Rozdział 25

MIĘDZYNARODOWY PORT LOTNICZY LOS ANGELES

Kiedy Tai Cheng podróżował do Stanów, zwykle wybierał linie American Airlines. Ich załogi pokładowe nie były tak profesjonalne jak personel azjatyckich lub europejskich przewoźników – stewardesy i stewardzi zachowywali się zbyt nieformalnie, zbyt poufale – ale za to zawsze nawiązywał cenne kontakty, gdy leciał ich pierwszą klasą. Jego towarzysze podróży byli zazwyczaj zamożni i mieli szeroki krąg znajomych. Dla chińskiego agenta, pragnącego ustawicznie powiększać swoją siatkę kontaktów, stanowili idealny cel. Oprócz tego styczność z amerykańskim angielskim podczas ciągnącego się bez końca lotu pomagała mu wczuć się w rolę.

Wjechał do Stanów jak zawsze – jako chiński przedsiębiorca nazwiskiem Bao Deng, podróżujący z legalną zieloną kartą wystawioną przez rząd Stanów Zjednoczonych. Była jego złotym biletem. Nigdy go nie zatrzymano, nie stwarzano mu problemów, nie przyglądano mu się uważnie.

Amerykańska zielona karta kosztowała Chenga, a raczej Departament Drugi, marnych pięćset tysięcy dolarów. Pozując na zamożnego chińskiego biznesmena, zainwestował w zakład przetwórstwa drobiu w wiejskiej części Nebraski. Nie trzeba było nic więcej. W zamian za zainwestowane pieniądze oraz honoraria prawników i odrobinę papierkowej roboty pan Bao Deng otrzymał zieloną kartę i status stałego rezydenta.

Amerykanów obchodziły jedynie pieniądze. Za odpowiednią cenę sprzedaliby najgorszemu wrogowi klucze do swego zamku. Chenga nie przestało zdumiewać, jak łatwo można było wyprowadzić w pole amerykański aparat bezpieczeństwa.

Po bezproblemowym przejściu przez kontrolę celną i imigracyjną opuścił terminal lotów zagranicznych i udał się do biura American Airlines w terminalu lotów krajowych. Tyle razy lądował w LAX, że znał lotnisko jak własną kieszeń.

Minął kontrolę bezpieczeństwa i przeszedł przez halę do pomieszczeń American Airlines Admirals Club, ciągnąc za sobą walizkę. Jego kontakt miał przybyć za godzinę, więc Cheng postanowił wziąć prysznic, ogolić się i coś przekąsić. Chociaż pogardzał Ameryką i jej dekadencką kulturą, musiał przyznać, że było parę rzeczy, które Amerykanie potrafili zrobić, jak należy. Oczywiście za wszystkie z nich trzeba było słono zapłacić – znacznie więcej niż mógł wydać przeciętny obywatel.

Barman spytał Chenga, czy chce koktajl lub lampkę wina do posiłku. Agent odmówił. Nigdy nie pił podczas wykonywania zadania, ba, nawet w domu rzadko sięgał po kieliszek. Alkohol przytępiał zmysły, czynił podatnym na podstęp i ataki. Ostatnio zrobił wyjątek tylko raz – kiedy odkrył niewierność żony.

Powinien był to przewidzieć. Mi była piękną, ale słabą kobietą. Oraz obiecującą chińską aktorką. Zaczynała jako modelka. Później pojawiły się pierwsze epizody w filmach niskobudżetowych, a po nich propozycje udziału w poważniejszych przedsięwzięciach. Dojrzalsze role. Nie wcielała się już w postać dziewczyny gangstera lub ulicznego zbira, ale dostawała propozycje wymagające wrażliwości i inteligencji, stwarzające większe możliwości. Niestety wraz ze sławą pojawiły się pokusy. Do upadku Mi doprowadziły narkotyki.

Nim Cheng ją poznał, dwukrotnie odbiła się od dna i zamierzała zrobić to po raz trzeci. Cheng był na swój sposób przystojny, dziesięć lat starszy od niej. Obejrzał wszystkie filmy, w których grała. Pokochał ją od pierwszego wejrzenia.

Wróciła do swojej rodziny w Nankinie, a Cheng pojechał tam służbowo. Wstąpiła do restauracji ojca, żeby z nim pomówić. Cheng podążał za nią do jej domu i zaaranżował wszystko tak, by wpaść na nią następnego dnia.

Chodzili ze sobą rok. Przy każdej okazji przyjeżdżał do Nankinu, żeby się z nią zobaczyć. Znał ważnych ludzi w mieście, więc zadbał o to, by jej rodzinie wyświadczano przysługi, gdy o nie poproszą. Ojca Mi nękała drugorzędna organizacja przestępcza. Kiedy Cheng o tym usłyszał, natychmiast wszystkim się zajął. Jej bliscy go uwielbiali. Nie mieli pojęcia, z czego żyje. Wiedzieli jedynie, że jest biznesmenem, często podróżuje i przywozi im wspaniałe prezenty. Jeśli Mi coś podejrzewała, nigdy nie wyraziła tego głośno.

Wielokrotnie zawiodła się w miłości – gdy mozolnie pięła się w górę, żeby zostać początkującą gwiazdeczką, i gdy spadała ze szczytu. Nieraz złamano jej serce. W końcu zrozumiała, że bezpiecznej jest udawać miłość, niż jej ulegać.

Chciała pokochać Chenga, ale nie potrafiła. Jakby utraciła zdolność do obdarzania miłością. Jednak kochała swoją rodzinę – ta jedna miłość ocalała – a oni kochali Chenga. A przynajmniej to, co dla nich robił. Na swój sposób ona również kochała jego uczynki. Co niestety nie było równoznaczne z miłością do niego.

Było w nim coś, czego nie potrafiła określić. Nie chciała nazywać tego złem, ale nie przychodziło jej do głowy inne słowo. Wyczuwała w nim coś mrocznego i chłodnego, co ją przerażało.

Czasami się za to karciła, bo nigdy nie dostrzegła zachowań, które można by uznać za złe. Jednak w Chengu tliło się coś zdecydowanie niedobrego.

Udawała, że go kocha, ale jej serce było chłodne i obojętne, zajęte wyłącznie pompowaniem krwi do ciała. Robiła to dla rodziny. Nadal była piękną kobietą, a Cheng jej pragnął. Był dobrym kochankiem, troszczył się o nią, otoczył opieką jej rodzinę. Chodzili ze sobą, więc w końcu zgodziła się zostać jego żoną, udając przy tym nieopisaną radość i odgrywając najbardziej namiętną scenę miłosną w całej swojej karierze.

Pnąc się po szczeblach kariery, spała z tyloma podrzędnymi producentami, reżyserami i kierownikami obsady, że nie potrafiłaby wymienić ich wszystkich. Zapamiętała za to wizyty u lekarzy, którzy przyjmowali w chłodnych, zimnych gabinetach i usuwali z jej łona owoc jej nienasyconego pragnienia sławy. Pamiętała ich wszystkich, szczególnie ostatniego, który cuchnął dżinem i uczynił ją bezpłodną. Nigdy go nie zapomni. Przenigdy.

Dopiero upływ czasu sprawił, że uznała to za błogosławieństwo. Cheng nie chciał mieć dzieci, więc w geście rezygnacji potraktowała to jak znak, że są sobie pisani. I że być może będzie im dane zacząć wszystko od nowa i być dla siebie opoką.

Cheng mieszkał w Pekinie, w dzielnicy Chaoyang, niedaleko hotelu St. Regis. Mówił, że lubi przebywać tam, gdzie coś się dzieje, by móc zabawiać klientów, kiedy przyjadą do miasta.

Gdy był w Pekinie, w weekendy zabierał ją do Świątyni Nieba i na targ perłowy lub nad jezioro Houhai i do Pałacu Letniego. Kiedy wyjeżdżał w interesach, zachęcał ją, by pojechała do domu i spędziła czas z rodziną lub zaprosiła ich do Pekinu. Był niezwykle hojny, więc czasami ubolewała, że nie potrafi go pokochać. Jej matka, uzależniona od szczodrości Chenga, oburzała się, jeśli Mi choć odrobinę przytyła między kolejnymi wizytami. Rodzice pragnęli, by była atrakcyjna dla swojego męża. Mi nie miała wątpliwości, jaką rolę odgrywa w rodzinie. Była ich przepustką do świata jej małżonka.

W końcu wpadła w krępujący, choć w pewnym sensie przewidywalny rytm. Kiedy Cheng bawił w domu, spędzali ze sobą tylko tyle czasu, ile trzeba na seks, odrobinę snu, przebranie się i ponowne wyjście. Cheng był fanatykiem fitnessu. Nie wprowadzał jej w swoje interesy, ale kiedy przebywał w mieście, oczekiwał, że będzie biegać i podnosić ciężary razem z nim. I że będzie ćwiczyć sama, gdy on wyjedzie.

Jadali w najlepszych restauracjach (z jego klientami lub bez) i bawili się w najlepszych nocnych klubach. Była to jej ulubiona rozrywka. Ludzie ją rozpoznawali, a Cheng z dumą pokazywał się w jej towarzystwie. Była rada, widząc, że jej mąż ma coś z ich relacji. Była dla niego nie tylko obiektem seksualnym – mógłby z nią sypiać bez ślubu – ale i symbolem pozycji społecznej. W modnym, dynamicznie rozwijającym się Pekinie funkcjonowała jako dowód wartości swojego męża. Tylko wpływowy, odnoszący sukcesy człowiek mógł mieć taką kobietę jak ona.

Nagle jej przeszłość przestała mieć znacznie. Zaczęła powoli myśleć o przyszłości. Cheng przebąkiwał o kupnie domu nad jeziorem w okolicy Nankinu, by mogli spędzać w nim lato. Mówił, że jej ojciec za ciężko pracuje, że powinien przekazać więcej obowiązków jej bratu, aby sam mógł wraz z żoną cieszyć się ciepłymi miesiącami w ich towarzystwie. Było jak w bajce i – jak to w bajkach bywa – lód skuwający jej serce zaczął topnieć.

Oczywiście była głupia, że nie dostrzegła, co się dzieje. Cheng znał ją lepiej od niej samej. Wiedział, że Mi go nie kocha, nie całkiem, więc sięgał po wszystkie środki, które mogły mu pomóc wzbudzić jej uczucie. Potajemnie wypytał o nią jej rodziców i rodzeństwo, każdego, kto znał Mi jako osobę, a nie jako aktorkę. Rozmawiał z jej dwiema ciotkami, a nawet starą nauczycielką ze szkoły. Co kręciło Mi? Czego się bała? O czym marzyła? Próbował dowiedzieć się tego od niej, ale zawsze odpowiadała, że jest szczęśliwa. Że ma wszystko, czego tylko zapragnie.

Letni dom w okolicy Nankinu był genialnym posunięciem z jego strony. Już sama rozmowa o domu powodowała, że Mi się zmieniała. Ale Cheng uważał, że mógłby zrobić jeszcze więcej, by stopić resztkę lodu i zdobyć jej serce raz na zawsze.

Co zaskakujące, najlepszy pomysł podsunął mu Departament Drugi, a konkretnie inny agent wywiadu. Cheng podsłuchał, jak facet rozmawia z kolegą o problemach w relacji z żoną. Starał się jej słuchać, najlepiej jak umiał. Ponownie nawiązać kontakt. Pragnął wykonać znaczący gest, zrobić na niej wrażenie. W końcu mu się udało.

Zaintrygowani mężczyźni otoczyli go kołem, żeby usłyszeć, co zrobił.

– To proste – wyznał. – Zamiast traktować ją jak żonę, potraktowałem ją, jakby była moim celem.

Było to ryzykowne, a jednocześnie błyskotliwe posunięcie. Cheng zganił siebie za to, że wcześniej o tym nie pomyślał. Wiedział więcej o swoich informatorach i poświęcał im więcej uwagi niż własnej żonie. Nie dlatego, że nie próbował. Z jakiegoś powodu po prostu nie zdołał odnaleźć ukrytych drzwi prowadzących do jej serca. Zmienił więc nastawienie i zaczął traktować ją, jakby była jego celem podczas którejś z operacji. Zamierzał dowiedzieć się o niej wszystkiego – gdzie była, co robiła, z kim się widziała – i poznać jej myśli. Gdyby mu się udało, mógłby wreszcie kompletnie nią zawładnąć.

Dążąc do poznania żony, Tai Cheng zapomniał o jednym z najbardziej znanych chińskich przysłów: „uważaj, czego pragniesz”. I to go pogrążyło.

Przez chińską branżę rozrywkową przewijało się całe mnóstwo niespełnionych młodych aktorów i aktorek. Niektórzy tak rozpaczliwie pragnęli zdobyć sławę, że byli gotowi zrobić dla niej prawie wszystko. A gdy pojawiały się narkotyki i ich kariery się załamywały, „prawie wszystko” zmieniało się we „wszystko”.

Kiedy Mi dotarła do tego punktu, chodziła do łóżka z mnóstwem mężczyzn, którzy żerowali na jej desperacji i nałogu. Robili zdjęcia. Później bez jej wiedzy nakręcili film. Film wpadł w ręce urzędnika Komunistycznej Partii Chin, który zjawił się w jej życiu w najgorszym możliwym momencie.

Dopiero co wszystko sobie ułożyła. Starała się pokochać męża, rozpaczliwe pragnąc, aby ich związek był udany. W końcu sprawy zaczęły iść po jej myśli. Jeszcze nigdy nie znajdowała się w stanie tak bliskim szczęścia. Właśnie wtedy ktoś przesłał jej maila z urywkiem filmu. Jej mąż „nie musiał się o tym dowiedzieć”. Spotkają się „jeden raz” i tamten zniszczy taśmę. Nie widziała innego wyjścia. Nie chciała stracić Taia. Choć było to głupie, niewłaściwe i oszukańcze posunięcie, zgodziła się na spotkanie.

Doszło do niego w hotelu, gdy Chenga nie było w mieście. Jednorazowy epizod. Myślała, że umówią się jeden raz i będzie po sprawie, ale to był zaledwie początek. W ciągu tygodnia szantażysta zażądał kolejnego spotkania.

Pragnąc lepiej poznać żonę, Cheng pogwałcił świętą zasadę zaufania między małżonkami. Kazał ją szpiegować. Żeby tylko. Śledził ją, założył podsłuch w jej komórce i zhakował skrzynkę mailową. W ten sposób odkrył romans. A później przekroczył wszelkie granice.

Wysłał Mi do rodziców w Nankinie. Nie wyjaśnił jej dlaczego. Była przerażona. Czy wiedział? Czy to koniec ich małżeństwa? Co się z nią stanie? Jaki los czeka jej rodzinę? Otrzymała od życia drugą szansę i ją zmarnowała. Żaden mąż nie odsyła żony bez ostrzeżenia lub wyjaśnienia, chyba że sytuacja jest bardzo zła. A ona wiedziała, że jest. Wiedziała, dlaczego zesłano ją na wygnanie.

Gdy tylko Cheng wyekspediował Mi z Pekinu, zaczął pić. Tęgo pić. Bo niezależnie od wprawy w stosowaniu przemocy i zadawaniu śmierci, agenci wywiadu są z natury towarzyskimi osobami. W ich branży najważniejsza była nie broń palna, noże czy różne nauki tajemne, ale ludzie, a nie można werbować i kontrolować ludzi, jeśli się ich nie rozumie. Na swój sposób Cheng rozumiał żonę.

Szpiegując Mi, zdał sobie sprawę z jej bólu. Żałował tylko tego, że nie zrobił tego wcześniej. Obwiniał siebie. Wyrwał ją z niesławy w Nankinie i umieścił na piedestale w Pekinie, jak drogocenny kamień, który można oszlifować i zaprezentować światu, jasny i błyszczący. W pewnym sensie sam się o to prosił. Był dumny, chełpliwy, pozerski. Wykorzystywał powab żony, aby utwierdzić się w swojej męskości. Jak mógł oczekiwać, że inni mężczyźni nie dostrzegą Mi? Pragnął przecież, by ją dostrzegli, i dostał to, czego chciał.

Mógł ponosić częściową odpowiedzialność za to, co się stało, ale nie całą. Największym winowajcą był urzędnik, który ją szantażował. Cheng uważał, że tylko najgorszy drań czyha na kobiety, szczególnie na żony innych.

Nie miało znaczenia, że wspomniany osobnik był wysoko postawionym urzędnikiem partyjnym. Dla Chenga mógłby być nawet pierwszym sekretarzem. Facet popełnił niewybaczalny grzech. Mógł mu zadośćuczynić tylko jednym – własnym życiem.

Jednak Cheng pragnął, by przed śmiercią okazał skruchę z powodu tego, co uczynił. Chociaż mógł go do tego skłonić biciem, a później pozbawić życia, chciał, żeby jego śmierć wyglądała na wypadek. Im mniej podejrzeń, tym krótsze śledztwo. Tamten był otyły, dużo pił i palił. Jego atak serca nie byłby dla nikogo zaskoczeniem, ale taki koniec mógłby wzbudzić współczucie. Cheng chciał, żeby ludzie uznali śmierć urzędnika za głupią i haniebną.

Poczekał do weekendu, bo wiedział, że jego rodzina wyjedzie do Szanghaju i facet zostanie sam. Kiedy partyjny bonza wrócił do domu po suto zakrapianym obiedzie, Cheng czekał na niego z pistoletem w dłoni. Tamten początkowo stawiał opór. Nie wiedział, co się święci. Sądził, że to napad. Wtedy Cheng wyłuszczył mu, kim jest i dlaczego go odwiedził. Twarz aparatczyka zrobiła się biała jak kreda. Zaczął się bać. I słusznie.

Cheng zmusił go do oddania kompromitującej kasety wideo, a później poprosił, żeby zalogował się na konto mailowe, z którego pisywał do jego żony. Na koniec zaprowadził drania do małej toalety przy kuchni.

Na umywalce stała butelka szkockiej oraz szklanka. Cheng kazał mu polać i wypić. Wykonanie rozkazu nie przyszło mężczyźnie łatwo. Był już pijany i kilka razy się zakrztusił. W końcu mu się udało. Cheng polecił, żeby napełnił szklankę i zrobił to ponownie.

Kiedy płyn o dymnym aromacie spływał podrażnionym przełykiem do rozstrojonego żołądka mężczyzny, Cheng opisał karę, którą mu wymierzy. Miał zamiar zrujnować jego dziedzictwo.

W kulturze chińskiej ważną rolę odgrywają męscy potomkowie. Partyjny urzędnik miał jednego syna. Cheng wyjaśnił, że dzieciak przez resztę życia będzie płacić za grzechy ojca. Podrzucił już narkotyki i narzędzie zbrodni do jego mieszania, by mogła je tam znaleźć milicja. Dopilnował, żeby chłopak nie miał alibi. Zniszczy mu życie, a wraz z nim dobrą reputację rodziny. Runie wszystko, na co aparatczyk tak ciężko pracował.

Mężczyzna wpadł w szał. Doskoczył do niego, ale Cheng był przygotowany. Zręcznie odparował atak i pchnął go z powrotem do toalety. Mężczyzna potknął się, rozpędzony uderzył głową o muszlę i zastygł bez ruchu na podłodze. Cheng sprawdził tętno. Facet żył, ale był nieprzytomny.

Nie zdejmując rękawiczek, przeniósł butelkę i szklankę do kuchennego barku. Następnie wyciągnął styropianową lodówkę, schowaną w przedniej szafce, oraz ręcznik kąpielowy i rolkę taśmy malarskiej.

Wszedł na stołek i zalepił otwór wentylacyjny w łazience, a następnie wyjął blok suchego lodu, umieścił go w zlewie i odkręcił kran. Sfotografował komórką mężczyznę leżącego na podłodze, a następnie przesunął nogi, tak żeby nie blokowały drzwi.

Później zabrał stołek, wyszedł z łazienki i zamknął za sobą drzwi, zostawiając nieprzytomnego aparatczyka na podłodze. Zatkał ręcznikiem szparę pod drzwiami i uszczelnił pozostałe krawędzie taśmą malarską. Musiał jedynie poczekać, aż suchy lód zacznie działać.

W międzyczasie usunął z komputera wszystkie ślady wskazujące na to, że mężczyzna komunikował się z jego żoną. Odczekał odpowiednią chwilę, odpieczętował małą łazienkę i zajrzał do środka. Dwutlenek węgla ulatniający się z suchego lodu zrobił swoje. Partyjny urzędnik nie żył.

Spojrzawszy na zdjęcie wykonane komórką, Cheng ułożył ciało w tej samej pozycji co poprzednio. Zerwał taśmę malarską z otworu wentylacyjnego, wetknął ją do lodówki wraz z ręcznikiem i postawił przy drzwiach wejściowych.

Żeby zatrucie tlenkiem węgla wyglądało wiarygodnie, gaz musiał mieć jakieś źródło. Cheng wrócił do kuchni i zajrzał do lodówki, szafek i zamrażarki w poszukiwaniu tłustego, niezdrowego jedzenia, które tamten mógłby chcieć przyrządzić po całonocnym piciu, po czym postawił je na blacie obok kuchenki. Na koniec zapalił dwa palniki w piekarniku, zdmuchnął płomień i zostawił drzwiczki uchylone.

Poczekał, by się upewnić, że w pokoju nagromadzi się dość gazu. Usatysfakcjonowany wyszedł z domu aparatczyka, wrócił do normalnego życia i oczekiwał na wieści o jego śmierci.

Kiedy wiadomość dotarła w końcu do Departamentu Drugiego, stało się dokładnie tak, jak sobie zaplanował. Uznano, że doszło do wypadku – że facet zginął przez własną głupotę. Był tak pijany, że zapomniał o odkręconym gazie. Zatrucie tlenkiem węgla spowodowało, że upadł, uderzył się w głowę i zmarł.

Znając reputację mężczyzny, nikt nie był zdumiony. Jego historia stała się przestrogą przed brakiem umiaru. Rozmawiając o nim, ludzie z politowaniem kręcili głowami. Pamiętano o nim nie przez wzgląd na jego dokonania – o ile je w ogóle miał – ale haniebną śmierć.

Jednym słowem, spotkał go sprawiedliwy koniec. Cheng postanowił dać spokój jego synowi. Chłopak nie zasługiwał na to, żeby cierpieć za ojca. Pojedynek Chenga z aparatczykiem dobiegł końca, ale walka z samym sobą dopiero się zaczęła.

Popadł w pijaństwo. Ignorował żonę, która próbowała nawiązać z nim kontakt. Unikał przyjaciół i, co niewybaczalne, nie odbierał telefonów z Departamentu Drugiego. W końcu pułkownik Shi odwiedził go osobiście. Cheng przedstawiał sobą żałosny widok. Ponieważ nie chciał odpowiadać na pytania, Shi postanowił zbadać sprawę, zaczynając od jego żony.

Pułkownik w końcu odkrył prawdę, ale Chengowi było wszystko jedno. Kiedy Shi zapytał, czy stoi za śmiercią partyjnego oficjela, Cheng go zignorował, co Shi uznał za równoznaczne z potwierdzeniem. Kazał mu wziąć się w garść.

Pułkownik więcej się z nim nie kontaktował. Aż któregoś dnia oświadczył Chengowi, że wysyła go do Ameryki, by przeprowadzić jedną, a może dwie operacje. Nie była to prośba, lecz kolejny rozkaz. Kiedy wyjaśnił mu dokładnie, o co chodzi, Cheng miał ochotę złożyć rezygnację. Jednak wszelkie teatralne gesty były zbędne. Miał ograniczony wybór: mógł się zgodzić lub oczekiwać błyskawicznego procesu i kulki w tył głowy.

Plan operacji zawierał mnóstwo błędów. Działanie w pośpiechu wiązało się ze zbyt dużym ryzykiem. Potrzeba było czasu, by zrobić to, jak należy. Niestety Chiny go nie miały. Sekretarz generalny i członkowie Stałego Komitetu, a także pułkownik Shi i generał Wu oczekiwali szybkiego działania. Zgodzili się na tylko jedno ustępstwo. Ponieważ Cheng znał Stany Zjednoczone najlepiej z nich, miał zdecydować o szczegółach wedle swojego uznania. Nie będą nim kierować z Pekinu. Liczyły się jedynie rezultaty.

Siedząc w sali American Airlines Admirals Club, podniósł głowę znad „Wall Street Journal” i ujrzał młodego mężczyznę chińskiego pochodzenia, zmierzającego w jego stronę. Młodzieniec wskazał miejsce, przy którym znajdował się punkt ładowania telefonów, tuż obok siedzenia zajmowanego przez Chenga, po czym zagadnął:

– Mój iPhone za chwilę się rozładuje. Czy to miejsce jest wolne?

Cheng skinął głową i dał znak, by młodzieniec usiadł. Chłopak trzymał w ręku mały talerz z marchewkami i selerem.

– Gdzie pan dostał te warzywa? – zapytał Cheng.

Młodzieniec wskazał głową bar. Właśnie wyłożyli warzywa obok ekspresu z kawą.

Cheng złożył gazetę, umieścił ją na podłokietniku fotela i wstał.

– Mógłby pan zwrócić uwagę na moje rzeczy? Za minutę wrócę. Poczęstuję się warzywami.

– Oczywiście.

Cheng podszedł do baru, nałożył warzywa na talerz i wrócił. Młodzieniec podłączył iPhone’a do gniazdka, wetknął słuchawki do uszu i słuchał muzyki. Cheng włożył „Wall Street Journal” do teczki i zjadł warzywa.

Dwadzieścia minut później młody mężczyzna odłączył iPhone’a i opuścił salonik.

Cheng odczekał kwadrans i poszedł za nim. Stanął po drugiej stronie hali i patrzył, jak młodzieniec wsiada na pokład samolotu lecącego do Omahy. Kiedy drzwi się zamknęły i maszyna oddaliła się od terminalu, Cheng wyciągnął kartę pokładową, którą chłopak wsunął do jego gazety.

Po sprawdzeniu nazwiska i czasu odlotu odszukał swoją bramkę i swój nowy lot, do Nashville.