Rozdział 24

WIRGINIA

Wiedząc, że jego protegowany będzie wykończony długim lotem, Carlton kupił po drodze kawę – podwójne espresso. Wielokrotnie obserwował, jak Harvath je zamawia, więc doskonale wiedział, czego potrzebuje, żeby się wzmocnić.

– Słyszałem, że ambasador Conrad to kawał skurczybyka – zagaił.

Harvath zdjął wieczko i dmuchnął na gorący napój.

– Niezły kawał nie powiem czego.

Stary zachichotał.

– Pewnie się ucieszysz, że facet nie pojechał prosto do hotelu Four Seasons.

– Nie?

– Ano nie. Wezwali go do Departamentu Stanu. Nie wiem, jaką połajankę dostał przez telefon w Abu Zabi, ale sekretarz stanu chce zafundować mu ją raz jeszcze, osobiście.

Harvath wypił łyk kawy, zanim odpowiedział:

– Myślę, że sekretarz stanu zauważy, iż postawa ambasadora uległa znaczniej poprawie.

Carlton na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Harvatha.

– Dlaczego? Co zrobiłeś?

– Nic. Nie martw się o to.

Stary miał wątpliwości, ale nie podjął tematu. Trzeba było omówić znacznie ważniejsze sprawy. Musiał wysłuchać szczegółowego raportu Harvatha o operacji w Karaczi i Dubaju.

Z kolei Harvath chciał usłyszeć, jaki będzie ich następny ruch. Był wyczerpany. Nie miał ochoty opowiadać o Karaczi i Dubaju, zwłaszcza że Stary i tak zażąda pisemnego raportu.

Z drugiej strony wiedział, jak jest. Jeśli nie zrobiłby tego teraz, gdy ma wszystko świeżo w pamięci, później mógłby coś przeoczyć. Dlatego podczas drogi opowiedział Staremu o wszystkim, co się wydarzyło.

Dyskutowali o tym, co poszło źle, a co dobrze. Carlton wtrącał czasami rady, tłumacząc, co Harvath mógł zrobić inaczej. Chciał, żeby jego podopieczny był jeszcze lepszym agentem. Harvath to rozumiał, co nie oznacza, że ze wszystkim się zgadzał. Upłynęło wiele wody od czasu, gdy Carlton pracował w terenie.

Przecież koniec końców wykonał zadanie w Karaczi i Dubaju. Tylko to się liczyło. Nie był w nastroju do wysłuchiwania porad. Pragnął skoncentrować się na tym, jak posunąć sprawy naprzód.

Na szczęście właśnie skręcili na podjazd jego domu. Nie żeby Stary pozwolił mu zmienić temat, tylko dlatego że dotarli do celu. On i Harvath mieli wiele wspólnego – żaden nie ustawał, dopóki nie uzyskał wszystkiego, co chciał.

Harvath spojrzał na podjazd. Zwykle lubił wracać do domu. Powrót oznaczał, że zadanie, z powodu którego wyjechał, zostało wykonane i że można się odprężyć. Kiedy mu się to nie udawało, bo nieprzerwanie powracały straszne obrazy z pola walki, stosował coś, co określał terapią Potomacu.

Brał sześciopak, a czasami coś mocniejszego, i szedł na swój pomost. Obserwował przepływające łodzie i pił, dopóki koszmary nie przestały go gnębić. Kiedy już udało mu się wepchnąć je w najciemniejszy kąt umysłu, powracał do cywilizowanego świata, gotów na następne wyzwanie, które zgotowali mu jego niecywilizowani mieszkańcy.

Dzisiaj jednak czuł się inaczej. Odniósł sukces, ale cała operacja była daleka od zakończenia. Co gorsza, nie miał pojęcia, jaka, jeśli jakakolwiek, przypadnie mu w niej rola. Choć technicznie rzecz biorąc, jego misja zakończyła się powodzeniem, miał wrażenie, że poniósł porażkę. Że mógł zrobić znacznie więcej.

Kiedy dotoczyli się do bramy, Carlton wyciągnął z kieszeni klucze i podał je Harvathowi. Stary był jednym z nielicznych ludzi, którym Harvath powierzał klucze do swojego domu.

Gdy Harvath wyskoczył z klimatyzowanego suburbana, powitały go obrazy, dźwięki i zapachy, które kojarzył z domem.

Mieszkał w małym, odnowionym kamiennym kościele z osiemnastego wieku, nazywanym Bishop’s Gate. Budynek stał na terenie posiadłości o powierzchni paru hektarów, która górowała nad rzeką Potomac i znajdowała się na południe od rezydencji Mount Vernon, należącej niegdyś do Jerzego Waszyngtona. Technicznie rzecz biorąc, właścicielem Bishop’s Gate była Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych.

Niezamieszkana przez lata posiadłość została wydzierżawiona Harvathowi na okres dziewięćdziesięciu dziewięciu lat za dolara rocznie. W ten sposób poprzedni prezydent podziękował mu za jego służbę dla kraju. Sekretarz Marynarki Wojennej poparł tę decyzję, uznając za właściwe, by w domu mieszkał komandos amerykańskich Navy SEALs.

Harvath w charakterystyczny dla siebie sposób ociągał się z przyjęciem hojnego daru. Nie miało znaczenia, że prezydent stwierdził, iż obdarowany wyświadczy przysługę marynarce, mieszkając tu i dbając o dom. Gdy Harvath grzecznie odmówił, prezydent powiedział:

– Po prostu go obejrzyj, a później zdecyduj.

Harvath pojechał do Bishop’s Gate, choć dawno już zdecydował. Nie było mowy, aby przyjął tak szczodry dar. Wydawało się to po prostu niestosowne. Jednak kiedy jechał długim podjazdem, zaczął zmieniać zdanie. Posiadłość była naprawdę wspaniała.

Chociaż dom wymagał wiele pracy, zaczął sobie wyobrażać, że w nim mieszka. A kiedy odkrył tabliczkę z mottem anglikańskich misjonarzy – „Wyruszam za morze, by nieść pomoc” – wiedział, że jest w domu.

Choć tym razem wrócił, dźwigając na barkach ciężar całego świata, dobrze było znów tu być. Otworzył bramę i wsiadł do SUV-a.

Carlton zaparkował na końcu podjazdu i dwaj mężczyźni weszli do środka. Po dezaktywacji alarmu Harvath włączył klimatyzację i zaprowadził Carltona do kuchni.

Otworzył okna, żeby wpuścić powietrze, a następnie sprawdził zawartość lodówki.

– Jesteś głodny?

– Zjadłem, zanim po ciebie pojechałem.

– Może coś do picia?

Carlton spojrzał na zegarek. Wiedział, że nie proponowano mu napoju bezalkoholowego.

– Nie uważasz, że jest trochę za wcześnie?

– Nadal funkcjonuję w czasie Karaczi. Cały tydzień marzę o piwie.

– Nie masz nic innego? Tylko piwo?

– Piwo i coś dla niegrzecznych młodych dam – powiedział Harvath, wyciągając z lodówki sześciopak i butelkę chardonnaya.

Carlton spojrzał na niego znacząco i spytał:

– Od kiedy zacząłeś pić białe wino?

– To nie moje. Lara i Marco złożyli mi wizytę przed wyjazdem. Jeśli chcesz, mam również sok w kartonie.

Stary się uśmiechnął. Harvath spotykał się wcześniej z wieloma pięknymi kobietami, ale Carlton naprawdę lubił Larę i jej małego synka. Szkoda, że mieszkali tak daleko, w Bostonie.

– Masz piwo Lone Star? – zapytał.

Harvath skinął głową, wziął po jednym dla każdego i odstawił resztę do lodówki. Otworzył butelki, wrzucił kapsle do zlewu i przyłączył się do Carltona, który siedział przy kuchennym stole.

– Zdrowie.

Stary sięgnął po swoje piwo, trącił się z Harvathem i powtórzył toast.

Harvath wziął długi łyk. Nie było nic lepszego od chłodnego piwa w ciepły dzień. A już zwłaszcza gdy bawiło się za morzami, nie marząc o niczym innym.

Carlton rozsiadł się wygodnie na krześle.

– Zgaduję, że mam piętnaście, może dwadzieścia minut, zanim zaśniesz. Co chcesz wiedzieć?

Nareszcie odpowiedzi, pomyślał Harvath.

– Wszystko. Zacznijmy od tego, kto kieruje operacją?

– Nasza działka podpada pod CIA, a Departament Obrony udziela wsparcia. Złoty Pył to operacja Departamentu Obrony, a CIA udziela wsparcia. Za wszystkie operacje prowadzone na terenie Stanów Zjednoczonych odpowiada FBI, nadzorowane przez Dyrektora Wywiadu Narodowego i koordynowane przez Krajowe Centrum do Zwalczania Terroryzmu.

– Jak idą poszukiwania studentów?

– O ile wiem, jeszcze nie zwrócili się o pomoc do stanowego ani lokalnego szczebla. Nie chcą przecieków do prasy. Obawiają się, że mogłoby to przyspieszyć atak.

– Czy zdołali ustalić, do jakiego meczetu w Houston uczęszczali studenci?

– FBI nad tym pracuje, ale do tej pory go nie namierzyli – wyjaśnił Carlton.

– Byli religijni? Pili alkohol? Chodzili do klubu ze striptizem? Może powiedzieli jednej z tancerek coś, co mogłoby się nam przydać?

– Powtórzę raz jeszcze, to robota FBI. Traktują tę sprawę priorytetowo. Ściągają agentów z całego kraju i wysyłają do Houston, żeby przesłuchiwać ludzi.

– Obaj wiemy, że tradycyjne przesłuchanie może nie wystarczyć – westchnął Harvath.

Stary skinął głową.

– Prezydent zdaje sobie z tego sprawę.

– Co jest gotów zrobić?

– Oficjalnie? Wszystko, co konieczne, by udaremnić atak.

– A nieoficjalnie? – spytał Harvath.

– Nieoficjalnie ma na myśli dosłownie wszystko, a to oznacza, że jest gotów skorzystać z naszej pomocy.

– Gdzie są Sloane i Chase? Co się z nimi dzieje?

– W drodze powrotnej z Karaczi – odparł Carlton. – Przylecą dziś wieczorem.

– Co wtedy zrobimy?

– Będziemy się modlić.

– O co? – zapytał Harvath.

Stary pociągnął duży łyk piwa.

– O przełom. Wielki przełom.

Kiedy w milczeniu dopili piwo, Harvath odprowadził Starego do SUV-a.

– Mam wrażenie, że coś przeoczyliśmy – westchnął Carlton.

Harvath się uśmiechnął.

– Zawsze masz takie wrażenie.

– Ty również – zauważył Stary.

– Paranoja jest bardzo zaraźliwa.

Tym razem to Stary się uśmiechnął.

– Gdyby to była twoja operacja, gdybyś to ty kierował zespołem złożonym z sześciu studentów inżynierii ze Zjednoczonych Emiratów, co budziłoby twój największy niepokój? Co nie dawałoby ci spać po nocach?

Harvath odpowiedział po minucie zastanowienia:

– Zwykle winne są drobiazgi. Większość ludzi nie ma dyscypliny, ulegają dekoncentracji.

– Uważasz, że studentom inżynierii brak dyscypliny?

Harvath pokręcił głową.

– Myślę, że to zdyscyplinowani ludzie, ale martwiłbym się o ich motywację. Dlaczego to robią? Dowiemy się tego z ich dossier, zapisanych na komputerze Hanjoura, ale idę o zakład, że robią to dla pieniędzy. A nie dla islamu.

– Wśród porywaczy z jedenastego września byli bardzo inteligentni i dobrze wykształceni ludzie – zauważył Carlton.

– To była męczeńska misja. Zgłosili się z powodów ideologicznych. Nasi studenci zostali zwerbowani z powodu muzułmańskiego pochodzenia.

– Zgoda. Co najbardziej by cię martwiło, gdybyś był ich mocodawcą? W jaki sposób mogliby spartaczyć operację?

Harvath zastanowił się nad pytaniem i po chwili odpowiedział:

– Coś mi przyszło do głowy.

– Co?

– Chodźmy do środka. Pokażę ci.