Rozdział 19

Harvath nie mógł uwierzyć własnym uszom. NASA? Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej sfinansowała wizy sześciu potencjalnym terrorystom? Amerykański program wizowy był bezsprzecznie wadliwy, ale żeby aż tak? Jak, u licha, agencja rządu Stanów Zjednoczonych mogła najpierw zabiegać o sześciu terrorystów, a później sprowadzić ich do kraju? To po prostu nie mieściło się w głowie.

Spojrzał w oczy Hanjourowi. W dalszym ciągu nie potrafił mu uwierzyć.

– Dlaczego NASA miałaby stworzyć program praktyk dla zagranicznych studentów wyznania muzułmańskiego?

Hanjour wzruszył ramionami.

Harvath już chciał go przycisnąć, kiedy odezwała się Levy.

– Wiem dlaczego.

– Wiesz?

– Kilka lat temu, za poprzedniej administracji, w telewizji Al-Dżazira wyemitowano wywiad, który wzbudził wiele kontrowersji w Stanach. Gościem był dyrektor NASA. Powiedział, że kiedy objął stanowisko, prezydent zażądał od niego trzech rzeczy. Gdy usłyszałam, o co chodzi, pomyślałam, że to żart. Prezydent oznajmił, że pragnie, by dyrektor NASA inspirował dzieci do nauki matematyki i innych przedmiotów ścisłych, poszerzał kontakty zagraniczne i, przede wszystkim, znalazł sposób dotarcia do świata islamu, by jego przedstawiciele mieli lepsze mniemanie o historycznym wkładzie muzułmanów w rozwój matematyki, inżynierii i innych nauk ścisłych.

– Jak…? – wyjąkał Harvath, ale przerwał po pierwszym słowie. – Żarty sobie robisz?

Levy pokręciła głową.

– Nic dziwnego, że NASA musiała zrezygnować z programu budowy nowego wahadłowca. Poprawa samopoczucia muzułmanów z pewnością angażuje jej pracowników przez okrągłą dobę, dzień w dzień.

Harvath pokręcił głową z niesmakiem. Poprawność polityczna stanowiła najsłabszy punkt amerykańskiego bezpieczeństwa krajowego. Amerykańska Federalna Administracja Bezpieczeństwa Transportu była kpiną, Ameryka nie chciała się uczyć od Izraelczyków, a NASA, zamiast eksplorować kosmos, koiła smutki przedstawicieli świata muzułmańskiego. Słabość Stanów Zjednoczonych była doprawdy zdumiewająca. Aż dziw, że nikt nie wykorzystał jej, by dokonać inwazji. Naprawa szkód zajmie całe lata.

Tyle dobrego, że Harvath pomógł Ameryce wykonać mały krok we właściwym kierunku.

– Trzeba się skontaktować z FBI – powiedział. – Niech zrobią nalot na NASA i ich zgarną.

– Nie znajdziecie ich – odparł Hanjour.

Harvath spojrzał na niego.

– Dlaczego?

– To były letnie praktyki. Już wyjechali.

– Dokąd? Wrócili do Al-Ajn?

– Pojechali tam, gdzie byli potrzebni swoim mocodawcom. Program praktyk służył jedynie uzyskaniu wizy, wjechaniu do kraju i przejściu aklimatyzacji. Kiedy zajęcia dobiegły końca, w NASA uznano, że wrócili do domu.

– Ale oni tego nie zrobili – domyślił się Harvath.

Hanjour skinął głową.

FedEx i UPS potrafiły śledzić miliony przesyłek dziennie, ale rząd USA nie umiał zlokalizować cudzoziemców, których wizy straciły ważność. Co za wstyd! Kiedy o tym myślał, tak jak i o wytycznych dla NASA, które nakazywały jej czuwać nad poprawą samopoczucia muzułmanów, Harvath zastanawiał się, czy politykom i biurokratom nie zależało czasem na przyspieszeniu upadku jego kraju. W ten sposób ponownie wrócił myślami do sprawy Chin.

Problemy Ameryki nie miałyby żadnego znaczenia, gdyby kraj przestał istnieć. Niezależnie od charakteru operacji Śnieżny Smok trzeba było ją powstrzymać wszelkimi dostępnymi środkami.

Razem z Levy poświęcili kolejne czterdzieści pięć minut na przeglądanie wszystkich materiałów, raz po raz prosząc Hanjoura o wyjaśnienie. Harvath spytał o zdjęcia sześciu mężczyzn, których werbownik wyprawił do Stanów. Hanjour odparł, że znajdują się na jednym z laptopów. Gdy poprosił go o dossier, które stworzono dla każdego z nich, Hanjour odparł, że one również są zapisane na komputerach. Harvath wiedział, że dopóki NSA nad nimi nie popracuje, będą poza jego zasięgiem.

Zaczął wypytywać go o Ahmada Yaquba i studentów. Hanjour zeznał, że komunikował się wyłącznie z Ahmadem Yaqubem. Kiedy znalazł i zwerbował studentów inżynierii, przesłał ich aplikacje do programu NASA, a gdy zostali przyjęci, NASA zajęła się wizami.

Harvath ustalił, że Hanjour otrzymał przez kuriera sześć telefonów komórkowych. Uznał, że pochodzą od Yaquba, i przekazał je studentom. Mieli je włączyć po przyjeździe do Stanów Zjednoczonych, dbać o to, żeby były stale naładowane, i czekać na dalsze instrukcje.

Hanjour utrzymywał, że nie zna ich numerów ani nazwy operatora i nie wie, czy zawierały jakiekolwiek zdjęcia lub instrukcje. Nie musiał ani nie chciał wiedzieć.

Po przekazaniu telefonów i wyjeździe studentów do Stanów jedynym obowiązkiem Hanjoura było przekazywanie rodzinom uzgodnionych kwot. Studentów poinformowano, że jeśli spartaczą robotę, przelewy się skończą, a ich najbliżsi zapłacą za ich niepowodzenie. Człowiek, który stał za całą tą intrygą, stosował metodę kija i marchewki bardzo skrupulatnie.

Po wyciśnięciu z Hanjoura wszystkiego, co się dało, Harvath stanął przed decyzją. Nie miał zamiaru wypuścić werbownika. Może w przyszłości będą mogli go wykorzystać jako źródło, ale w obecnej chwili – podobnie jak Ahmada Yaquba – czekała go ciemna cela i znacznie więcej pytań.

Tymczasem Harvath musiał przewieźć zawartość sejfu Hanjoura do Stanów Zjednoczonych. Pragnął jak najszybciej znaleźć się wraz z kompletem materiałów na pokładzie samolotu. Wiedział, że będzie to wymagało dyplomatycznych zabiegów, immunitetu i udziału VIP-a, który odwróci uwagę od niego i jego nie do końca przekonującego paszportu.

Poprosił Cowlesa, żeby na chwilę wyprowadził Hanjoura z pokoju. Kiedy mężczyźni wyszli, odwrócił się do Levy i zapytał:

– Czy ktoś z ambasady w Abu Zabi wisi ci przysługę?

– Znajdzie się paru – odpowiedziała. – Dlaczego pytasz?

– Bo chcę, żebyś poprosiła o coś, co będzie wymagało naprawdę dużego wysiłku.