem swego klienta zajął miejsce – tak jak ja przez ostatnie miesiące – przy tym samym wytartym żółtym biurku z sosny pamiętającym czasy wojny, z przypaloną na brązowo krawędzią, według legendy przez Niemca, z tym samym starym telefonem z literami oprócz cyfr na tarczy, z tym samym ręcznie kolorowanym zdjęciem dwudziestoletniej królowej na koniu. Widzę, jak George marszczy brwi w zamyśleniu, spogląda na zegarek, robi skwaszoną minę, rozglądając się po pokoju, gdzie jak zwykle panował bałagan, gdyż odkąd sięgnąć pamięcią, zawsze trwała wojna między ministerstwem i nami, kto ma tam sprzątać. Widzę, jak wyciąga z rękawa chusteczkę – znów mozolnie, gdyż żaden gest nie przychodził George’owi bez wysiłku – i wyciera kurz z siedziska swego drewnianego krzesła, po czym robi to samo dla Hawthorne’a po drugiej stronie biurka. Podobną przysługę oddaje królowej, ustawiając prosto ramkę i przywracając blask jej młodym, niewinnym oczom, co i mnie zdarzyło się kilkakrotnie.

Wydaje mi się, że George już wtedy – jak każdy dobry oficer wywiadu – liczył się z opinią swego gościa. W końcu były starszy sierżant będzie oczekiwał jakiegoś porządku. Widzę też samego Hawthorne’a, punktualnego co do minuty, wprowadzonego do pokoju przez woźnego. Ma na sobie najlepszy garnitur, zapięty jak mundur, wypastowane czubki butów świecą się jak kasztany w mroku. Sporządzony przez Smileya opis jego osoby był zdawkowy, lecz konkretny: wzrost metr siedemdziesiąt, krótko przystrzyżone siwe włosy, gładko ogolony, staranny w ubiorze, wojskowa postawa. Inne cechy: tuszowane utykanie na lewą nogę, wojskowe buty.

– Hawthorne, sir – szczeknął i stanął na baczność, a Smiley z trudnością namówił go, żeby usiadł.

Smiley był tego dnia majorem Nottinghamem i na potwierdzenie tego miał imponującą wizytówkę ze zdjęciem. Czytając jego raport z tej sprawy, trzymam w kieszeni podobną wizytówkę na nazwisko pułkownika Neda Ascota. Nie pytajcie, dlaczego akurat Ascot. Mogę tylko powiedzieć, że wybierając nazwę geograficzną, znów nieświadomie skopiowałem jeden z niewinnych nawyków Smileya.

– Z którego jest pan pułku, jeśli mogę zapytać? – zagadnął Hawthorne Smileya, kiedy usiadł.

– Z poboru powszechnego, obawiam się – odparł Smiley, gdyż tylko w ten sposób mogliśmy odpowiadać.

Ale jestem pewien, że Smileyowi z trudem przyszło opisywanie siebie jako żołnierza gorszej kategorii. Mnie też byłoby ciężko.

Na dowód swej lojalności Hawthorne przyniósł woreczek z medalami. Smiley uprzejmie obejrzał je wszystkie.

– Chodzi o naszego syna – wyznał staruszek. – Muszę was zapytać. Żona… ona nie chce już o tym słyszeć i mówi, że to stek bzdur. Ale powiedziałem jej, że muszę was zapytać. Nawet jeśli odmówicie mi odpowiedzi, powiedziałem, gdybym o niego nie zapytał, nie wypełniłbym swego ojcowskiego obowiązku.

Smiley nic nie mówił, ale jestem pewien, że milczał życzliwie.

– Ken był naszym jedynym synem, więc panie majorze, to chyba normalne – dodał Hawthorne przepraszająco.

Smiley nadal pozwalał mu mówić bez przeszkód. Czyż nie wspomniałem, że jest dobrym słuchaczem? Smiley potrafił wyciągnąć odpowiedzi na pytania, których nie zadał, tylko dzięki szczerości swego skupienia.

– Nie prosimy o wydanie żadnych tajemnic, panie majorze. Nie prosimy o rzeczy niemożliwe. Ale pani Hawthorne niedomaga i przed śmiercią chce wiedzieć, czy to prawda. – Przygotował sobie dokładnie pytanie. Teraz je zadał. – Czy nasz chłopak, Ken, podczas swej rzekomo kryminalnej działalności pracował dla was na terenie wroga w Rosji?

I w tym miejscu można powiedzieć, że znajdowałem się na lepszej pozycji od Smileya, gdyż po pięciu latach w Naszej Rosji miałem niezłe pojęcie o operacjach prowadzonych przez nas w przeszłości. Poczułem, jak na twarz wypływa mi uśmiech, a moje zainteresowanie tym przypadkiem wzrosło jeszcze bardziej.

Ale na twarz Smileya, jestem tego pewien, nie wypłynęło zupełnie nic. Wyobrażam sobie jego rysy zastygłe w mandaryńskim bezruchu. Być może bawił się okularami, które zawsze sprawiały wrażenie, że należą do znacznie postawniejszego mężczyzny. Wreszcie zapytał Hawthorne’a – ale poważnie, bez cienia sceptycyzmu – skąd ma takie informacje.

– Ken mi powiedział, proszę pana, oto cała tajemnica. – Po stronie Smileya ciągle nic, tylko niezmienna życzliwość. – Widzi pan, żona nie chciała odwiedzać Kena w więzieniu. Ja to robiłem. Co miesiąc. Odsiadywał pięć lat za poważne uszkodzenie ciała i trzy za recydywę. Mieliśmy w tamtych czasach AP, areszt prewencyjny. Więc siedzę sobie w więziennej stołówce, ja i Ken siedzimy razem przy stole. Nagle Ken przysuwa do mnie blisko głowę i mówi mi tym swoim niskim głosem: „Nie przychodź tu więcej, tato. Trudno mi to powiedzieć. Widzisz, tak naprawdę nie trzymają mnie w więzieniu. Jestem w Rosji. Musieli mnie sprowadzić specjalnie, żebyś mógł mnie zobaczyć. Działam na ich terenie, ale nie mów mamie. Pisz do mnie: to żaden problem, bo listy przekazują. Będę pisał, jakbym nadal tu siedział. Udaję, że jestem w więzieniu, bo nie ma lepszego kamuflażu. Ale prawda jest taka, tato, że służę naszej ojczyźnie tak jak ty, kiedy walczyłeś z pustynnymi szczurami, a najlepsi spośród nas są wysyłani na ziemię wroga”. Później nie prosiłem o wizyty u syna. Czułem, że muszę wypełnić rozkazy. Pisałem do niego oczywiście. Do więzienia. Hawthorne i jego numer. Trzy miesiące później odpisywał na więziennym papierze. Za każdym razem zmieniał charakter pisma. A to sadził wielkie, ciężkie litery, jak gdyby się złościł, innym znów razem litery były drobne i niestaranne, jak gdyby nie miał czasu. Czasem w liście pojawiało się parę obcych słów, których nie rozumiałem. Zwykle skreślał je, jak gdyby miał problemy z ojczystym językiem. Czasem przemycał mi zawoalowaną wiadomość. „Jestem zmarznięty, ale bezpieczny”, pisał. Albo: „W zeszłym tygodniu ćwiczyłem więcej, niż było trzeba”. Nie mówiłem nic żonie, bo mi zabronił. Poza tym i tak by mu nie uwierzyła. Kiedy podawałem jej listy, odtrącała je, za bardzo cierpiała. Ale kiedy Ken zginął, poszliśmy obejrzeć jego zmasakrowane ciało w więziennej kostnicy. Dwadzieścia ran kłutych, winowajca nieznany. Nie płakała, nigdy nie płacze, ale na pewno czuła się, jakby to ją zasztyletowano. I kiedy wracaliśmy autobusem do domu, nie wytrzymałem. „Ken jest bohaterem”, powiedziałem jej. Próbowałem ją ocucić, bo zachowywała się, jakby była z drewna. Chwyciłem ją za rękaw i trochę potrząsnąłem, żeby mnie wysłuchała. „Nie był żadnym śmierdzącym kryminalistą – powiedziałem. – Nie nasz Ken. Nigdy. A zginął też nie z rąk kryminalistów. Tylko radzieckich komunistów”. Powiedziałem jej też o spinkach do mankietów. „Ken fantazjował – odparła. – Zawsze to robił. Nigdy nie potrafił odróżnić rzeczywistości od fantazji i to był jego problem”.

Osoby przesłuchujące, tak jak księża i lekarze, mogą skorzystać ze szczególnego wybiegu, kiedy chcą ukryć swe uczucia. Mogą zadać następne pytanie, co ja sam bym w tej sytuacji zrobił.

– Jakie spinki, starszy sierżancie? – zapytał Smiley i widzę, jak opuszcza ciężkie powieki i chowa w ramionach głowę, przygotowując się do wysłuchania dalszej części opowieści starego żołnierza.

– „Tato, my nie dostajemy medali – mówił mi Ken. – Medale byłyby niebezpieczne. Żeby dostać medal, trzeba ogłosić nominację w prasie, zbyt wielu by się dowiedziało. Inaczej dostałbym medal tak jak ty. Jeśli mam być szczery, może nawet lepszy, coś w rodzaju Krzyża Wiktorii, ponieważ nieźle musimy się nagimnastykować, czasem harujemy ponad siły. Ale jeśli dobrze wykonujesz zadania, zdobywasz spinki do mankietów, które trzymają w specjalnym sejfie. I raz do roku wyprawiają uroczystą kolację, nie mogę ci powiedzieć gdzie, z szampanem, kelnerami, nie uwierzyłbyś, i zapraszają nas wszystkich, chłopców z Rosji. Wkładamy więc zamiast mundurów smokingi i spinki do mankietów. No i jest przyjęcie, nie mogę ci powiedzieć gdzie: przemówienia, powitania, jak podczas specjalnej inwestytury, chyba to samo, co ty miałeś, kiedy przyznawano ci medal. A po przyjęciu oddajemy spinki. Musimy, ze względów bezpieczeństwa. Więc jeśli kiedyś zaginę lub jeśli coś mi się stanie, po prostu napisz do tajnych służb i zapytaj o rosyjskie spinki dla twojego Kena. Może powiedzą, że nigdy o mnie nie słyszeli, może powiedzą: jakie spinki? Ale może zrobią wyjątek i oddadzą ci je, bo czasem to robią. A jeśli tak się stanie, wtedy będziecie wiedzieć, że wszystko, co uczyniłem złego, było tak naprawdę dobre, lepsze, niż moglibyście sobie kiedykolwiek wyobrazić. Bo jestem synem takiego ojca, absolutnie, a dowodem tego będą spinki. Nic więcej nie mówię, bo i tak wygadałem za dużo”.

Smiley zapytał najpierw o pełne nazwisko chłopaka. Następnie o datę urodzenia, wykształcenie i kwalifikacje, jak się okazało, bardzo mizerne. Widzę, jak spokojnie i metodycznie zapisuje szczegóły: Kenneth Branham Hawthorne – Branham, poinformował go stary żołnierz, to panieńskie nazwisko jego żony, Ken czasem korzystał z niego w domniemanej działalności przestępczej – urodzony w Folkestone czternastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego, dwanaście miesięcy, proszę pana, po moim powrocie z wojny. Nie chciałem dziecka wcześniej, chociaż żona chciała. Uważałem, że to nie byłoby w porządku. Chciałem, żeby chłopak dorastał w czasach pokoju i żeby miał oboje rodziców, majorze. Każde dziecko ma do tego prawo, choć teraz nie jest to tak powszechne, jak być powinno.

Kolejne zadanie Smileya nie było wcale takie łatwe, jak mogłoby się wydawać, niezależnie od tego, jak mało prawdopodobnie brzmiała historia Kennetha Hawthorne’a. Smiley nigdy nie odmawiał dobremu człowiekowi, a czasem nawet złemu, szansy zweryfikowania choćby najbardziej wątpliwych zeznań. Cyrk w tamtym okresie nie miał centralnego indeksu współpracowników, a namiastka takiego spisu była haniebnie i często celowo niekompletna, gdyż rywalizujące ze sobą grupy zazdrośnie strzegły swych źródeł informacji i kiedy tylko nadarzała się okazja, pasożytowały na zdobyczach innych.

To prawda, że historia starego wiarusa aż roiła się od nieprawdopodobieństw. Groteskowy był pomysł, że grupa tajnych agentów spotyka się na dorocznej kolacji, łamiąc w ten sposób najbardziej elementarną zasadę dyskrecji. Ale w anarchicznym świecie jednostek nieregularnych zdarzały się gorsze rzeczy, z czego Smiley zdawał sobie sprawę. Wykorzystał całą swoją pomysłowość i dar perswazji, żeby zdobyć pewność, iż nazwisko Hawthorne’a nie figuruje nigdzie: nie był ani „posłańcem”, ani „lampiarzem”, ani „łowcą skalpów”, ani „sygnalistą” i nie należał do żadnej innej grupy, których sfrustrowani członkowie wyobrażają sobie, że takimi nazwami przydadzą sobie szyku.

Kiedy wyczerpał źródła dotyczące jednostek nieregularnych, zabrał się do służb zbrojnych, służb bezpieczeństwa i królewskiej policji ulsterskiej, gdzie brutalny przestępca pokroju Kena Hawthorne’a mógł znaleźć zatrudnienie – choć na dużo skromniejszych warunkach, niż to opisywał.

Przynajmniej jedno wydawało się pewne: przeszłość kryminalna chłopaka była koszmarna. Trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej ponury zapis notorycznego i często bestialskiego zachowania. Studiując dokładnie historię młodzieńca, od dzieciństwa do wieku dojrzewania, od poprawczaka do więzienia, można było uznać, że nie ma takiego wykroczenia – od kradzieży po sadystyczne ataki – do którego nie zniżyłby się Kenneth Branham Hawthorne, urodzony w Folkestone w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym.

Po całym tygodniu badań Smiley niechętnie przyznał się przed samym sobą do czegoś, o czym gdzieś w głębi duszy musiał wiedzieć od początku. Kenneth Hawthorne z jakichś smutnych przyczyn był zatwardziałym, notorycznym przestępcą. Na śmierć, która dosięgła go z rąk współwięźniów, na pewno sobie zasłużył. Jego historia była spisana i zakończona, a opowiastki o bohaterskich wyczynach w jakiejś mitycznej służbie wywiadowczej stanowiły jedynie ostatni rozdział w trwających całe życie próbach umniejszania wojennej chwały ojca.

Był środek zimy. Tego paskudnego słotnego wieczora ściągnięto starego wiarusa z drugiego końca Londynu do surowej sali przesłuchań w Whitehall. A Whitehall w skąpym oświetleniu tamtych dni nadal przypominał wojenną cytadelę, mimo iż jej działa znajdowały się już gdzie indziej. Było to miejsce po wojskowemu surowe, bezlitosne i przygniatające. Miejsce cichych głosów, zaciemnionych okien, rzadkich pospiesznych kroków i spuszczonych oczu. Smiley również uczestniczył w wojnie, jak pamiętacie, nawet jeśli działał na niemieckich tyłach. Mogę sobie wyobrazić odgłosy parafinowego piecyka, którym Cyrk z niechęcią zgodził się uzupełnić niesprawne ministerialne kaloryfery. Przypominają odgłosy nadajnika radiowego obsługiwanego zmarzniętą ręką.

Hawthorne nie przybył sam, żeby wysłuchać odpowiedzi majora Nottinghama. Stary żołnierz zabrał ze sobą żonę i mogę wam nawet opisać, jak wyglądała, gdyż Smiley nie pominął jej w notatkach, a moja wyobraźnia domalowała resztę.

Miała zgarbione, schorowane ciało odziane w najlepszy niedzielny strój. Nosiła broszkę ze wzorem skopiowanym z pułkowej odznaki męża. Smiley zaproponował, żeby usiadła, ale wolała wesprzeć się na ramieniu męża. Smiley stał po drugiej stronie biurka, tego samego przypalonego, pożółkłego biurka, przy którym przez ostatnie miesiące wiodłem żywot zesłańca. Widzę, jak stoi niemal na baczność, nienaturalnie prostując zaokrąglone ramiona, z serdelkowatymi palcami zakrzywionymi na szwach spodni w tradycyjny wojskowy sposób.

Ignorując panią Hawthorne, zwrócił się do starego żołnierza, jak mężczyzna do mężczyzny:

– Rozumie pan, że nie mam panu zupełnie nic do powiedzenia, starszy sierżancie?

– Rozumiem, majorze.

– Nigdy nie słyszałem o pańskim synu, rozumie pan? Kenneth Hawthorne nie jest znany ani mnie, ani żadnemu z moich kolegów.

– Tak jest, majorze.

Jak podczas apelu staruszek utkwił wzrok w jednym punkcie nad głową Smileya. Lecz jego żona przez cały czas badawczo przyglądała się oczom George’a, choć nie było to łatwe, zważywszy na grube szkła jego okularów.

– Nigdy nie pracował dla żadnej z brytyjskich organizacji rządowych, tajnych czy jawnych. Przez całe życie był tylko przestępcą. Nikim więcej. Zupełnie nikim.

– Tak jest, majorze.

– Z całą mocą zaprzeczam, jakoby kiedykolwiek był tajnym agentem w służbie Jej Królewskiej Mości.

– Tak jest, majorze.

– Rozumie pan też, że nie mogę odpowiedzieć na żadne pytanie ani udzielić jakichkolwiek wyjaśnień i że już nigdy nie zostanie pan przyjęty w tym budynku?

– Tak jest, majorze.

– Wreszcie musi pan zrozumieć, że nie wolno panu przy nikim wspominać o naszej dzisiejszej rozmowie. Jakkolwiek byłby pan dumny z syna. Rozumie pan, że żyją inni, których należy chronić?

– Tak jest, majorze. Rozumiem.

Otworzywszy szufladę biurka, Smiley wyjął małe pudełko od Cartiera i wręczył je staruszkowi.

– Znalazłem to w sejfie – powiedział.

Staruszek podał pudełko żonie, nie patrząc na nie. Otworzyła je wprawnym ruchem. W środku leżała para wspaniałych złotych spinek do mankietów, z wprawioną dyskretnie w rogu maleńką angielską różą – ręczna robota, prawdziwe cacuszko. Staruszek wciąż odwracał wzrok. Może nie musiał patrzeć; może nie ufał sobie. Pani Hawthorne zamknęła pudełko i wsunęła je do wytartej torebki. Zatrzasnęła ją tak głośno, że można by pomyśleć, iż zamyka wieko nad trumną syna. Przesłuchałem taśmę; ją też czeka zniszczenie.

Staruszek nie odezwał się już ani słowem. Kiedy wychodzili, byli zbyt dumni, żeby zwracać uwagę na Smileya.

A spinki? zapytacie. Skąd Smiley wytrzasnął te spinki? Odpowiedzi nie znalazłem wśród żółknących akt z pokoju 909. Uzyskałem ją od samej Ann Smiley – całkiem przypadkowo pewnego wieczora we wspaniałym kornwalijskim zamku niedaleko Saltash, gdzie oboje akurat gościliśmy. Ann była sama, sprawiała wrażenie nawróconej grzesznicy. Mabel pojechała na turniej golfowy. Minęło dużo czasu od romansu Ann z Billem Haydonem, ale Smiley wciąż nie mógł znieść jej towarzystwa. Kiedy kolacja dobiegła końca, goście zbili się w grupki, lecz Ann krążyła blisko mnie. Przypuszczałem, że w ten sposób próbuje sobie zrekompensować brak George’a. Zapytałem ją na wpół odruchowo, czy kiedyś podarowała George’owi spinki do mankietów. Ann zawsze wyglądała najpiękniej, kiedy była sama.

– Ach, tamte – powiedziała, jakby z trudem coś sobie przypominając. – Chodzi ci o spinki, które dał temu staruszkowi.

Ann wyjaśniła mi, że podarowała je George’owi w pierwszą rocznicę ślubu. Kiedy zdradziła go z Billem, postanowił, że zrobi z nich lepszy użytek.

Ale właściwie dlaczego George podjął taką decyzję? zastanawiałem się.

Początkowo wszystko wydawało mi się jasne. Smiley miał swój czuły punkt. Stary wojownik zimnej wojny odkrył przed nami szlachetne serce.

Jak zwykle w przypadku George’a – być może.

Albo może był to akt zemsty na Ann? Albo na Cyrku, jego drugiej zawiedzionej miłości, za to, że Piąte Piętro trzymało go na zesłaniu?

Stopniowo wypracowałem wszakże nieco inną teorię, którą właściwie mogę wam zdradzić, gdyż jedno wiem na pewno: sam George nigdy nas nie oświeci.

Słuchając starego wiarusa, Smiley zrozumiał, że oto nadarza się jedna z tych rzadkich okazji, kiedy służba wywiadowcza może naprawdę dać coś zwykłym ludziom. Choć raz mógł skorzystać ze szpiegowskiej mitologii nie po to, żeby zakamuflować kolejny przypadek niekompetencji czy zdrady, lecz żeby nie odbierać marzeń parze starych ludzi. Choć raz mógł spojrzeć na operację wywiadowczą i stwierdzić z pełnym przekonaniem, że się powiodła.