Rozdział 2

WYBRZEŻE KOREI PÓŁNOCNEJ

Czterech mężczyzn w skafandrach wynurzyło się na powierzchnię lekko wzburzonej, czarnej wody i omiotło wzrokiem skaliste wybrzeże. Obywatele Korei Północnej paranoicznie bali się inwazji. Podjęli daleko idące środki ostrożności, grabili nawet plaże, żeby było widać odciski stóp.

Skok z otwarciem spadochronu na niewielkiej wysokości nie wchodził w grę. Żaden samolot nie zdołałby dotrzeć dostatecznie blisko przestrzeni powietrznej Korei Północnej. Przerzut musiał zostać dokonany drogą morską.

Użyli miniaturowej łodzi podwodnej typu ASDS. W przeciwieństwie do odkrytych okrętów SDV, które wystawiały żołnierzy na działanie zimnej wody, ASDS były całkowicie zamknięte, ciepłe i szczelne. Po problemach z akumulatorami, które zapalały się w prototypach, plotkowano, że Navy SEALs zrezygnowali z ich produkcji. W rzeczywistości jedynie tymczasowo wstrzymano prace, dopóki jakiś student Instytutu Technologicznego w Massachusetts nie stworzył zupełnie nowej koncepcji zasilania. W obecnej chwili prace szły pełną parą.

Miniaturowa łódź podwodna mogła rozpocząć misję podczepiona do okrętu podwodnego typu Virginia i miała zasięg ponad stu pięćdziesięciu mil morskich. W celu dokonania przerzutu na terytorium Korei Północnej ASDS zwodowano z okrętu podwodnego USS Texas. Kiedy czteroosobowy zespół opuścił miniaturową łódź przez właz w dnie statku, ASDS odpłynęła z rejonu operacji, aby połączyć się z okrętem Texas i krążyć po Morzu Japońskim przez kolejne siedemdziesiąt dwie godziny, a następnie podjąć wracających komandosów.

W skład zespołu inwigilacyjno-zwiadowczego miało początkowo wchodzić czterech komandosów Team Six, ale skończyło się na trzech komandosach SEALs i jednym agencie z Jednostki Operacji Specjalnych Centralnej Agencji Wywiadowczej. Dowódca oddziału nie był tym zachwycony. Trzydziestodwuletni porucznik James „Jimi” Fordyce z Lancaster w Pensylwanii uważał, że zastąpienie jednego z własnych strzelców agentem, nawet takim, który miał kontakty wśród miejscowych i znał język, nie było ani wskazane, ani niezbędne dla powodzenia operacji. Ludzie z Pentagonu, Białego Domu, Centralnej Agencji Wywiadowczej oraz Połączonego Dowództwa Operacji Specjalnych byli jednak odmiennego zdania, więc sprzeciw Fordyce’a został odrzucony.

Dwoma pozostałymi komandosami Navy SEALs byli dwudziestoośmioletni starszy bosman Lester Johnson z Freeport w stanie Maine oraz dwudziestopięcioletni bosman Eric „Tuck” Tucker z Bend w Oregonie.

Skład grupy uzupełniał trzydziestoletni agent CIA Billy Tang z Columbus w stanie Ohio.

Billy nie tylko władał płynnie miejscowym językiem, ale znał Koreę Północną jak mało kto w Stanach. W ciągu ostatnich sześciu lat jedenaście razy z powodzeniem przedostał się na teren Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Jego towarzysze być może nie zdawali sobie z tego sprawy, ale w KRLD mogli napotkać mnóstwo problemów, których nie dało się rozwiązać za pomocą karabinu.

Ponieważ Koreańczycy umieli przechwytywać transmisje nadawane ze swojego terytorium, operacja miała przebiegać bez kontaktu z dowództwem. Członkowie zespołu mogli porozumiewać się ze sobą za pomocą szyfrowanych komunikatów radiowych, ale pouczono ich, by czynili to sporadycznie. Gdyby zostali wykryci lub schwytani, nie byłoby ratunku. Stany Zjednoczone wyparłyby się wszelkiej wiedzy na ich temat oraz celu ich misji. Właśnie dlatego do zespołu dokooptowano Billy’ego Tanga. Billy stanowił ich polisę ubezpieczeniową, gdyby coś poszło źle.

Na sygnał Jimiego Fordyce’a jego ludzie zaczęli płynąć do brzegu, a miniaturowa łódź podwodna zawróciła ku USS Texas. Łódź ASDS mogła pozostawać pod wodą wiele dni bez uzupełniania zapasów, ale uczestnikom misji zależało, by odpłynęła jak najszybciej. Chociaż znajdowali się w odludnym, niedostępnym rejonie wybrzeża Korei Północnej, jednostka patrolowa nieprzyjaciela przepłynęła tuż nad nimi, gdy przebywali jeszcze na pokładzie ASDS. Ich łódź zdążyła się opuścić w zagłębienie w morskim dnie, ale byli o włos od wykrycia. Nie mogli tak po prostu zostawić jej w zatoczce na jałowym biegu – wiedzieli, że i bez tego będą mieli dość kłopotów.

Żaden z elementów misji nie był prosty i właśnie dlatego jej wykonanie powierzono komandosom Navy SEALs. Niezależnie od tego, co by się wydarzyło, przeprowadziliby ją od początku do końca. Bo faktycznie mogło wydarzyć się wszystko. Nawet w przypadku tak precyzyjnych działań i tak świetnie wyszkolonych ludzi prawo Murphy’ego lubiło się potwierdzać w najgorszym możliwym momencie. Choćby podczas operacji likwidacji Osamy bin Ladena. Czasami tak się po prostu zdarzało, a wówczas komandosi Navy SEALs przystosowywali się do nowych okoliczności i doprowadzali sprawy do końca. W ich branży porażka po prostu nie wchodziła w grę.

Pływanie utrudniał silny prąd, który oddalał ich od brzegu. Kiedy w końcu do niego dotarli, a następnie wywlekli się z wody wraz ze sprzętem, odpoczęli kilka minut. Potrzebowali sił. Przed nimi wznosiło się urwisko wysokości osiemnastopiętrowego biurowca.

Trzej komandosi podnieśli się jak na komendę, jakby potrafili czytać sobie nawzajem w myślach, i zaczęli szykować sprzęt do wspinaczki.

Billy Tang współpracował wcześniej z komandosami Navy SEALs, inteligentnymi, twardymi facetami, którzy kalkulowali i działali jak maszyny. SEALs stanowili ucieleśnienie wytrzymałości, która w dzisiejszych czasach cechowała tak niewielu. Jakkolwiek rozpaczliwa byłaby ich sytuacja – choćby stali oko w oko ze śmiercią – komandosi Navy SEALs zawsze parli naprzód.

Tang podziwiał ich za to, ale miał przeczucie, że wszyscy czterej będą musieli wspiąć się na wyżyny swoich możliwości – psychiczne i fizyczne – zanim operacja dobiegnie końca. Zadanie, z jakim przybyli do Korei Północnej, było prawie, jeśli nie całkowicie, niemożliwe do wykonania.