Posłowie

Postanowiłem, że Tajny pielgrzym będzie moim ostatecznym pożegnaniem z zimną wojną, George’em Smileyem i jego ludźmi oraz z pewnymi nieuchwytnymi motywami, które przez dwadzieścia pięć lat pracy pisarskiej nie dawały mi spokoju. Chciałem się zastanowić, kim byliśmy, kim się staliśmy, i rzucić okiem na przyszły kształt obydwu supermocarstw w czasie, gdy – z pewną niechęcią po obu stronach – zawiesiły, choćby tylko na jakiś czas, grę w rosyjską ruletkę. W przeszłości dwukrotnie już w swojej głowie wziąłem rozbrat z zimną wojną: w powieści Ludzie Smileya, która na dobre w moim mniemaniu kończyła pojedynek Smileya i Karli, i w Szpiegu doskonałym, którego zrozpaczony bohater nie wie, czy jest związany ze Wschodem czy z Zachodem, i już go to nie obchodzi.

Wspomniane nieuchwytne motywy wciąż jednak pozostawały niespisane. Niektóre doczekały się omówienia w późniejszych książkach. Teraz, gdy Zachód rozprawił się z wypaczonymi formami komunizmu, chciałem zapytać, jak zamierza sobie poradzić z wypaczonymi formami kapitalizmu. W Tajnym pielgrzymie Smiley zadaje to pytanie, ale tak naprawdę zgłębiłem je dopiero w Single & Single i w Wiernym ogrodniku. Nieco bardziej banalnym motywem, który zawsze mnie frapował, był element ludzkiej niekompetencji w świecie wywiadu. Autor powieści szpiegowskich musi między innymi zmagać się z pokutującym w społeczeństwie przekonaniem, że szpiedzy są w jakiś sposób bardziej inteligentni i radzą sobie w życiu lepiej niż przeciętny człowiek. Szpiedzy nie gubią kluczyków od samochodu, nie zapominają szyfrów do sejfu ani nie zwracają się przez pomyłkę do nowej żony imieniem poprzedniej. Ależ oczywiście, że nie, są szpiegami, są wyszkoleni i tak dalej – starannie wyselekcjonowani; ale czy aby na pewno? I wciąż to sobie wmawiamy pomimo licznych, niekończących się rewelacji o spektakularnych wpadkach, które docierają do nas za pośrednictwem oburzonych renegatów, takich jak Shayler lub Tomlinson, bądź codziennej prasy; pomimo aktówek wypchanych bezcennymi sekretami porzuconych w londyńskim metrze; i pomimo znalezionych w komisach dysków komputerowych z nazwiskami informatorów.

Nawet gdy rozbija się śmigłowiec Chinook lecący z Irlandii Północnej i ginie kwiat oficerów wywiadu, jako naród niechętnie zadajemy sobie pytanie, jak to możliwe, że ktoś jest tak skończonym durniem, żeby te wszystkie ważne osobistości umieścić na pokładzie jednej maszyny – abstrahując od faktu, że niebezpieczeństwa związane z takimi lotami od dawna są znane Ministerstwu Obrony, które zwykle nabiera wtedy wody w usta. Musi być jakiś powód, przekonujemy samych siebie, chwytając się wiary w zjawiska nadprzyrodzone. Szpiedzy robią wszystko inaczej. Nie są tacy głupi jak my. Tymczasem, trawestując słynne słowa Arthura Koestlera na temat innych Żydów, szpiedzy są tacy jak my, tylko jeszcze bardziej.

Gdy jednak od czasu do czasu próbowałem – na przykład w roku 1963, pisząc Wojnę w lustrze – motorem intrygi uczynić fuszerkę w miejsce spisku, nie udało mi się pociągnąć za sobą czytelnika. I w pewnym sensie mogłem winić tylko siebie, bo poprzednią książką była powieść Z przejmującego zimna, w której fabułę napędza spisek – i tylko spisek. Najpierw mówi pan jedno, teraz mówi pan coś zupełnie innego, brzmiał uzasadniony zarzut czytelników, a ja zapłaciłem wysoką cenę za swoją dezynwolturę, nawet jeśli nigdy osobiście nie porzuciłem przekonania, że to niekompetencja, a nie spisek wprawia świat szpiegów w ruch.

Tak więc w Tajnym pielgrzymie mamy hipernerwowego oficera brytyjskiego wywiadu, który zostawia odręcznie rozrysowaną strukturę swojej wschodnioniemieckiej siatki szpiegowskiej na dachu samochodu, niszcząc tym samym zarówno siebie, jak i swoich nieszczęsnych agentów; oraz patologicznie rozmiłowanego w samotności szyfranta, który łudzi się przekonaniem, że jest najlepszym uczniem na kursie rosyjskiego, i w ten sposób daje się zwerbować agentom KGB. Biedny szyfrant nie był, dokładnie rzecz biorąc, ofiarą jakiejś fuszerki, lecz zgubnej ludzkiej właściwości, cienkiej jak włos granicy między nieszkodliwą ekscentrycznością a niebezpiecznym szaleństwem. Zdecydowanie za mało napisano o zjawisku pozornej normalności wśród ludzi, którzy, delikatnie mówiąc, jak się okazuje, nie mają piątej klepki. Miną lata, zanim komuś wystarczy odwagi, żeby nazwać po imieniu motyw, który skłaniał zdemaskowanego niedawno agenta FBI Hanssena do tego, by zdradzać swoją organizację tak długo i z tak niespotykanym oddaniem, wszystko jednak wskazuje na to, że był pozornie zdrowym psychicznie mężczyzną o mocno zaburzonym życiu wewnętrznym.

Ale postacią z tych stronic, która najbardziej mnie prześladuje, nie jest ani biedny szyfrant, ani berliński nowicjusz. Ani nawet stary żołnierz, starszy sierżant sztabowy Hawthorne, który wierzył, że jego syn kryminalista to lojalny agent brytyjskiego wywiadu odgrywający swoją rolę; i został utwierdzony w tej wierze przez George’a Smileya, gdy otrzymał od niego parę cennych złotych spinek do mankietów na dowód działalności chłopaka na rzecz tajnych służb.

Tą postacią jest Hansen. Nie nieszczęsny prawdziwy Hanssen z FBI, o którym przed chwilą wspomniałem, lecz Hansen – mój Holender i uczony, Hansen – mój brytyjski agent i zbłąkany jezuita, którego historię znajdziecie w rozdziale dziewiątym. Bardzo niewielu bohaterów moich książek jest wzorowanych na prawdziwych osobach, a jeśli już, są zwykle zlepkiem kilku postaci. Podobnie bardzo nieliczne epizody mają źródło w rzeczywistych zdarzeniach, chociaż muszę przyznać, że historię ze spinkami Smileya zainspirował incydent przypisywany sir Maurice’owi Oldfieldowi, niegdysiejszemu szefowi MI6.

Wyjątkowo wszak mój bohater Hansen ma swój autentyczny pierwowzór, a jest nim niejaki François Bizot, francuski badacz buddyzmu, którego poznałem w Kambodży, a potem spotkałem w Tajlandii, gdy zbierałem materiały do Jego Uczniowskiej Mości, i który wspaniałomyślnie wyraził zgodę, bym wykorzystał jego prawdziwą historię do swoich pisarskich celów. Bizot, o czym donoszę z wielką przyjemnością, w zeszłym roku opublikował własną, cieszącą się sporym uznaniem wersję wydarzeń, którymi tak niecnie się posłużyłem. I autobiografia Bizota pod tytułem Le Portail, czyli Brama, zasłużenie obwołana we Francji arcydziełem i obsypana francuskimi nagrodami literackimi, zostanie wydana w angielskim tłumaczeniu w przyszłym roku1.

Miarą amoralnej postawy nas, autorów fikcji literackiej – naszych pokątnych kradzieży i samowolnych przeinaczeń – jest to, że w moim fikcyjnym opisie heroizmu Bizota czynię z niego akurat taką postać, jaką zdecydowanie nigdy nie był. Nie był pachołkiem Zachodu, nie był szpiegiem imperialistów przebranym za badacza buddyzmu, nie był faszystowskim psem gończym, jakim chcieli go widzieć Pol Pot i jego poplecznicy. Był sobą, niczyim wyobrażeniem, najwyżej własnym – i dlatego, wbrew wszelkiej logice tamtych strasznych czasów, jego khmerscy prześladowcy puścili go wolno. Dzięki czystej determinacji i sile charakteru Bizot przekonał swoich niedoszłych katów o swej niewinności.

Pierwsze wydanie Tajnego pielgrzyma zadedykowałem Alecowi Guinnessowi w podziękowaniu za jego kreację George’a Smileya w serialu telewizyjnym BBC i skromne więzy przyjaźni, które nas łączyły do jego niedawnej śmierci. Ale Guinness zawsze z wielką pokorą, podobnie jak ja, odnosił się do dystansu między światem wyobraźni a tym rzeczywistym. Z pewnością więc razem ze mną wzniósłby toast za Bizota, prawdziwego człowieka w mojej galerii wymyślonych dusz.

John le Carré

Kornwalia, marzec 2001