Rozdział 43

KOREA PÓŁNOCNA

Porucznik Fordyce odebrał broń od Billy’ego Tanga i oparł ją o skałę.

– Oficjalnie nadal uważam, że to zły pomysł – wyszeptał.

Tang skinął głową.

– Tak, wiem.

Fordyce spojrzał przez ramię na majaczącą w oddali grań. Tucker, Johnson i Jin-Sang dochodzili już pewnie do wierzchołka.

Odwrócił się w stronę obozu, poprawił karabin i spróbował ułożyć się wygodnie – na tyle, na ile mógł w tych warunkach. Stan prawdziwej wygody osiągnie dopiero wówczas, gdy opuści ten zapomniany przez Boga kraj.

– Wchodzisz i wychodzisz – przypomniał Tangowi. – Najwyżej pięć minut. Ani sekundy dłużej.

– Zrozumiałem – przytaknął agent CIA.

Miał na sobie wiejskie ubranie, pod którym ukrył dziewięciomilimetrowy pistolet z tłumikiem. Na ramię zarzucił płócienną torbę Jin-Sanga. Mógł w niej przenieść niezbędne przedmioty oraz ukryć noktowizor, gdy dotrze na miejsce. Liczył również na to, że torba będzie zrozumiałym znakiem dla siostry chłopaka – potwierdzeniem, że przysłał go Jin-Sang.

Fordyce obserwował przez lunetę karabinu, jak strażnik podchodzi do ogrodzenia, zatrzymuje się na chwilę i idzie dalej. Nieopodal ogrodzenia znajdował się szpital, w którym umieszczono Hanę, siostrę Jin-Sanga. Zdaniem chłopaka nocą w środku nie było ani lekarza, ani innego więźnia przydzielonego do pomocy. Jeśli jakiś pacjent zmarłby pod ich nieobecność, stwierdziliby, że widocznie tak już miało być. Jedynymi wartościowymi rzeczami, które doktor trzymał pod kluczem, były lekarstwa w jego gabinecie. Tang na wszelki wypadek zabrał wytrychy.

– Strażnik odszedł. Pora ruszać – szepnął Fordyce.

– Niezależnie od tego, co się wydarzy – powtórzył Tang, podnosząc się z ziemi – nie rób głupstw. Nie próbuj mnie ratować.

– Nie martw się. My nie robimy głupstw.

Tang się uśmiechnął i ruszył w kierunku ogrodzenia, czując, że serce wali mu jak oszalałe. Podczas swoich eskapad na teren Korei Północnej robił różne niebezpieczne rzeczy, ale ta była bez wątpienia najbardziej ryzykowna.

Wypytał Jin-Sanga o miny, druty rozciągnięte nad ziemią oraz inne zabezpieczenia, które mogły się znajdować na obrzeżach obozu, ale chłopak zapewnił, że niczego tam nie ma.

– W jaki sposób panują nad więźniami? – zapytał.

– Zastraszają ich – odparł Jin-Sang.

Więźniowie sądzili, że ogrodzenie jest pod napięciem. Nie było. Mały strumień przepływający doliną ledwie wystarczał, by zasilić prądem urządzenia niezbędne do funkcjonowania obozu. Jego zarządcy nie mogli sobie pozwolić na podłączenie ogrodzenia do prądu o zabójczym napięciu.

Mimo solennych zapewnień chłopaka Tang zaczął stąpać ostrożnie, gdy znalazł się w odległości stu metrów od ogrodzenia. Z pomocą noktowizora dostrzegł słabo wydeptaną ścieżkę, biegnącą równolegle do siatki. Jin-Sang powiedział, że znajdzie otwór w miejscu, gdzie siatka skręca w prawo.

Tang co jakiś czas podnosił głowę, wypatrując strażników oraz innych więźniów. Każdy mógł podnieść alarm. Zgodnie ze słowami Jin-Sanga porządek w obozie utrzymywano wyłącznie za pomocą strachu.

W miejscu, gdzie ścieżka skręcała w prawo, Tang dostrzegł rozerwany fragment ogrodzenia. Siatkę przytrzymywały dwa kawałki cienkiego drutu, powyżej i poniżej otworu. Dziura nie była duża, ale zdołał się przez nią przecisnąć. Do tej pory słowa chłopaka sprawdzały się co do joty. Pytanie, czy miał rację, zapewniając, że ogrodzenie nie jest pod napięciem.

Kiedy członkowie zespołu spytali Jin-Sanga, dlaczego po zapadnięciu zmroku nie zapalano świateł, chłopak odparł, że zawdzięczają to Chińczykom. Do trudności, których Chińczycy spodziewali się doświadczyć w Ameryce, zaliczał się, jak widać, brak prądu.

Tang podszedł do ogrodzenia. Przykucnął obok otworu, po czym sięgnął po płócienną torbę i wyciągnął z niej swego rodzaju próbnik izolacji. Fordyce odłamał jedno z ostrzy scyzoryka, a Tang przykleił je taśmą chirurgiczną do strzykawki, otrzymanej od sanitariusza Tuckera. Wysunął tłoczek, aby zwiększyć dystans od testowanej powierzchni, dzięki czemu osiągnął kształt podobny do śrubokręta o długiej, izolowanej rączce. Jeśli ogrodzenie znajdowało się pod napięciem, dojdzie do zwarcia, gdy kawałek metalu dotknie drutu.

Tang wstrzymał oddech, a następnie wyciągnął próbnik i przytknął go do ogrodzenia. Mięśnie mu stężały, gdy dwa metalowe przedmioty się zetknęły, ale była to jedynie reakcja psychologiczna. Nic się nie stało. Zgodnie ze słowami Jin-Sanga ogrodzenie nie było pod napięciem.

Rozmontował próbnik, ściągnął noktowizor i włożył oba przedmioty do torby. Odczepił dwa kawałki drutu zamykające otwór, przeczołgał się na drugą stronę i założył drut jak poprzednio.

Między ogrodzeniem a szpitalem nie było żadnej przeszkody, za którą dałoby się ukryć przed wzrokiem strażników. Dzięki temu łatwiej było im spostrzec i zastrzelić więźniów próbujących ucieczki. Między innymi z tego powodu plan Tanga nie przypadł do gustu Fordyce’owi. Jednak kości zostały rzucone. Billy Tang przebywał na terenie obozu i musiał się spieszyć.

Ciemne ubranie, bezksiężycowa noc oraz całkowity brak reflektorów i lamp przy ogrodzeniu pomogły Tangowi stać się prawie niewidzialnym. Pokonał dystans dzielący ogrodzenie i szpital tak szybko i cicho, jak potrafił, po czym przylgnął do ściany nieprzyjaznego, jednopiętrowego betonowego budynku.

Nasłuchiwał chwilę, głęboko oddychając i czekając, aż serce się uspokoi. Ze środka nie dochodziły żadne dźwięki. Na dworze panowała cisza. Nawet zwierzęta prowadzące nocny tryb życia wolały najwyraźniej unikać tego miejsca.

Fordyce chciał, żeby Tang zabrał radiostację, ale ten odmówił. Gdyby został złapany, Koreańczycy z Północy natychmiast domyśliliby się, że nie jest sam. Był gotów zaryzykować własne życie, ale nie życie kolegów, nie bez potrzeby. Także ten element planu nie przypadł do gustu Fordyce’owi, ale mimo to się zgodził.

Kiedy Tang uspokoił oddech i bicie serca, przykucnął pod oknem i podkradł się do drzwi szpitala. Jin-Sang opisał mu plan budynku najlepiej, jak umiał. Jego siostra, Hana, leżała w izolatce, ale nie była sama. W budynku znajdowali się inni pacjenci. Gdyby któryś nabrał podejrzeń i podniósł alarm, byłoby po nim. Les Johnson, komandos SEALs, w którego Tang wycelował swój karabin podczas sprzeczki, dał Tangowi prostą, acz genialną radę:

– Załóż maskę.

Przywdzianie maski w tych okolicznościach zdecydowanie miało sens. To w końcu szpital. Objawy Hany wskazywały, że cierpi na gruźlicę. Przypuszczalnie lekarz i jego pomocnik nosili maski chirurgiczne w obecności dziewczyny i innych pacjentów znajdujących się w podobnym stanie. Problem polegał na tym, że lekarz nosił mundur, a jego pomocnik – więzienny uniform. Żaden z nich nie ubrałby się jak północnokoreański rolnik.

Tang nie miał na to wpływu. Mógł jedynie mieć nadzieję, że maska i władcza postawa wystarczą, by wejść do środka i przekonać więźniów, iż ma prawo przebywać w izbie chorych.

Liczył również na to, że obecność Chińczyków oraz ich północnokoreańskich doradców w tak dużym stopniu zakłóciła obowiązujący porządek, że więźniowie zaakceptują rzeczy odbiegające od normy. To nie był doskonały plan i Tang o tym wiedział, ale tylko w ten sposób mógł nawiązać kontakt z Haną.

Billy Tang naciągnął maskę i pokonał ostatnie metry dzielące go od drzwi. Wziął jeszcze jeden głęboki oddech i przygotował się mentalnie, by wejść do środka.