MCLEAN, WIRGINIA
Krajowe Centrum do spraw Terroryzmu miało siedzibę w kompleksie biurowym położonym w pobliżu Tysons Corner. Podlegało pod Biuro Dyrektora Wywiadu Narodowego, dlatego znajdowało się w gestii szefa owej instytucji, generała George’a Johnsona.
Centrum koordynowało działania ekspertów z agencji oznaczonych niemal połową liter alfabetu: FBI, CIA, DIA, NSA i DHS. Ich zadanie polegało na zapobieganiu atakom terrorystycznym na Stany Zjednoczone oraz amerykańskie placówki za granicą dzięki wymianie dostępnych danych wywiadowczych pomiędzy agencjami.
Wchodząc do głównego budynku, Harvath zauważył, że psia obstawa Nicholasa jest zdekompletowana. Reed Carlton robił wyjątek dla jego zwierzaków w biurze Carlton Group, bo firma była prywatna i mógł o tym zdecydować. Nie omieszkał jednak wyjaśnić Nicholasowi, że budynki federalne to zupełnie inna historia i że prędzej czy później obowiązki służbowe zmuszą go do złożenia wizyty w jednym z nich, a kiedy to nastąpi, nie będzie mógł zabrać ze sobą Argosa i Draco.
Nicholas, jak to on, w ciągu dwudziestu czterech godzin zarejestrował Argosa i Draco jako certyfikowane psy towarzyszące. Trudno wykorzenić stare nawyki, więc Harvath mógł się tylko domyślać, kogo i czym Nicholas zaszantażował, by to załatwić. Jednak Carlton nie miał o tym zielonego pojęcia.
W chwili gdy ujrzał przed budynkiem Centrum oba owczarki w jaskrawoczerwonych kamizelkach z napisem „Pies towarzyszący” i naszywkami „Pies pracujący” oraz „Proszę mnie nie głaskać, pracuję”, dostał szału.
Nicholas, jakby nigdy nic, wyciągnął kartkę z zapinanej kamizelki Draco i podał ją Carltonowi. Z jednej strony widniał odpowiedni fragment ustawy o niepełnosprawności, odnoszący się do zwierząt towarzyszących, zaś z drugiej napisano: „Jeśli otrzymałeś tę kartkę, przypuszczalnie złamałeś właśnie ustawę o niepełnosprawności”.
– Przecież nie jesteś Amerykaninem – zaprotestował Carlton.
– Mimo to jestem chroniony – odpowiedział Nicholas, kładąc rękę na grzbiecie Draco.
Nie było wiadomo, czy chodzi mu o to, że chroni go ustawa, czy pies. Harvath uznał, że mowa o jednym i drugim.
Carlton nie miał nastroju do przekomarzanek. Nicholas oszukiwał, a on tego nie lubił. Niektórzy ludzie naprawdę potrzebowali psa towarzyszącego, ale w jego opinii Nicholas się do nich nie zaliczał. Z drugiej strony tylu pracowników, którzy wracali z zagranicznych misji, korzystało z psów opiekunów, że agencje federalne przywykły do widoku zwierząt w swoich budynkach. Oczywiście pod warunkiem, że były to owczarki niemieckie lub golden retrievery, a nie potwory wielkości Argosa i Draco.
W końcu jednak Stary ustąpił i doszli do porozumienia.
– Możesz wejść z jednym ze swoich psów towarzyszących – zdecydował, akcentując odpowiednio słowo „towarzyszących”.
Kiedy sprawa została rozstrzygnięta, Argos wrócił do biura Carlton Group w towarzystwie Sloane i Chase’a, a pozostali przeszli obok masztu z flagą, którego podstawa miała kształt puzzli, po czym wkroczyli do głównego budynku.
Sądząc po minach ludzi znajdujących się w środku, można by pomyśleć, że do biura wtargnęła trupa cyrkowa. Z pewnością swoje robił olbrzymi pies i mężczyzna, który mierzył niecałe dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu, ale prawdziwą atrakcję dla pracowników Centrum stanowił widok dwóch zasłużonych i szanowanych żołnierzy, którzy im towarzyszyli. Nie było ani jednego analityka, który by nie fantazjował o byciu tajnym agentem, a Carlton i Harvath byli najlepszymi tajnymi agentami, jakich wydał ten kraj od czasu zimnej wojny.
Harvath nie czuł się wcale jak heros. Niezależnie od tego, ile informacji uzyskali od czasu rozpoczęcia misji, nie miał poczucia, że dokonali prawdziwego przełomu. Nie byli nawet o krok bliżej do powstrzymania ataku. Z drugiej strony Harvath był rad, że może pracować w Centrum nad rozwikłaniem sprawy, zamiast świecić oczami w Białym Domu i odpowiadać na pytania prezydenta.
Kiedy Harvath przedstawił Nicholasa ludziom z NSA, razem z Carltonem udali się do centrum operacyjnego.
Spiralne schody, eleganckie stacje robocze, szklane sale konferencyjne, ogromne płaskie monitory i układ pomieszczeń rodem z loftu powodowały, że centrum operacyjne przypominało dzieło scenografa z Hollywood.
Generał Johnson został uprzedzony, że Harvath i Carlton są w drodze, więc opóźnił odprawę przed swoją wizytą u prezydenta. Skinął im, żeby weszli do głównej sali konferencyjnej, wskazał dwa krzesła obok szczytu stołu, a następnie dał znak dyrektorowi FBI.
Johnson nie miał na sobie marynarki, a rękawy jego koszuli były podwinięte. Harvath widywał go jedynie w Białym Domu, zapiętego na ostatni guzik.
– Zacznijmy od Nihada Hamida, dyrektora programu praktyk dla muzułmanów w NASA – powiedział szef FBI, zaglądając do notatek, po czym zaczął streszczać raport. – Większość z was wie, że kiedy Sąd Nadzoru Wywiadu wyraził zgodę na inwigilowanie pana Hamida, sprawdziliśmy jego telefon, komputery, transakcje bankowe i tak dalej. Zaprosiliśmy go również na przesłuchanie.
Hamid utrzymywał, że nigdy nie słyszał o Khuramie Hanjourze, werbowniku z Dubaju. Ale kiedy pokazaliśmy mu teczki sześciu studentów inżynierii ze Zjednoczonych Emiratów, zrobił się dziwnie nerwowy.
Gdy przesłuchujący to zauważył, zaczął drążyć temat. Okazało się, że zagraniczne praktyki nie zawsze były nagrodą za osiągnięcia w nauce. Kilku członków zarządu organizacji Hamida, Fundacji Krzewienia Kontaktów Amerykańsko-Arabskich FAIR…
– Zaraz, zaraz – przerwał mu Harvath. – Czy dobrze zrozumiałem, że FAIR było w to zamieszane?
– Tak. Słyszałeś o nich?
– Aż za dobrze. Sądziłem, że organizacja tych naganiaczy została rozwiązana, po tym jak kilka lat temu podłożono bombę w ich biurze.
– Niestety nie – odparł dyrektor. – Trzech członków zarządu ogłosiło w świecie arabskim, że w zamian za odpowiedni datek mogą załatwić chętnym przyjęcie na praktyki do NASA. Hamid nie miał nic przeciwko. O ile nam wiadomo, Khuram Hanjour użył pośrednika, by zapłacić FAIR pięćdziesiąt tysięcy za każdego studenta inżynierii. Transakcja przeszła przez hawalę w północnej Wirginii.
– Gdzie są pozostali członkowie zarządu?
– W areszcie. Prokurator generalny przygotowuje akt oskarżenia.
– Czy wiedzieli, że pomagają terrorystom? – zapytał Harvath.
– Oglądałem film z przesłuchania – odparł dyrektor. – Czy są skorumpowani? Bez dwóch zdań. Próbowali wyciągnąć pieniądze, od kogo się dało. Nie sądzimy jednak, by świadomie pomogli terrorystom przeniknąć do naszego kraju. Co z naszego punktu widzenia niczego nie zmienia, szczególnie jeśli atak się powiedzie.
– Na jakim etapie poszukiwań studentów jesteście? – zapytał generał Johnson.
– Umieściliśmy agentów we wszystkich punktach Wi-Fi, z których korzystali, i w ich okolicy. Nic więcej nie możemy już zrobić, no chyba że chcecie, żebyśmy zaczęli rozlepiać ogłoszenia i chodzić od drzwi do drzwi. Prędzej czy później prezydent będzie musiał pozwolić nam ujawnić nazwiska i zdjęcia podejrzanych lokalnym i stanowym funkcjonariuszom organów ścigania.
– Co, jak wiemy, może przyspieszyć atak, jeśli te informacje wyciekną do prasy.
Dyrektor FBI pokręcił głową.
– A jeśli nie powiadomimy policji i mimo to dojdzie do ataku? Kto weźmie na siebie winę?
Johnson podniósł ręce.
– Zrozumiałem. Tak czy inaczej, będziemy winni. Z drugiej strony prezydent wyraźnie przedstawił swoje stanowisko.
– Z całym szacunkiem, panie generale. Wie pan, że lubię prezydenta, ale uważam, że jest w błędzie. Proszę pomyśleć o porywaczach z jedenastego września. Mieli problemy z prawem. Teraz może być podobnie. Ale nic nam to nie da, jeśli policja nie będzie wiedzieć, że ich szukamy.
– Prezydent zabronił nam korzystać z tej opcji. Dopóki nie wyczerpiemy innych środków.
– Ale przecież kazałeś policji ścigać Bao Denga po całym Tennessee – zaoponował dyrektor.
– Po pierwsze – odparł Johnson, spoglądając na Harvatha, a później na dyrektora FBI – to nie była moja decyzja. Ktoś tu przekroczył swoje kompetencje. Po drugie, facet jest podejrzewany o morderstwo.
– W takim razie umieśćmy studentów na radarze pod pretekstem, że nielegalnie przedłużyli pobyt.
Dyrektor Wywiadu Krajowego zastanowił się chwilę.
– Powinni być w bazie danych Urzędu Celno-Imigracyjnego.
– Dla ich komórek w Seattle, Dallas i Baltimore to bez znaczenia.
– Dlaczego? – zapytał Carlton.
– To miasta azylowe – wyjaśnił dyrektor FBI. – Tamtejsze władze nie podejmują żadnych działań przeciwko nielegalnym imigrantom. Policjanci są informowani wprost, że nie powinni współpracować z federalnymi ani grzebać w bazach danych. Możemy więc zaznaczyć w bazie, że studenci przebywają na terenie kraju nielegalnie, ale nic tym nie zyskamy. Dlatego Biuro chce ich oznaczyć jako terrorystów.
Stary pokręcił głową.
– Może chociaż Deng? – zapytał Harvath. – Dlaczego nie ogłosić poszukiwań w całym kraju z powodu morderstwa w Tennessee?
– A jeśli któraś z ogólnokrajowych stacji to podchwyci? – spytał Johnson.
– Może Biały Dom powinien uprzedzić media? Zwrócić się z apelem do zarządu każdej sieci?
– Jakim? Że podejrzewamy agenta chińskiego wywiadu o koordynowanie zamachu terrorystycznego na wielką skalę, ale nie możemy ujawnić nic więcej?
– Nie. Musielibyśmy użyć moralnego szantażu, i to na tyle skutecznie, że nie mogliby się wykręcić – odpowiedział Harvath.
– Na przykład?
– Co powiecie na plan zamachu na prezydenta?
Dyrektor FBI pokręcił głową.
– Spóźniłeś się o jedną administrację. Mainstreamowe media nienawidzą obecnego prezydenta.
– Nie musi chodzić o zamach na obecnego prezydenta. Możemy wykorzystać jego poprzednika. Tak będzie nawet lepiej. Media go uwielbiały. Odwołamy się do dziennikarskiego sumienia, żeby zamknąć im usta.
Johnson spojrzał na dyrektora FBI. Kiedy ten skinął głową na znak, że się zgadza, szef Wywiadu Krajowego powiedział:
– Dobrze, przedstawię pomysł prezydentowi.
– W takim razie zostało nam Boise – powiedział dyrektor, ponownie zaglądając do notatek. – Przynajmniej w tej sprawie mamy trochę dobrych wiadomości.
– Chodzi o dworzec autobusowy w Boise z darmowym Wi-Fi, z którego korzystali wszyscy studenci, żeby wejść do sieci? – zapytał Harvath.
– Właśnie. Zabezpieczyliśmy nagranie wideo i zidentyfikowaliśmy każdego z nich. Ustaliliśmy, kiedy dotarli na miejsce, co robili i jakim autobusem odjechali.
– Wiemy, jak dotarli na miejsce? – spytał Carlton. – Ktoś ich podrzucił? Znamy jego numery? Cokolwiek?
– Zjawiali się o różnych porach dnia. Dwaj byli przez moment na miejscu w tym samym czasie, ale nie kontaktowali się ze sobą. Nadal próbujemy ustalić, jak tam dotarli. Brak oczywistych śladów, nie było tak, że wszyscy wysiedli z jednego auta. Ale najlepsze zostawiłem na koniec. – Dyrektor sięgnął po pilota od monitora, umieszczonego z przodu sali, i wyświetlił ciąg krótkich filmów zarejestrowanych przez kamery bezpieczeństwa. – Rozpoznajecie faceta w niebieskim garniturze? – zapytał.
Harvath przyjrzał się filmowi wyświetlanemu na ekranie.
– To Wazir Ibrahim.
– Właśnie. Zapłacił gotówką za bilet do Nashville na ten sam autobus, którym pojechał Mirsab Maktoum, nasz student z Emiratów. Tu widać, jak wsiadają do niego oddzielnie.
– Co ciekawe, tego dnia pięciu innych mężczyzn, przypuszczalnie somalijskiego pochodzenia, też zapłaciło gotówką za bilety. Zgadnijcie, do jakich autobusów wsiedli?
– Do tych, którymi pojechali studenci inżynierii.
– Właśnie.
– A filmy z kamer bezpieczeństwa na dworcach docelowych? – spytał Harvath. – Obejrzeliście je, żeby sprawdzić, kto po nich przyjechał lub dokąd się udali po dotarciu na miejsce?
– Nasi agenci przeglądają te filmy. Sprawdzają również nagrania z kamer w otoczeniu dworców autobusowych. Wygląda na to, że wszyscy po prostu rozeszli się po mieście.
Harvath zamierzał spytać, czy dotarli do kierowców autobusów lub pasażerów i ich przesłuchali, gdy rozległo się pukanie do drzwi.
Do środka zajrzał asystent dyrektora. Miał przy sobie teczkę. Johnson wskazał mu gestem, by wszedł.
Mężczyzna podszedł do szefa, podał mu teczkę, szepnął coś do ucha i opuścił salę.
Harvath pomyślał, że w końcu zlokalizowali Tommy’ego Wonga. Okazało się, że to coś znacznie lepszego.
Dyrektor otworzył teczkę, szybko przejrzał jej zawartość, a następnie ogłosił:
– Myślę, że mamy duży przełom.
– Jak to?
– Przypuszczalnie zdołaliśmy zlokalizować trzy kolejne przechowalnie.