Rozdział 22

Sekretarz skarbu Dennis Fleming przypominał podstarzałego prezesa banku. Miał krótkie, schludnie zaczesane siwe włosy, nosił szare garnitury, buty z dziurkowanym czubkiem i stonowane krawaty. Notował ołówkiem w dużym brulionie bez linii. Wierzył w pomyślność Ameryki i jej wyjście z kryzysu gospodarczego. Z drugiej strony filozofia prezydenta – „ogłosić Dziki Zachód, odtłuścić system, zostawić samo mięso” – wprawiała go, oględnie mówiąc, w zakłopotanie.

W odróżnieniu od prezydenta, który myślał o gospodarce jak o czołgu Abrams, który trzeba walnąć ogromnym kluczem francuskim, aby ruszył we właściwym kierunku, Fleming traktował ją jak szwajcarski zegarek, wymagający delikatnej regulacji. Chociaż kowbojska retoryka prezydenta i śmiałe podejście do problemów zjednywały mu popularność wśród mas zmęczonych ekonomicznymi trudnościami oraz narodowym kryzysem tożsamości, Fleming dostawał palpitacji serca za każdym razem, gdy Porter stawał przy mikrofonie. Był przekonany, że prędzej czy później Porter tak bardzo odbiegnie od przygotowanego tekstu przemówienia, iż zachwieją się rynki.

Jednak prezydent Porter nie zamierzał korzystać z przygotowanego tekstu. Zamierzał za to przywrócić Ameryce dawną wielkość według własnej wizji i nie krył, że chce mieć u swojego boku ludzi, którzy ją popierają.

Nie oznaczało to, że pragnął otaczać się klakierami. Cenił rzeczową dyskusję i różnice zdań, ale biada temu, kto nie potrafił uzasadnić swojego stanowiska. Bo niezależnie od wszystkiego poglądy jego współpracowników musiały wypływać z tego samego przekonania o niezmiennym potencjale Ameryki, które przyświecało Porterowi.

Prezydent lubił powtarzać, że w historii świata nie było większej siły działającej na rzecz pokoju i stabilności, swobód i wolności niż Stany Zjednoczone. Przed nastaniem ery Ameryki rodzaj ludzki zmagał się z tyranią – systemem, w którym nieliczna garstka panowała nad masami. Stany powstały, żeby bronić praw najmniejszej mniejszości, jaka kiedykolwiek istniała – jednostki. Nie można było pracować dla prezydenta Paula Portera i nie być całkowicie oddanym jego ideałom.

To właśnie z myślą o nich sekretarz Fleming przyjął poufne zadanie, które prezydent zlecił mu przed kilkoma dniami. W skrytości ducha uważał, że Porter wysłał go, by szukał wiatru w polu, bo przed pojawieniem się zagrożenia ze strony Chin takie podejrzenia wydawały się kompletnie bezzasadne. Chociaż prezydent nie miał doktoratu z ekonomii, ukończył studia magisterskie i był niezwykle inteligentnym człowiekiem. Mimo to z początku Fleming nie potrafił pojąć, jak prezydent mógł wysnuć tak absurdalną teorię. O której teraz wiadomo już było, że jest słuszna.

Fleming został uprzedzony, by przedstawić sprawę w możliwie najprostszy sposób. Chociaż Porter zachęcał swoich współpracowników do zadawania pytań, gdy czegoś nie rozumieli, wiedział, że większość nie orientuje się w sprawach gospodarki i nie chce się zdradzić ze swoją ignorancją.

– Przyjmij, że wiedzą znacznie mniej od ciebie – poradził mu prezydent.

Mając w pamięci radę szefa, Fleming odebrał pilota z rąk technika centrum operacyjnego, odchrząknął i rozpoczął prezentację.

– Kiedy operacja Śnieżny Smok wyszła na jaw, prezydent poprosił mnie, żebym coś sprawdził. Zaintrygowało go, że Chińczycy są przekonani, iż po ataku zdołają wysadzić desant i umieścić stałą armię na terytorium Stanów Zjednoczonych. Co to oznacza? Wywiad sugeruje, że Chińczycy szkolą jednostki specjalne w Korei Północnej, ale w jakim celu? I dlaczego wierzą, że zdołają umieścić swoje wojsko na amerykańskiej ziemi bez obawy o międzynarodowe reperkusje? Chińczycy nie mają żadnych oddziałów specjalnych, których obecność byłaby nieodzowna w następstwie jakiegoś katastroficznego wydarzenia. Dosłownie żadnych. Pozostają tylko dwie sensowne możliwości. Pierwsza z nich zakłada, że atak będzie mieć charakter biologiczny, a ich żołnierze będą odporni na czynnik zakaźny. Oczywiście Departament Skarbu nie posiada przygotowania w tym zakresie, więc zostanie to zbadane przez odpowiednie służby bezpieczeństwa narodowego, których przedstawiciele są w tym pokoju. W ten sposób dochodzimy do drugiej ewentualności. Czy to możliwe, by po katastrofalnym ataku terrorystycznym Chiny zgłosiły uzasadnione roszczenia pod adresem Stanów Zjednoczonych?

– Jasne, że nie – burknął sekretarz obrony.

Fleming uniósł ostrzegawczo palec wskazujący.

– Jeszcze tydzień temu bym się z tobą zgodził – powiedział, wyświetlając pierwszy slajd. – Za poprzedniej administracji dług krajowy rósł w zawrotnym tempie. Właściwie lepiej byłoby użyć określenia „zastraszającym”. Im liczniejszy mamy skład rządu, tym więcej środków potrzebuje, aby móc działać. Pieniądze można zdobyć na dwa sposoby. Można ustawicznie podnosić podatki nakładane na obywateli, ryzykując wybuch rewolucji, lub pożyczać po cichu, tak by przeciętny Amerykanin tego nie spostrzegł. Rząd federalny zdecydował się na fatalną kombinację obu tych strategii. Wysokie podatki osobiste sprawiają, że Amerykanie mają mniej środków na inwestycje i zakupy, a wysokie podatki korporacyjne pozbawiają firmy pieniędzy na zatrudnianie pracowników, zmuszając je do przenoszenia zakładów i biur obsługi za granicę, aby ich produkty pozostały konkurencyjne. Poprzednia administracja zwiększyła o pięć procent górną stawkę podatku dochodowego od osób fizycznych. Z amerykańskich gospodarstw domowych wyparowały miliardy dolarów, co pozwoliło sfinansować zaledwie sześć dni funkcjonowania rządu federalnego. Ta sama administracja, próbując poprawić słabnące wyniki poparcia w sondażach, rozpętała walkę klasową. Nie ma bardziej antyamerykańskiej i antydemokratycznej retoryki. Podburzanie jednego człowieka przeciwko drugiemu z powodu różnic w zasobności portfeli to sianie ziarna socjalizmu. Ameryka gwarantuje jedynie możliwości, nie wyniki. Każdy, kto obiecuje coś innego, występuje przeciwko wartościom, na których oparto Republikę. Tymczasem rzecz w tym, że rząd federalny nie powinien był urosnąć do takich rozmiarów. Ojcowie założyciele pragnęli, by liczył niewielu członków. Żeby większość spraw załatwiano na poziomie stanowym, na którym obywatele mogli się łatwiej zaangażować i zostać wysłuchani. W miarę rozrostu rząd federalny zaczął żyć własnym życiem. Słyszeliście, że prezydent porównał go do Jabby z rasy Huttów – tego z Gwiezdnych wojen – który zasiada na tronie, obżera się całymi dniami i ogranicza do wysyłania pachołków, gdy jego władza jest zagrożona. Właśnie taki stał się amerykański rząd federalny. Przypomina gigantyczną ośmiornicę o ostrych jak brzytwa mackach, która atakuje, gdy poczuje się zagrożona. Widzieliśmy, jak IRS, NSA, urząd prokuratora generalnego oraz wiele innych instytucji federalnych zbroi się i występuje przeciwko amerykańskim obywatelom. Każdy, kto miał śmiałość zasugerować, że rząd powinien zostać zmniejszony, stawał się wrogiem państwa – wyciągały się ku niemu wspomniane już macki, a uległe media, pozostające w rządowych rękach, brały go na celownik. To gorsze niż deklaracja Ludwika XIV: L’etat, c’est moi2. Już nie jedna osoba, ale cały rząd oznajmia, iż państwo jest ważniejsze od jednostki. Teraz należałoby powiedzieć: L’etat, c’est l’etat soi-même3. Wyobraźcie sobie rodzinę, która nie ma żadnych środków, ale stara się o kolejne karty kredytowe. Nie obniża swojego poziomu życia, ale jeszcze go podwyższa, kupując więcej drogich samochodów, domów letniskowych i jeżdżąc na luksusowe wakacje za granicą. To przepis na kompletną, niewyobrażalną katastrofę. A jednak, nie licząc się z konsekwencjami, rząd pędzi naprzód na pełnym gazie. Przy tym nieprzerwanie podwyższa podatki i pożycza, aby móc wydawać, ale dzień zapłaty jest coraz bliżej. Kiedy nadejdzie, nie będziemy mogli dalej pożyczać, by oddalić od siebie to, co nieuchronne. Mówiąc wprost, nasz dług krajowy wzrasta szybciej od naszych możliwości jego spłaty. Prawa fizyki i ekonomii są nieubłagane. Żaden naród nie może w nieskończoność wydawać pieniędzy, których nie posiada. Jednak my nadal wydajemy. Poprzednia administracja potroiła deficyt i zwiększyła dług krajowy o ponad siedemdziesiąt pięć procent. W ciągu następnych dziesięciu lat każdy cent z podatków pójdzie na spłacenie odsetek od naszego zadłużenia. Na wszystko inne będziemy musieli pożyczać pieniądze. Na wojsko, na bezpieczeństwo wewnętrzne, co tylko. Ale wiedząc o tym, kto byłby tak głupi, żeby nam pożyczyć jakąkolwiek kwotę? – spytał Fleming, wyświetlając następny slajd. – I tu dochodzimy do teorii prezydenta Portera. W posiadaniu czterdziestu procent naszego długu krajowego są rząd federalny i Rezerwa Federalna. Mówiąc bez ogródek, drukujemy pieniądze, żeby przekładać je z jednej kieszeni do drugiej. Jednak największym zagranicznym wierzycielem Ameryki są Chiny.

– Mimo to – przerwał mu sekretarz obrony – nie sądzę, by mogli do nas przyjść i oświadczyć, że są właścicielami Stanów Zjednoczonych.

– Jeszcze tydzień temu bym się z tobą zgodził, ale wysłuchaj mnie – powtórzył Fleming, przechodząc do następnej strony prezentacji. – Kiedy w latach dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku w Meksyku doszło do kryzysu walutowego, Stany Zjednoczone interweniowały, żeby pomóc w jego rozwiązaniu. Wzmocniliśmy peso zastrzykiem dwudziestu miliardów dolarów. Była to największa pożyczka zagraniczna nieprzeznaczona na cele wojskowe, której udzieliły Stany, od czasu planu Marshalla. Krążyły plotki, że o mały włos transakcja nie doszłaby do skutku. Niektórzy martwili się, że Meksykanie nie zdołają zwrócić pieniędzy. Innych zaś bardziej niepokoiło to, co się stanie, jeśli gospodarka Meksyku całkiem się zawali – nasza południowa granica zostanie zalana przez uchodźców ekonomicznych. Kongres był jednak niechętny udzieleniu pożyczki. Wtedy niewielki zespół doradców z Waszyngtonu, związany z ówczesną administracją, wysunął śmiałą propozycję. Niech Meksyk zabezpieczy pożyczkę Półwyspem Kalifornijskim. Jeśli nie zwróci pieniędzy, półwysep zostanie przyłączony do Stanów i stanie się pięćdziesiątym pierwszym stanem. Pomysł został rzekomo przedyskutowany i odrzucony jako zbyt szalony. Wówczas doradcy zaproponowali, by Meksyk dał zabezpieczenie w postaci dzierżawy pól naftowych i gazu ziemnego. I ten pomysł odrzucono. Członkowie administracji obawiali się, że będzie to wyglądać, jakby chcieli wykorzystać biedny mały Meksyk. W końcu ówczesny sekretarz skarbu obszedł Kongres, czerpiąc środki z rezerwy kryzysowej Departamentu Skarbu i przekazując je Meksykowi. Jednak pomysł, by narody zabezpieczały swoje pożyczki czymś konkretnym, postanowiono wykorzystać w przyszłości.

Fleming wcisnął guzik pilota i na ekranie ukazał się nowy slajd.

– Wiem, że prezydent nie lubi zrzucać winy na poprzednią administrację. Powiedziano nam, że mamy grać takimi kartami, jakie zostały rozdane, w imię pomyślności amerykańskich obywateli. Należy jednak przypomnieć, iż Kongresowe Biuro Budżetu ostrzegło poprzednią administrację, że zadłużenie kraju jest nie do udźwignięcia oraz że ich polityka wydatków stawia prawodawców i opinię publiczną przed trudnymi wyborami. Członkom administracji wyjaśniono, że jeśli niczego nie zrobią, wydatki sztywne ulegną podwojeniu. Rząd będzie miał mniejsze możliwości reagowania na nieoczekiwane wyzwania w rodzaju załamania gospodarczego lub wojny, a ryzyko kolejnego kryzysu finansowego znacznie się zwiększy. Uprzedzono ich, że to wszystko spowoduje, iż wierzyciele Ameryki będą żądać niebotycznych odsetek, aby rząd mógł nadal zapożyczać się jak szalony. Ostrzeżenie Kongresowego Biura Budżetu nie zostało utajnione. Przekazano je publicznie. Przysłuchiwały się temu nie tylko rynki, ale i Chińczycy. Wiedzieli, że nie ma większego znaczenia, kto będzie zasiadać w Gabinecie Owalnym. Rząd Stanów Zjednoczonych żyje własnym życiem. Nadal będzie pożyczać, wydawać i się rozrastać. Raczej umrze z otyłości, niż zgodzi się skurczyć do rozsądnych rozmiarów. Poprzednia administracja wykorzystywała Rezerwę Federalną, aby utrzymać oprocentowanie kredytów na sztucznie zaniżonym poziomie i ciągle pożyczać. Chińczycy nie tylko się na tym poznali, ale i zaczęli odczuwać zmęczenie tą gierką. Najwyraźniej nie chcieli tego ciągnąć dalej.

Sekretarz stanu spojrzał na Fleminga i zapytał:

– Co miałeś na myśli, mówiąc „najwyraźniej”?

– Twój poprzednik ujął to najlepiej: „Nasz dług i deficyt są nie do utrzymania. Spowodują, że utracimy wpływy i nie będziemy mogli podejmować właściwych decyzji”. Miał rację. Tak właśnie się stało. Chiny przestały nas słuchać w kwestii łamania praw człowieka, a międzynarodowi partnerzy odmówili wsparcia w walce z takimi zagrożeniami jak Syria, Iran lub Korea Północna. Jeden kraj po drugim, włącznie z Chinami, rezygnowały z dolara jako najważniejszej waluty rezerwowej. Krótko mówiąc, znaczna część świata przestała nas szanować. W szczególności Chiny. Aby w dalszym ciągu pożyczać nam pieniądze, zaczęli się domagać nowego rodzaju zachęty – takiej, która w większym stopniu odzwierciedli ryzyko.

– Jakiej zachęty?

– Zażądali, by zabezpieczeniem pożyczek było coś więcej niż zaufanie i szacunek, którymi cieszy się rząd Stanów Zjednoczonych. Chcieli, by pożyczone pieniądze miały realne zabezpieczenie.

– W czym?

Fleming wyświetlił szybko kilka slajdów.

– We wszystkim. W umowach dzierżawy pól naftowych i zasobów gazu ziemnego w rejonie Alaski i Zatoki Meksykańskiej. W prawie do wydobywania kopalin w Górach Skalistych i w rejonie Mountain West. W drewnie. Farmach. Prawach do poboru wody. Portach. Parkach narodowych. Chiny domagały się koncesji za każdą pożyczkę, którą zaciągnęliśmy lub odnowiliśmy.

– I poprzednia administracja się na to zgodziła?!

Fleming skinął głową.

– Bez wiedzy Kongresu? – spytał z niedowierzaniem sekretarz stanu, były senator.

– Im większy rząd, tym mniejszy szacunek dla prawa.

– Poprzednia administracja ustawicznie obchodziła Kongres – wtrącił sekretarz obrony, by skarcić sekretarza stanu, który wówczas zasiadał w Senacie. – Nie słuchaliście ostrzeżeń? Wielu ludzi żądało, byście coś zrobili, ale ty i twoi kumple nie chcieliście zrazić wyborców. Powtarzaliście: „Później to naprawimy”. Mówiliście, że trzeba najpierw zadbać o korzystny wynik przy urnach wyborczych. No i mamy efekty. Piękne dzięki.

W normalnych okolicznościach prezydent uciąłby sprzeczkę, ale uznał, że trzeba powiedzieć całą prawdę. Sekretarz stanu był dobrym mediatorem, lecz mediacja miała swoje miejsce i cenę. Przymykanie oczu na nadużycia, gdy zasiadał w Senacie, nie było zabieganiem o pokój, ale kapitulacją.

– Jak to możliwe, że słyszę o tym dopiero teraz? – spytał sekretarz stanu.

Fleming spojrzał na dyrektora FBI, z którego pomocy korzystał w ostatnim tygodniu. Ten sięgnął po leżącą przed nim teczkę i powiedział:

– Mieliśmy informatorkę w Departamencie Skarbu. Była gotowa podać nazwiska i zwróciła się do pewnej kongresmenki, od której oczekiwała zrozumienia. Kongresmenka okazała zrozumienie, ale dla członków poprzedniej administracji. Doniosła na informatorkę w zamian za kilka spraw, które prezydent załatwił dla niej dekretem. Ludzie prezydenta dopadli informatorkę i się zemścili. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że zamienili jej życie w piekło. Miała swoje na sumieniu, a oni wykorzystali wszystko, co na nią znaleźli. Jej syn jest inwalidą, więc zagrali kartą atutową. Zagrozili, że straci rentę i świadczenia medyczne. Ugięła się pod presją.

Sekretarz stanu był wściekły.

– Chcę wiedzieć, kim była ta kongresmenka i którzy ludzie poprzedniego prezydenta byli w to zamieszani! To skandaliczne!

Tym razem prezydent interweniował. Uniósł dłoń i powiedział:

– Zajmiemy się tym w odpowiednim czasie.

Sekretarz stanu się wycofał, a sekretarz Fleming odzyskał głos.

– Kiedy wspomniana kongresmenka ubiegała się o reelekcję, informatorka zwróciła się do jej rywala i opowiedziała o wszystkim ludziom z jego sztabu. Chodziło o bardzo poważne zarzuty, których nie byli w stanie udowodnić. Oprócz tego nie pozwoliła im ujawnić jej nazwiska, więc nie upublicznili sprawy. Zawiadomili jednak FBI. Kiedy zwrócili się do niej agenci, zaprzeczyła, by wysunęła takie zarzuty.

– Dlaczego? To jakaś wariatka? – spytał sekretarz stanu.

– Nie. Było to jeszcze za poprzedniej administracji, więc obawiała się, że ponownie ją dopadną. Jednak gdy nowy prezydent objął urząd, zmieniła nastawienie. Dyrektor FBI i ja spotkaliśmy się z nią osobiście. W zamian za współpracę i złożenie zeznań zaproponowałem jej przywrócenie do pracy w Departamencie Skarbu oraz awans. Jeszcze nie podjęła decyzji, ale zaczęła z nami współpracować. Ustaliliśmy, że kilku kluczowych członków zespołu doradców amerykańskiego rządu w okresie kryzysu meksykańskiego peso z lat dziewięćdziesiątych zostało zatrudnionych przez ostatnią administrację, by doradzać poprzednikowi prezydenta Portera. Przypuszczamy, że poza oficjalnym obiegiem prowadzili odrębną, nieoficjalną księgowość, która obejmowała transakcje z Chinami. Próbujemy dotrzeć do tych ksiąg.

Sekretarz stanu pokręcił głową.

– Skala bezprawia, o której mówisz, jest doprawdy niesłychana.

– Co nie będzie miało żadnego znaczenia, jeśli atak Chińczyków się powiedzie. W ten sposób dochodzimy do konkluzji. Jeśli wszystko, co ustaliłem, jest prawdą, jeśli Chińczycy zdołali skłonić Stany Zjednoczone do zabezpieczenia zaciągniętych kredytów – a tych zobowiązań nie da się anulować niezależnie od tego, jakie nieszczęście spotka USA – to staje się jasne, dlaczego Chińczykom wydaje się, że mogą wkroczyć do Stanów po katastrofalnym ataku i poczuć się jak w domu. Jeśli wskaźnik śmiertelności wyniesie dziewięćdziesiąt procent, Ameryka, którą znamy, przestanie istnieć, a Chiny będą w posiadaniu aktu własności Stanów Zjednoczonych. Całkiem legalnie, jak wykazałem wcześniej. Pewnie zaproponują nam wsparcie, zaoferują pomoc humanitarną. Później, gdy Ameryka nie będzie mogła spłacić długów, bo jej gospodarka upadnie, zgłoszą roszczenia i przejmą to, co uważają za swoje. Jeśli ich nie powstrzymamy, będzie to oznaczać kres Stanów Zjednoczonych.