KOREA PÓŁNOCNA
Podczas pięciogodzinnej podróży komandosi uczestniczący w operacji Złoty Pył próbowali się zdrzemnąć, ale zdołali przespać jedynie kilka chwil. Korea Północna miała okropne drogi. Gdy tylko zapadali w sen, ciężarówka wpadała w koleinę lub gigantyczną dziurę i uderzenie wybudzało ich z drzemki.
Kiedy dotarli do umówionego miejsca, a więc do punktu, przy którym stał słupek kilometrowy i drogowskaz z nazwą następnej wioski, oddalonej o ponad sto kilometrów, wysiedli z ciężarówki. Billy Tang omówił szczegóły odbioru oddziału z Hyun Su, a SEALs rozproszyli się i zajęli pozycje strzeleckie.
Billy skończył, pożegnał Hyun Su i dołączył do pozostałych. Fordyce sprawdził ich pozycję na mapie i porównał ją z odczytem urządzenia GPS. Musieli pokonać znaczną odległość, a do świtu pozostało kilka godzin, więc chciał jak najszybciej wyruszyć.
Poczekali, aż Hyun Su odjedzie i ucichną dźwięki silnika. A potem odczekali jeszcze chwilę.
Pozwolili, żeby ogarnęła ich ciemna północnokoreańska noc, podczas gdy chłonęli wszystkie jej dźwięki. W końcu Fordyce dał znak do wymarszu.
Ich trasa biegła szeregiem stromych, zalesionych wzgórz oraz tylnym zboczem jednej z gór otaczających cel – zwężającą się dolinę, częściowo zasłoniętą przed kamerami satelity. Mieli okopać się przed wschodem słońca i spędzić cały dzień na zbieraniu informacji wywiadowczych, a później wrócić do punktu odbioru, z którego Hyun Su odwiezie ich na wybrzeże. Następnie mieli nawiązać kontakt z miniaturową łodzią podwodną, która przetransportuje ich na USS Texas, gdzie będą mogli sporządzić pełny raport i przekazać go do Stanów.
Poszycie lasu pokrywały miękkie sosnowe igły, które przypominały Fordyce’owi Pensylwanię. Gdyby miał u boku swojego labradora, Baileya, mógłby pomyśleć, że wyszli razem na nocne polowanie. Było tak do chwili, gdy kąt nachylenia wzgórza uległ zmianie.
Chociaż członkowie grupy znajdowali się w najwyższej formie fizycznej, strome podejście w połączeniu ze sprzętem ważącym ponad trzydzieści sześć kilogramów, który każdy z nich był zmuszony dźwigać, sprawiało, że wspinaczka stała się trudna.
Popijali wodę z camelbaków przez rurki wplecione w paski plecaków i trzymali karabiny z tłumikiem w pozycji gotowej do strzału. Fordyce, Johnson i Tucker mieli karabiny H&K 417, a Tang karabinek M4, wyprodukowany przez firmę FN, który przewiózł z tyłu ciężarówki razem z komandosami SEALs.
Podchodzili z tej strony zbocza nie dlatego, że mieli nadzieję na lepszy widok. Liczyli, że trudny teren będzie słabiej strzeżony od innych dróg prowadzących do doliny.
Fordyce ponownie sprawdził ich położenie na GPS-ie, a następnie tysięczny raz powtórzył w głowie plan operacji.
Z danych wywiadowczych zgromadzonych przez CIA wynikało, że po drugiej stronie góry, w wiejskim rejonie Korei Północnej, Chiny szkolą swoje oddziały desantowe. Oceniano, że są to nie tyle siły inwazyjne, ile formacje drugiego rzutu, które miały wylądować po przypuszczeniu głównego uderzenia na Stany Zjednoczone. Sęk w tym, że nikt nie umiał powiedzieć, o jaki atak chodzi. Fordyce i jego ludzie wiedzieli jedynie, że w jego wyniku miało zginąć co najmniej dziewięćdziesiąt procent mieszkańców USA.
Słysząc określenie „wiejski” podczas odprawy, komandosi SEALs pokręcili głowami. W Korei Północnej znajdowało się mało miejsc, które nie były wiejskie. W całym kraju, poza nielicznymi miastami, nie było dosłownie żadnych nowoczesnych udogodnień. KRLD stanowiła kolejny dowód porażki komunizmu. Cały naród doświadczał potwornej niedoli, ludzie cierpieli nieopisane męki.
Naród słaniał się na nogach z niedożywienia i głodu. Ciała młodych topielców wyławiane z rzek po powodzi lub chłopców, którym udało się uciec, dowodziły, że przeciętny nastolatek z Korei Północnej jest dziesięć centymetrów niższy i waży dwanaście kilogramów mniej od swoich równolatków z Korei Południowej. Szacowano, że opóźnienie w rozwoju umysłowym wywołane niedożywieniem w dzieciństwie powodowało, iż jedna czwarta mężczyzn nie nadawała się do służby wojskowej. Nawet w największych miastach – Pjongjangu, Kaesongu i Chongjin – obywatele Korei Północnej umierali z głodu.
Gdy wolni obywatele głodowali, wrogowie państwa cierpieli jeszcze gorsze katusze. Krążyły liczne opowieści o okropieństwach, jakich Korea Północna dopuszcza się wobec osadzonych.
Setki tysięcy nieszczęśników gniło w tajnych obozach pracy rozsianych po całym kraju – wielu bez postawionych zarzutów lub procesu. Zgodnie z zasadą odpowiedzialności zbiorowej do więzień razem z wrogami ludu trafiali ich krewni, dzieci i całe rodziny. Aby oczyścić krew narodu, KRLD często brała na celownik trzy pokolenia rodziny przestępcy.
Więźniarki zmuszano do kopania własnych grobów. Później były brutalnie gwałcone przez strażników, a nawet wizytujących oficjeli. Następnie katowano je na śmierć młotkami lub pałkami, a ciała spychano do grobów i zasypywano ziemią, żeby ukryć zbrodnię.
Oprócz gwałtów i mordów więźniowie byli regularnie bici, głodzeni i poddawani innym nieopisanym torturom. Kiedy Fordyce o tym myślał, przewracało mu się w żołądku, podobnie jak pozostałym. Każde zadanie wymagało opanowania i samokontroli, ale to w stopniu szczególnym. Nie mieli wątpliwości, jaki los spotka czterech uzbrojonych po zęby komandosów, jeśli zostaną schwytani przez Koreańczyków z Północy.
Stany Zjednoczone znalazłyby się w bardzo niezręcznej sytuacji. Fordyce doskonale wiedział, że on i jego ludzie zostaliby poddani torturom, jakich nie doświadczyli żadni jeńcy wojenni. Zawarli ze sobą milczący pakt. Jeśli znajdą się w rozpaczliwej sytuacji, zrobią wszystko, by nie wzięto ich żywcem. Fordyce miał jednak dopilnować, by do tego nie doszło.
Jeśli Stany Zjednoczone miały poznać szczegóły planowanego ataku, trzeba było zdobyć jak najwięcej informacji o oddziale desantowym Chińskiej Armii Ludowo-Wyzwoleńczej. Do czego ich szkolono? Dlaczego ćwiczyli się w Korei Północnej zamiast w Chinach? Czy jakiś element szkolenia sugerował rodzaj planowanego ataku? Czy używali sprzętu i technik stosowanych po ataku biologicznym, chemicznym lub jądrowym? Lista pytań nie miała końca.
Ograniczony był za to czas, który Fordyce i jego ludzie dostali na wykonanie zadania. Mieli przeniknąć do kraju, zebrać tyle informacji, ile się da, i po cichu go opuścić. Margines błędu był niewielki, liczyła się każda chwila.
Wąska dolina, będąca celem zespołu, znajdowała się w odległości niecałych trzystu kilometrów od wybrzeża. Eksperci z Narodowego Biura Rozpoznania podejrzewali, że Koreańczycy z Północy rozpięli nad częścią poligonu siatki maskujące, ułożone warstwowo i umieszczone na wysokich tyczkach. Żeby ukryć to, co miała odkryć wysłana przez rząd USA grupa.
Fordyce zarządził postój na skraju lasu, gdzie miejsce sosnowego igliwia zajęły kamienie i głazy. Chciał dać ludziom czas na posiłek i złapanie oddechu, zanim przekroczą grań.
Zjadł trochę sera i kiełbasy – bo taki prowiant lubił zabierać na misje – jednocześnie studiując zdjęcia okolicy. Szukał odpowiedniego miejsca, w którym można by przekroczyć grań i rozpocząć schodzenie. Część doliny zajmowały pola jakichś upraw, a zachodnie zbocze przecinał potok szerokości około sześciu metrów. Pytanie, na które nikt w Stanach nie potrafił udzielić odpowiedzi, brzmiało: jak nisko będą musieli zejść, żeby mieć dobry widok na to, co znajdowało się pod siatkami? Wiedział, że od pewnego momentu stracą osłonę w postaci skał i drzew, i będą mogli liczyć wyłącznie na wysoką trawę, która – w przeciwieństwie do drzew i głazów – swoim falowaniem mogła zdradzić ich położenie.
Fordyce nie stronił od ryzyka. Gdyby okazało się to konieczne, zrobiłby niemal wszystko, ale nie chciał bez potrzeby narażać ludzi. Zwłaszcza że już i tak sporo ryzykowali. Jeśli zebrane przez CIA informacje były prawdziwe, wkrótce natkną się na piesze patrole Koreańczyków z Północy. Najbardziej się obawiał, że tamci będą mieć psy. Jeśli tak, znaleźliby się w poważnych tarapatach.
Jednak Fordyce nie zamierzał się martwić na zapas. Miał dość spraw na głowie. Jeszcze raz sprawdził mapę i dał ludziom sygnał do wymarszu. Kiedy byli gotowi, wyprowadził ich spośród drzew i powiódł w kierunku grani. Poruszali się powoli, omijając skały i luźny żwir. Jakby wspinali się po stosie gitarowych kostek. Raz po raz ich nogi się obsuwały, wywołując lawinę kamieni.
Fordyce skorygował trasę, starając się znaleźć w szarozielonym blasku noktowizora szlak dający lepsze oparcie dla stóp, który jednocześnie zapewniłby im wystarczającą naturalną osłonę. Nie było sensu wspinać się na szczyt po to tylko, by znaleźć się na otwartym terenie i dać wypatrzeć Chińczykom lub Koreańczykom stacjonującym poniżej.
W trakcie wspinaczki Fordyce zerkał na zegarek. Musieli pokonać grań i zejść na odpowiednią wysokość, zanim nadejdzie świt. Z pomocą satelity wytypowali trzy potencjalne lokalizacje, z których można było prowadzić dyskretną obserwację. Jednak dopiero na własne oczy mógł stwierdzić, czy się nadają. Fordyce, zatroskany opóźnieniem, przyspieszył kroku.
Zatrzymał się pod granią, wskazał Lesa Johnsona, który jak inni pokrył twarz farbą maskującą, i dał znak, by podczołgał się na szczyt i wyjrzał na drugą stronę.
Johnson wrócił po kwadransie.
– Na pewno jesteśmy we właściwym miejscu? – wyszeptał.
– Oczywiście – odparł Fordyce. – Dlaczego pytasz?
– Dolina jest ciemna jak smoła.
– Pewnie wprowadzili zaciemnienie.
Johnson się uśmiechnął.
– Albo nie jesteśmy we właściwym miejscu.
Fordyce pokazał mu środkowy palec. Znajdowali się tam, gdzie powinni, ale Johnson jak zawsze zgrywał mądralę. Jego stary był dyrektorem firmy produkującej ubrania outdoorowe w Maine. Gdyby Les poszedł w ślady ojca, byłby na najlepszej drodze do objęcia sterów w przedsiębiorstwie, ale Johnson nie nadawał się do korporacyjnego świata. Jako nastolatek był diabłem wcielonym, istnym wichrzycielem. Z perspektywy czasu trzeba było przyznać, że jego ojciec powinien był trzymać syna krócej. Dopiero gdy chłopak wyleciał z trzeciego z kolei prywatnego koledżu i popadł w poważny konflikt z wydziałem policji we Freeport, zrozumiał, że musi się opamiętać.
Szef policji trenował Johnsona w Małej Lidze, zanim jeszcze jego rodzice się rozeszli, a on sam zaczął robić wszystko, by wylądować na marginesie społeczeństwa. Komendant odmalował przykry obraz przyszłości, która czekałaby chłopaka, jeśli nie wziąłby się za siebie. Zwieńczeniem jego wysiłków było przedstawienie Johnsona werbownikowi amerykańskiej marynarki w Portland, który jak się okazało, był także komandosem SEALs. Mężczyzna, który za młodu przeżywał podobne perypetie, musiał ująć chłopaka swoją historią lub bezpośrednim sposobem bycia, bo kariera w szeregach SEALs zdała mu się nagle pociągająca. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin Johnson podpisał kontrakt i wyruszył w drogę.
Fordyce sięgnął po mapę i wskazał Johnsonowi punkt, w którym znajdowało się potencjalne stanowisko obserwacyjne, a następnie dał mu znak, by poprowadził oddział w tym kierunku. Należało wymieniać się rolami, by walczyć z przytępieniem zmysłów i niczego nie przegapić. Nadszedł czas, by na czele pochodu postawić kogoś, kto dysponuje świeżą parą oczu i uszu. Nie można było przewidzieć, jakiego rodzaju czujniki i urządzenia przeciwpiechotne zainstalowano na zboczu, by chronić się przed działaniami takimi jak to, które zlecono oddziałowi Fordyce’a.
Gdy znaleźli się po stronie doliny, poruszali się znacznie wolniej, z namysłem. Starali się, jak mogli, by nie wydać najmniejszego dźwięku, nie strącić choćby jednego kamienia w dół zbocza. Musieli być niewidzialni jak duchy. I byli.
Kiedy dotarli do pierwszego punktu obserwacyjnego, natychmiast zrozumieli, że miejsce się nie nada. Wyglądało dobrze na zdjęciu z satelity, ale było zbyt odsłonięte. Bezdyskusyjnie. Fordyce wskazał Johnsonowi następny punkt i ruszyli dalej.
Drugie miejsce było niewiele lepsze. Gdyby ktoś stanął na grani za ich plecami, byliby widoczni jak na dłoni. Nie warto było ryzykować. Fordyce spojrzał na zegarek. Jeśli trzecie miejsce okaże się niewypałem, będą musieli zacząć się czołgać. Wskazał je Johnsonowi i ruszyli. Fordyce musiał powtarzać sobie w myślach, żeby nie pędzić na złamanie karku i ostrożnie stawiać stopy.
Trzecie miejsce było znacznie lepsze od dwóch poprzednich, ale w połowie wysokości zbocza, na lewo od nich, Fordyce spostrzegł punkt, który wyglądał idealnie.
Skinął na Johnsona i mu go wskazał. Mieliby stamtąd lepszy widok na dolinę, zaś otoczenie drzew zapewniłoby im osłonę. Johnson przytaknął i poprowadził ludzi.
Chociaż nie istniało coś takiego jak idealna kryjówka, tej naprawdę niewiele brakowało. Kiedy zajęli pozycję, zgodnie ze swoim zwyczajem objął pierwszą wartę. Mieli za sobą trudną wspinaczkę, więc wszyscy byli zmęczeni.
Gdy jego ludzie wyciągali prowiant z plecaków i jedli lub próbowali się zdrzemnąć, Jimi Fordyce obserwował dolinę przez kolimator Aimpoint Comp M4. Nie zauważył żadnego ruchu. Nadal było ciemno, choć oko wykol.
Opuściwszy karabin w poprzek klatki piersiowej, sprawdził aparat. Pentagon chciał mieć jak najwięcej zdjęć. Fordyce zabrał dodatkowe karty pamięci, antyrefleksyjny teleobiektyw, naładowane baterie i ziemistą, workową tkaninę, której używał do lepszego zamaskowania sprzętu. W przyrodzie niewiele przedmiotów odbijało światło. Gdyby od ich ekwipunku odbił się choćby najsłabszy promyk, byliby skończeni.
Kiedy odłożył aparat i cicho zamknął torbę, odniósł wrażenie, że z dołu doleciał jakiś dźwięk. Jego dłonie instynktownie powędrowały do broni. Podniósł karabin i przyłożył kolbę do prawego ramienia, próbując określić źródło dźwięku.
Powoli powiódł karabinem z jednej strony na drugą. Przez chwilę zastanawiał się, czy uszy nie spłatały mu figla, ale dźwięk rozległ się ponownie. Coś tam było i poruszało się w górę, w ich kierunku. Bardzo cicho ostrzegł towarzyszy.
Każdy z nich powoli uniósł broń, przyjmując pozycję strzelecką i włączając noktowizor. Choć komandosi SEALs sięgnęli po karabiny, Billy Tang wyciągnął swojego SIG-a z tłumikiem. Do walki na małą odległość wolał pistolet, a naboje typu Special K 147 granów, które załadował do swojego SIG-a Sauera, robiły znacznie mniej hałasu.
Dźwięk się nasilił. Teraz słyszeli go wszyscy. Obiekt poruszał się i stawał, poruszał i stawał. Zachowywał się chaotycznie: podążał w jedną stronę, a po chwili zawracał, zbliżając się ku nim. Nie było to zwierzę, raczej człowiek, który, kimkolwiek był, wyraźnie czegoś szukał. Czy szukał ich?
Poruszająca się w ciemności postać była coraz bliżej. Czas stanął w miejscu. Komandosi panowali nad tętnem i oddechem, ale broń w rękach była gotowa do strzału, palce zaciśnięte na spuście.
Wszyscy powtarzali w głowie tę samą mantrę: nie zatrzymuj się. Idź dalej. Po prostu przejdź obok nas.
Kiedy postać w końcu się ukazała, ich nieme prośby zyskały na intensywności.
Fordyce dał znak, żeby nie strzelać. Johnson nie mógł uwierzyć własnym oczom. Dzieciak wyglądał na jakieś osiem lat. Co, u licha, robił w dolinie? W środku nocy? Tang modlił się, żeby chłopak po prostu przeszedł obok. Eric Tucker, sanitariusz grupy, był gotów zrobić wszystko, co konieczne.
Nie znajdowali się w strefie działań wojennych, jak w Iraku lub Afganistanie. Nie miały tu zastosowania reguły dotyczące żołnierzy i cywilów. Jednak nawet gdyby tak było, większość komandosów SEALs, włączając Tuckera, wiedziałaby, jak postąpić. Na szkoleniu omawiali ten temat do znudzenia.
W 2005 roku czteroosobowa grupa zwiadu SEALs, biorąca udział w operacji Czerwone Skrzydła, została przerzucona do afgańskiej prowincji Kunar w celu przeprowadzenia rekonesansu i zebrania informacji wywiadowczych na temat ważnego członka organizacji talibów. Podczas prowadzenia obserwacji na grupę SEALs natknęło się trzech pasterzy kóz – starzec, nastolatek i mały chłopiec.
Komandosi wzięli ich do niewoli, ale kiedy tylko upewnili się, że pasterze są cywilami, a nie żołnierzami, zgodnie z zasadami walki pozwolili im odejść i zapłacili za to najwyższą cenę. Nastolatek pobiegł do wioski i dwie godziny później komandosi znaleźli się w zasadzce, ostrzelani z moździerzy, AK-47, kałasznikowów i granatników. Zginęli członkowie dwóch ośmioosobowych grup – oddziału szybkiego reagowania SEALs oraz zespołu lotników z jednostki Operacji Specjalnych – które wysłano w sukurs. Z grupy zwiadu przeżył tylko jeden komandos.
Eric Tucker miał nadzieję, że nigdy nie znajdzie się w podobnej sytuacji. Cokolwiek by się mówiło w sali szkoleniowej tysiące kilometrów stąd, decyzja o zabiciu cywila, a tym bardziej dziecka, nie była łatwa. Z drugiej strony ich operacja miała kluczowe znaczenie dla przetrwania Stanów Zjednoczonych i ich obywateli, w tym także dzieci. Według reguł użycia siły można było zastrzelić dowolną osobę narażającą na szwank powodzenie operacji. Tucker poprawił karabin, znieczulił sumienie, wycelował w głowę dziecka i delikatnie odbezpieczył broń.
Chłopiec się zbliżał, gałązki pod stopami strzelały głośno jak petardy. Szedł prosto na nich. Co on tu, u licha, robi? zastanawiał się Tucker.
Mały zatrzymał się w odległości niespełna metra od ich kryjówki. Był tak blisko, że Fordyce mógłby wyciągnąć rękę i go dotknąć. Jego ludzie wstrzymali oddech.
Chłopiec przewiesił przez ramię workowatą torbę. Jego uwagę zwrócił jakiś przedmiot leżący na ziemi, więc pochylił się, żeby go zbadać.
Ślady butów, pomyśleli. Ale chłopiec nie badał śladów. Wyprostował się, trzymając w rękach krótki kawałek drutu. Wnyki. Sprawdzał pułapki na zwierzynę. Dlaczego akurat teraz? Dlaczego w środku nocy?
Byliby szczęśliwi, gdyby nie musieli nigdy odpowiadać na to pytanie. Gdyby dzieciak sprawdził wnyki i wrócił tam, skąd przyszedł. Nie ciekawiło ich, kim jest ani dlaczego się tu znalazł. Jednak prawo Murphy’ego zadziałało po raz kolejny. Sprawy potoczyły się tak źle, jak to było możliwe.
Mały cofnął się kilka kroków, chcąc poprawić pułapkę. Nie miał pojęcia, że podjął złą decyzję, bo nie wiedział o obecności Jimiego Fordyce’a, dopóki na niego nie wpadł.
Nie miało znaczenia, czy to wąż, czy inne stworzenie. Kiedy poczuł, że nadepnął na coś żywego, zareagował natychmiast. Cienki sandał nastąpił na Fordyce’a, umysł chłopca odnotował niebezpieczeństwo, a jego ciało odskoczyło do tyłu.
Dzieciak błyskawicznie skupił wzrok na stworzeniu, które nadepnął. Uznał, że to człowiek, bo oczy wydawały się ludzkie, choć reszty nie był pewny. Mówiono mu, że lasy są pełne demonów i potworów. Nie zamierzał tu zostać i tego sprawdzać. Do głosu doszedł instynkt ucieczki i chłopiec pognał w dół.
Fordyce nie zdążył go schwycić. Do samego końca, dopóki mały na niego nie nastąpił, miał nadzieję, że dzieciak przesunie się o parę centymetrów i go minie.
Chłopiec zareagował tak szybko, że znalazł się poza zasięgiem jego ramion, gdy Fordyce spróbował go złapać. Po prostu się obrócił i zaczął uciekać.
Kiedy Fordyce zerwał się, żeby za nim pobiec, pomyślał, że powinien przypomnieć członkom zespołu, by nie strzelali. W tej samej chwili usłyszał cichy trzask i ujrzał, jak dziecko pada na ziemię.