13

Rytuał przechodzenia szpiega na emeryturę prawdopodobnie nie jest bardziej stresujący niż w przypadku innego zawodu, ale ma szczególnie cierpki smak. Odbywają się ceremonie pamięci: spotkania z dawnymi kontaktami, przyjęcia służbowe, pożegnania z łkającymi starszymi sekretarkami, grzecznościowe wizyty w sojuszniczych służbach. Odbywają się też ceremonie zapomnienia, podczas których skrawek po skrawku odcinasz się od tajnej wiedzy danej tylko wybrańcom. Dla kogoś, kto spędził całe życie w wywiadzie, w tym trzy lata w sekretariacie Burra, są to długotrwałe, monotonne rytuały, mimo iż same tajemnice zdążyły się zestarzeć długo przed tobą. Zamknięty w stęchłym biurze prawniczym Palfreya, na szczęście rozgrzany często dobrym obiadem, rozstawałem się kawałek po kawałku ze swoją przeszłością, posłusznie wypowiadając za nim te same wstydliwe przysięgi i słuchając za każdym razem jego nieszczerych ostrzeżeń, na wypadek gdyby próżność lub chciwość miały skusić mnie do złamania słowa.

Oszukiwałbym nas obu, gdybym udawał, że kumulujący się ciężar tych ceremonii nie przygniata mnie powoli i nie budzi we mnie chęci przyspieszenia egzekucji czy – jeszcze lepiej – uznania jej za dokonaną. Gdyż z dnia na dzień coraz bardziej czułem się jak człowiek, który pogodził się ze śmiercią, ale ostatnie siły musi przeznaczyć na pocieszanie tych, którzy go przeżyją.

Dlatego też, siedząc znów w parszywym gnieździe Palfreya trzy dni przed ostatecznym odzyskaniem wolności lub jej utratą, z wielką ulgą przyjąłem pilne wezwanie do gabinetu Burra.

– Mam dla ciebie robotę. Nie spodoba ci się – zapewnił mnie, odkładając głośno słuchawkę.

Nie ochłonął jeszcze, kiedy przybyłem do jego nowoczesnego luksusowego gabinetu.

– Masz przeczytać jego akta, pojechać na wieś i przemówić mu do rozumu. Nie wolno ci go obrazić, ale gdybyś przypadkiem złamał mu kark, nie będę miał ci tego za złe.

– Kto to jest?

– Jakiś relikt Percy’ego Alleline’a. Jeden z tych brzuchatych potentatów z City, z którymi Percy lubił grać w golfa.

Zerknąłem na okładkę teczki leżącej na wierzchu. „BRADSHAW – przeczytałem. – Sir Anthony Joyston”. I małymi literami pod spodem: „Indeks kooperantów ”, co oznaczało, że delikwent jest uważany za przyjaciela służb wywiadowczych.

– Masz wkraść się w jego łaski, to rozkaz. Przemów do jego szlachetności – ciągnął tym samym kwaśnym tonem Burr. – Uderz w dyplomatyczną strunę. Zagoń go z powrotem do zagrody.

– Czyj to rozkaz?

– Ministerstwa Spraw Zagranicznych. A myślałeś, że czyj?

– Czemu sami tego nie zrobią? – zapytałem, zaglądając z zainteresowaniem do życiorysu na pierwszej stronie. – Myślałem, że za to im płacą.

– Próbowali. Wysłali jednego pokornego ministra. Ale sir Anthony jest twardy. I wie za dużo. Może wymieniać nazwiska, wskazywać palcem. Sir Anthony Bradshaw – oświadczył Burr, podnosząc głos w pełnej oburzenia frazie charakterystycznej dla dialektu z North Country – sir Anthony Joyston Bradshaw – poprawił się – jest jedną ze szlachetnie urodzonych angielskich kanalii. W trakcie swej rzekomej służby dla kraju zdobył więcej informacji o wstydliwych poczynaniach rządu Jej Królewskiej Mości, niż rząd Jej Królewskiej Mości kiedykolwiek uzyskał od sir Anthony’ego na temat jego adwersarzy. Skutkiem tego sir Anthony trzyma rząd za jaja. Masz za zadanie poprosić go, bardzo uprzejmie, aby rozluźnił nieco uścisk. Twoją bronią będą siwe włosy i wyczuwalna szlachetność, której, jak zauważyłem, nie wahasz się czasem wykorzystywać do perfidnych celów. Spodziewa się ciebie dzisiaj o siedemnastej i lubi punktualność. Kitty sprzątnęła dla ciebie biurko w poczekalni.

Niedługo poznałem przyczyny irytacji Burra. Niewiele rzeczy w naszym fachu złości bardziej niż konieczność zajmowania się nieapetycznymi resztkami po poprzedniku, a sir Anthony Joyston Bradshaw, samozwańczy spekulant i magnat giełdowy, był makabrycznym tego przykładem. Alleline zaprzyjaźnił się z nim w swoim klubie, gdzież by indziej? Alleline zwerbował go. Alleline sponsorował ciąg podejrzanych transakcji wartości wątpliwej dla wszystkich oprócz sir Anthony’ego. Sugerowano nawet, że Alleline mógł czerpać z tego korzyści. Kiedy tylko groził wybuch skandalu, Alleline ukrywał sir Anthony’ego pod kusym parasolem Cyrku. Co gorsza, liczne drzwi, które Alleline otworzył przed Bradshawem, podobno pozostawały otwarte z takiego powodu, że nikt nie pomyślał o ich zamknięciu. I właśnie przez jedne z tych drzwi przechodził teraz Bradshaw ku dzikiej wściekłości Ministerstwa Spraw Zagranicznych i połowy Whitehall.

Pożyczyłem szczegółową mapę z biblioteki oraz forda granadę z parkingu. O czternastej trzydzieści, mając z grubsza w głowie treść akt, ruszyłem w drogę. Często zapominamy, jak piękna jest Anglia. Mijałem Newbury i wjeżdżałem na wzgórza krętą szosą wysadzaną bukami, których długie cienie wcinały się w złociste ściernisko jak okopy. Zapach pól do gry w krokieta wypełnił samochód. Wjechałem na szczyt, gdzie czekały na mnie zamki z białych chmur. Musiałem pewnie przypomnieć sobie dziecięce lata, gdyż poczułem nagłą chęć zagłębienia się w obłoki, o czym często marzyłem jako chłopiec. Samochód znów dał nura i zaczął się staczać. Przede mną rozpościerała się dolina usiana domami, kościołami, pofałdowanymi polami i lasami.

Minąłem pub i wkrótce wyrosła przede mną wielka pozłacana brama między kamiennymi słupami, których zwieńczeniem były rzeźbione lwy. Przy bramie stała schludna biała stróżówka, niedawno pokryta strzechą. Wysportowany młody mężczyzna pochylił się do otwartego okna w moim samochodzie i zlustrował mnie oczami snajpera.

– Jestem umówiony na spotkanie z sir Anthonym – oświadczyłem.

– Pana godność?

– Carlisle – odparłem, po raz ostatni używając pseudonimu.

Chłopak zniknął w stróżówce, brama się otworzyła i zamknęła, gdy tylko zostawiłem ją za sobą. Park graniczył z wysokim ceglanym murem, który musiał ciągnąć się kilka kilometrów. W cieniu kasztanowca wylegiwał się daniel. Droga się wznosiła, moim oczom ukazał się dom. Złocisty, nieskazitelny i bardzo duży. Część środkowa pochodziła z okresu panowania Wilhelma Orańskiego i królowej Mary. Skrzydła wyglądały na młodsze, choć niewiele. Przed budynkiem rozpościerało się jezioro, a za domem ogród warzywny i cieplarnie. Stare stajnie zostały przebudowane na biura z pomysłowymi zewnętrznymi schodami i oszklonymi pasażami. Ogrodnik podlewał rośliny w oranżerii.

Podjazd okrążał jezioro i prowadził przed główne wejście. Znad ogrodzenia zagrody dla zwierząt przyglądały mi się dwie arabskie klacze i lama. Po schodach zszedł młody lokaj ubrany w czarne spodnie i lnianą marynarkę.

– Czy po zameldowaniu mogę zaparkować pański samochód za domem, panie Carlisle? – zapytał. – Sir Anthony nie lubi, kiedy coś zasłania fasadę domu.

Oddałem mu kluczyki i ruszyłem za nim po szerokich schodach. Stopni było dziewięć, choć nie mam pojęcia, dlaczego je policzyłem, może dlatego, że uczyliśmy się tego na kursie w Sarratt, a w ciągu ostatnich tygodni moje życie stało się nie tyle kontynuacją, ile mozaiką dawnych lat i doświadczeń. Gdyby podszedł teraz do mnie Ben i uścisnął mi rękę, nie byłbym szczególnie zaskoczony. Gdyby pojawiły się Monica i Sally z wymówkami, miałbym już gotowe odpowiedzi.

Wszedłem do olbrzymiego holu. Imponujące schody zbiegały się z dwóch stron na otwartym podeście. Z góry wpatrywali się we mnie szlachetni przodkowie z portretów, sami mężczyźni, ale jakoś nie mogłem uwierzyć, że tworzyli jedną rodzinę i że zdołali wytrzymać tutaj długo bez swych kobiet. Przeszedłem przez salę bilardową i zauważyłem, że stół i kije do gry są nowe. Przypuszczam, że wszystko widziałem tak wyraziście, ponieważ traktowałem każde doświadczenie jako ostatnie. Idąc za lokajem, minąłem salon, drugi pokój, który urządzono jako salę lustrzaną, wreszcie trzeci, o mniej oficjalnym charakterze. Stał tam telewizor wielkości budki z lodami, która często pojawiała się w słoneczne popołudnia przed moją dawną szkołą. Czekałem pod majestatycznymi drzwiami, aż lokaj zapuka. Czekałem na odpowiedź. Gdyby Bradshaw był Arabem, trzymałby mnie pod drzwiami kilka godzin, pomyślałem, przypominając sobie Bejrut.

Usłyszałem wreszcie męski głos wypowiadający słowo „wejść”, po czym lokaj zrobił krok do środka i zaanonsował mnie.

– Sir Anthony, pan Carlisle z Londynu.

Nie powiedziałem mu, że przyjechałem z Londynu.

Lokaj usunął się na bok, umożliwiając mi pierwszy rzut oka na gospodarza, choć minęło trochę czasu, zanim gospodarz rzucił okiem na pana Carlisle’a.

Siedział przy biurku długości ponad trzech metrów, z mosiężną inkrustacją i wygiętymi nóżkami. Za nim wisiały współczesne olejne portrety rozpieszczonych dzieci. Korespondencja leżała w stertach na tackach z grubej zwierzęcej skóry. Był postawnym, dobrze odżywionym mężczyzną, najwyraźniej bardzo pracowitym, ponieważ rozebrał się do koszuli – niebieskiej z białym pielęgniarskim kołnierzem – i pracował w czerwonych szelkach. Był też zbyt zajęty, żeby zauważyć moje nadejście. Czytając, wodził po tekście złotym piórem. Podpisał się tym samym złotym piórem. Zamyślił się, wciąż pochylony, a koniuszek złotego pióra skupił jego myśli. Złote spinki przy mankietach były wielkie jak stare monety. Wreszcie odłożył pióro i z cierpiętniczą, a nawet oskarżycielską miną podniósł głowę, żeby mnie zlokalizować, po czym otaksować według kryteriów, o których miałem się dowiedzieć później.

W tym samym momencie szczęśliwym zbiegiem okoliczności na twarz Bradshawa padł przez okno snop światła i teraz ja mogłem otaksować jego: smutek podkrążonych oczu, jak gdyby należało mu współczuć bogactwa, proste, cienkie wargi zaciśnięte sztywno nad pofałdowanymi podbródkami, zdecydowanie wynikające ze słabości, chłopięca podejrzliwość w świecie dorosłych. W wieku czterdziestu pięciu lat ten tłusty dzieciak był niezaspokojony, winiąc nieobecnych rodziców za swe wygody.

Nagle Bradshaw ruszył w moją stronę. Majestatycznym, a może tylko ciężkim krokiem? W dzisiejszych czasach w Anglii niektórych wpływowych mężczyzn charakteryzuje szczególny chód będący połączeniem kilku rzeczy naraz: pewności siebie, leniwej frywolności, groźby, zniecierpliwienia i próżnej arogancji. Towarzyszy mu rozstawienie łokci jak u kraba, niepozwalające nikomu się zbliżyć, przygarbienie jak u boksera oraz zabawna sprężystość kolan. Zanim uścisnąłem mu rękę, widziałem już, że pewne aspekty życia są mu obce, począwszy od sztuki, a skończywszy na transporcie publicznym. Wysyłał ciche ostrzeżenie, żeby trzymać się od niego na dystans.

– Jest pan jednym z chłopaków Percy’ego – stwierdził, na wypadek gdybym tego nie wiedział, badając jednocześnie moją dłoń, która rzecz jasna go rozczarowała. – Tak, tak. Minęło dużo czasu. Jakieś dziesięć lat. Więcej. Napijmy się. Szampana. Co tylko pan sobie życzy. Summers! – zawołał. – Przyniesiesz nam butelkę szampana, kubełek lodu, dwa kieliszki i zmyjesz się. I orzeszki! – zawołał za nim. – Nerkowce. Brazylijskie. Całą masę pieprzonych orzechów. Lubi je pan? – zapytał z nagłą rozbrajającą poufałością.

Powiedziałem, że lubię.

– Świetnie. Ja też. Uwielbiam je. Przyszedł pan, żeby przywołać mnie do porządku. Zgadza się? Proszę bardzo. Nie jestem ze szkła.

Otworzył balkon, żebym miał lepszy widok na jego posiadłość. Do tego manewru wybrał inny chód, bardziej przypominający marsz z wymachem ramion do taktu niesłyszalnej muzyki. Kiedy otworzył okna, umożliwił mi obejrzenie swych pleców; trzymał ręce w górze, oparte o okienne ramy niczym męczennik oczekujący na salwę. Fryzura modna wśród finansistów, pomyślałem: gęściej przy kołnierzu i małe różki nad uszami. Dolina mieniła się odcieniami złota, brązu i zieleni, niknąc w oddali. Wśród jeleni spacerowała niania z małym dzieckiem. Była ubrana w brązowy kapelusz z podniesionym rondem i brązowy strój jak harcerski mundurek. Trawnik przygotowany był do gry w krokieta.

– Zwracamy się tylko z prośbą do pana, sir Anthony – oznajmiłem. – Prosimy o kolejną przysługę, jak wtedy, gdy oddawał je pan Percy’emu. W końcu to Percy zdobył dla pana tytuł szlachecki, prawda?

– Pieprzyć Percy’ego. Przecież on nie żyje? Nikt mi nic nie daje, dziękuję bardzo. Sam wszystko zdobywam. Czego pan chce? Niech pan to z siebie wydusi, jednego kazania już wysłuchałem. Był tu ten tłuścioch Savoury z MSZ. W szkole dawałem mu baty. Był ofermą i ofermą pozostał.

Nie opuszczał ramion, prężąc agresywnie mięśnie grzbietu. Mogłem coś powiedzieć, ale czułem się jakoś dziwnie. Trzy dni przed emeryturą zacząłem zdawać sobie sprawę, że prawie w ogóle nie znam prawdziwego świata. Summers przyniósł szampana, otworzył butelkę i podał nam na srebrnej tacy dwa pełne kieliszki. Bradshaw chwycił jeden z nich i wyszedł do ogrodu. Ruszyłem za nim środkiem trawiastej alejki. Po obu stronach rosły wysoko azalie i rododendrony. W oddali w kamiennym kręgu pluskała fontanna.

– Kupił pan ten dom z okolicznymi ziemiami? – zapytałem, uważając, że chwila kurtuazyjnej rozmowy pozwoli mi się pozbierać.

– A jeśli tak? – odparł Bradshaw i zrozumiałem, że nie chce, aby przypominano mu, że kupił ten dom, a nie odziedziczył.

– Sir Anthony – odezwałem się.

– Słucham?

– Chodzi o pańską współpracę z belgijską firmą o nazwie Astrasteel.

– Nigdy o niej nie słyszałem.

– Ale łączą pana z nią pewne związki, prawda? – nalegałem z uśmiechem.

– Ani teraz, ani nigdy. Savoury’emu powiedziałem to samo.

– Ale ma pan udziały w Astrasteel, sir Anthony – drążyłem cierpliwie.

– Bzdura. Nic nie mam. Pomylił mnie pan z kimś, zły adres. Mówiłem już.

– Ale nie zaprzeczy pan, że ma stuprocentowy pakiet akcji firmy Allmetal of Birmingham Limited, sir Anthony. A Allmetal of Birmingham jest właścicielem firmy o nazwie Eurotech Funding & Imports Limited of Bermuda, prawda? A Eurotech of Bermuda jest właścicielem Astrasteel of Belgium, sir Anthony. Możemy więc przyjąć, że istnieje pewien luźny związek między panem z jednej strony a firmą, której właścicielem jest pańska firma, z drugiej. – Wciąż się uśmiechałem, wciąż go przekonywałem, udając, że to świetna zabawa.

– Żadnych udziałów, żadnych dywidend, żadnego związku z działalnością Astrasteel nie mam. Wszystko odbywa się na odległość. Mówię to samo, co powiedziałem Savoury’emu.

– W każdym razie kiedy Alleline nakłonił pana… stare dzieje, wiem, ale może nie aż tak stare…? żeby dostarczył pan pewne towary do pewnych państw, które nie znajdowały się na oficjalnej liście dostaw tychże towarów, wykorzystał pan firmę Astrasteel. I Astrasteel wykonała pańskie polecenia. W przeciwnym razie Percy nie skontaktowałby się z panem, prawda? Byłby pan dla niego bezużyteczny. – Czułem, że uśmiech zastygł mi na twarzy. – Nie jesteśmy policjantami, sir Anthony, nie jesteśmy z Urzędu Skarbowego. Wskazuję panu jedynie pewne związki, które, jak pan twierdzi, istnieją poza zasięgiem prawa i w tej formie zostały uaktywnione z wydatną pomocą Percy’ego.

Moja wypowiedź wydawała mi się tak kiepsko pomyślana, tak mało przekonująca, że początkowo sądziłem, iż Bradshaw w ogóle ją zignoruje.

I w pewnym sensie miałem rację, gdyż wzruszył tylko ramionami i powiedział:

– A co to, kurwa, ma z czymkolwiek wspólnego?

– Właściwie bardzo dużo. – Czułem, jak krew zaczyna się we mnie burzyć, i nie byłem w stanie tego powstrzymać. – Prosimy pana, żeby dał sobie spokój. Żeby pan przestał. Ma pan tytuł szlachecki, fortunę, ma pan pewne obowiązki wobec ojczyzny, tak jak dwanaście lat temu. Więc niech pan wyniesie się z Bałkanów, przestanie mącić wśród Serbów, przestanie mącić w Afryce Środkowej, przestanie sprzedawać im na kredyt cały asortyment broni i dorabiać się na wojnach, które mogłyby nie wybuchnąć, gdyby pan i panu podobni się nie mieszali. Jest pan Brytyjczykiem. Ma pan w kieszeni więcej pieniędzy, niż większość z nas zobaczy przez całe swoje życie. Niech pan po prostu z tym skończy. Tylko o to prosimy. Czasy się zmieniły. W tę grę przestaliśmy już się bawić.

Przez chwilę wydawało mi się, że zrobiłem na nim wrażenie, gdyż zwrócił na mnie swój zgaszony wzrok, jakbym był kimś, kogo ostatecznie warto kupić. Ale iskra zainteresowania szybko zgasła i znów ogarnęło go zwątpienie.

– Zwraca się do ciebie twój kraj, Bradshaw – powiedziałem naprawdę rozgniewany. – Na litość boską, człowieku, czego jeszcze potrzebujesz? Nie masz nawet odrobiny sumienia?

Podam wam odpowiedź Bradshawa tak, jak ją przepisałem, gdyż na prośbę Burra miałem w kieszeni marynarki magnetofon, a świszczący nosowy głos sir Anthony’ego zapewnił doskonałą jakość nagrania. Postaram się też jak najwierniej opisać wam ten głos. Mówił po angielsku, jakby był to wyuczony język, choć nie znał żadnego innego. Produkował, jak to określa mój syn Adrian, „bełkot”, czyli niewyraźny londyński żargon z okolic Belgravii, który zamienia „myszy” w „mysi” i niemal całkowicie nie zawraca sobie głowy gramatyką. Charakteryzuje się też swoistym słownictwem: nic się nie rozwija, tylko „eskaluje”, w każdej sytuacji jest jakieś „okno możliwości”, a każdy nieważny incydent określa się jako „sensacyjny”. Charakteryzuje się też pedantyczną niepoprawnością, która ma odróżnić go od mowy motłochu i tłumaczy klejnociki typu „jeśli się o to rozchodzi”. Ale nawet bez magnetofonu zapamiętałbym każde słowo, gdyż ta wypowiedź była niczym wieczorny okrzyk wojenny ze świata, który zostawiałem za sobą.

– Przepraszam – zaczął i było to kłamstwo na dobry początek. – Czy ja dobrze rozumiem, apelujecie do mojego sumienia? Świetnie. Dobra. Chciałbym więc złożyć oficjalne oświadczenie. Ma pan coś przeciwko? Oświadczenie zaczyna się tutaj. Punkt pierwszy. Właściwie jest tylko jeden punkt. Gówno mnie to obchodzi. Różnica między mną a innymi głupcami polega na tym, że ja mówię, co myślę. Jeśli horda czarnuchów… tak, powiedziałem: czarnuchów, nie przejęzyczyłem się… jeśli te czarnuchy powystrzelają się jutro moimi zabawkami, a ja na tym zarobię, dla mnie bomba. Bo jeśli ja nie sprzedam im towaru, zrobi to jakiś inny cwaniak. Rząd kiedyś to rozumiał. Jeśli zmiękli, ich problem. Punkt drugi. Pytanie: słyszał pan, co wyprawiają ci od papierosów? Opylają toksyczny tytoń Murzynom i wmawiają im, że poprawia potencję i leczy przeziębienie. Czy oni się przejmują? Siedzą w domu i przeżywają załamanie nerwowe, ponieważ szerzą wśród tubylców raka płuc? Akurat. Dokonują tylko sprzedaży, koniec, kropka. Weźmy narkotyki. Sam ich nie zażywam. Nie potrzebuję. Mniejsza z tym. Jeśli sprzedawca dokonuje bez przymusu transakcji z klientem, radzę zostawić ich w spokoju, niech ją sfinalizują i Bóg z nimi. Jeśli nie zabiją ich narkotyki, to zatruje ich powietrze albo usmażą się pod wpływem efektu cieplarnianego. Mówił pan, że jestem Brytyjczykiem. Jestem nawet z tego dumny. Jestem też dumny ze szkoły, którą skończyłem. Dziecko imperium. Odziedziczyłem tradycję. Kiedy ktoś wchodzi mi w drogę, łamię mu kark. W przeciwnym razie on mi złamie kark. Raczej dbam też o dyscyplinę. I o porządek. Trzeba pamiętać o obowiązkach związanych z klasą społeczną i wykształceniem i pobić obcokrajowców ich własną bronią. Myślałem, że wy też jesteście przywiązani do tradycji. Najwyraźniej gdzieś nastąpił błąd. Nieporozumienie. Zależy mi na jakości życia. Tego życia. Na standardzie. Stare słowo, ale mniejsza z tym. Chodzi mi o standard tego życia. Myślisz, że jestem megalomanem. Dobrze, może, kurwa, jestem. Jestem faraonem, no nie? Jeśli kilka tysięcy niewolników musi zginąć, żebym mógł wybudować piramidę, trudno, taki jest świat. A jeśli oni potrafią zmusić mnie, żebym zginął, budując piramidę dla nich, niech im tak będzie, do jasnej cholery. Wiesz, co mam w piwnicach? Żelazne obręcze. Zardzewiałe żelazne obręcze wbite w mur, kiedy budowano ten dom. Wiesz po co? Dla niewolników. Taki jest świat. Pierwotny właściciel tego domu, człowiek, który go wybudował, człowiek, który za niego zapłacił, człowiek, który wysłał swego architekta do Italii, żeby nauczył się fachu, miał niewolników i niewolniczą zagrodę w piwnicy. Myślisz, że dzisiaj nie ma niewolników? Myślisz, że kapitał nie jest uzależniony od niewolników? Jezu Chryste, w jakim ty świecie żyjesz? Normalnie nie filozofuję, ale też nie lubię wysłuchiwać kazań. Nie znoszę tego, rozumiesz? Nie we własnym domu, dziękuję bardzo. To mnie wkurza. Nie wpadam łatwo w złość, jestem raczej znany z powściągliwości. Ale mam swój pogląd na świat; daję ludziom pracę i zarabiam na życie.

Nie powiedziałem nic, co też jest na taśmie.

Cóż można powiedzieć w obliczu absolutu? Przez całe życie walczyłem ze zinstytucjonalizowanym złem. Miało swoją nazwę, a najczęściej też miejsce. Miało wspólny cel i spotkał je wspólny koniec. Ale zło, z którym teraz stanąłem twarzą w twarz, było niszczycielskim dzieckiem wykarmionym na naszym łonie. I ja też stałem się dzieckiem, bezbronnym, milczącym i zdradzonym. Przez chwilę czułem się, jakbym przez całe życie walczył nie z tym wrogiem co trzeba. Zupełnie jakby Bradshaw skradł owoce mojego zwycięstwa. Przypomniałem sobie powiedzonko Smileya o tym, że właściwi ludzie przegrywają zimną wojnę, a niewłaściwi wygrywają. Pomyślałem, że powtórzę sir Anthony’emu te słowa jako pewnego rodzaju zniewagę, ale walczyłbym z wiatrakami. Chciałem mu powiedzieć, że teraz, kiedy pokonaliśmy komunizm, musimy się wziąć za pokonanie kapitalizmu, lecz nie o to mi chodziło: zło tkwi nie w systemie, tylko w ludziach. A poza tym zapytał mnie już, czy chcę zostać na kolacji, na co ja grzecznie odmówiłem i wyszedłem.

Ostatecznie to Burr zabrał mnie na kolację i z zadowoleniem stwierdzam, że niewiele z niej pamiętam. Dwa dni później oddałem służbową przepustkę.

Patrzysz na swoją twarz. Nie należy do kogoś, kogo pamiętasz. Zastanawiasz się, gdzie ulokowałeś miłość, co odnalazłeś, na czym ci zależało. Chciałbyś powiedzieć: „Zabiłem smoka, dzięki mnie świat jest bezpieczniejszym miejscem”. Ale nie możesz, nie w dzisiejszych czasach. Zresztą chyba nigdy nie było to możliwe.

Mabel i ja prowadzimy szczęśliwe życie. Nie rozmawiamy o rzeczach, na które nie mamy wpływu. Nie sprzeciwiamy się sobie. Jesteśmy kulturalni. Kupiliśmy domek nad morzem. Jest tam duży ogród, którym chciałbym się zająć, zasadzić kilka drzew, zrobić alejkę do morza. Zaangażowałem się w organizację klubu żeglarskiego dla biednych dzieciaków; sprowadzamy ich z Hackney, podoba im się. Powstał pomysł, żeby wciągnąć mnie do samorządu. Mabel zajmuje się kościołem. Ja odwiedzam czasem Holandię. Wciąż mam tam paru krewnych.

Od czasu do czasu wpada do nas Burr. Lubię go za to. Świetnie dogaduje się z Mabel, czego można się było spodziewać. Nie próbuje się wymądrzać. Rozmawiają o jej akwarelach. Nie wydaje sądów. Otwieramy sobie butelkę wina, przyrządzamy kurczaka. Przekazuje mi wszystkie nowiny i odjeżdża do Londynu. O Smileyu nie wiem nic, ale tak chciał. Nie cierpi nostalgii, nawet jeśli stanowi element nostalgii innych ludzi.

Tak naprawdę nie ma czegoś takiego jak emerytura. Czasem tylko wiemy za dużo i nie możemy na to nic poradzić, lecz to po prostu wiek, jestem tego pewien. Często rozmyślam. Nadrabiam zaległości czytelnicze. Rozmawiam z ludźmi, jeżdżę autobusami. Jestem nowicjuszem w jawnym świecie, szybko jednak się uczę.