Rozdział 57

Pokonali drogę z placówki strażnika do celu w pół godziny. Gdy zbliżali się do miejsca, w którym mieli wysadzić Chase’a, przeprowadzili ostatnią próbę radiową.

Strażnik zatrzymał SUV-a, wskazał grupę drzew i powiedział:

– Niespełna pięćdziesiąt metrów za tymi drzewami płynie potok. Najpierw go usłyszysz, a później zobaczysz. Po wschodniej stronie biegnie ścieżka. Nie można jej przegapić.

– Zrozumiałem – odparł Chase. Sięgnął po swoje rzeczy i karabin, a następnie otworzył drzwi. – Do zobaczenia na miejscu.

– Tylko się nie zgub – powiedział Harvath.

Chase się uśmiechnął.

Kiedy zamknął drzwi, strażnik włączył bieg, a następnie zawiózł Harvatha i Sloane do miejsca, z którego mieli wyruszyć. Ich zadanie było nieco trudniejsze.

Strażnik zatrzymał wóz i wyłączył silnik. Obszedł SUV-a, stanął z tyłu i zaczekał na Sloane, zanim otworzył klapę.

Sloane sprawdziła konsystencję kleju na łapie Argosa, a później dała znak Harvathowi, unosząc kciuki w górę.

– Wyschło – oznajmiła.

Wysiadając, Harvath kazał psu zostać na miejscu. Nie chciał, żeby Argos zeskoczył i obciążył łapę. Stawanie na niej musiało być dostatecznie nieprzyjemne. Nie zamierzał niepotrzebnie zwiększać jego dyskomfortu.

Z pomocą Sloane oraz strażnika podnieśli Argosa i postawili go na ziemi. Wykonał zaledwie kilka kroków, zanim zdał sobie sprawę, że coś uwiera go w spód prawej przedniej łapy.

– Okej – powiedział Harvath. – Chodźmy, zanim usiądzie i zacznie ją wygryzać.

Strażnik ruszył w kierunku drzew, a oni podążyli za nim.

Poszycie było miękkie, co ułatwiało sprawę Argosowi, ale Harvath zauważył, że zwierzak oszczędza prawą łapę.

Gdy dotarli na skraj lasu, strażnik podniósł rękę, dając znak, żeby stanęli. Przez chwilę nasłuchiwali. Poza dźwiękami lasu wokół panowała całkowita cisza.

– Dalej pójdziecie sami – powiedział. – Niespełna trzysta metrów stąd przebiega granica posiadłości. Jest tam stara nieutwardzona droga. Jeśli zejdziecie nią ze wzgórza, dotrzecie do jego frontowych drzwi.

Harvath i Sloane podziękowali strażnikowi i patrzyli, jak wraca między drzewami do swojego wozu.

Harvath wyciągnął z plecaka krótkofalówkę, rozwinął antenę i nawiązał łączność z centrum dowodzenia. Kiedy Sloane zabawiała Argosa, Harvath przekazał zespołowi na lotnisku krótki raport sytuacyjny. Gdy Chase zameldował, że dotarł na miejsce i droga jest wolna, Harvath zakończył rozmowę i schował krótkofalówkę.

Ostatni raz sprawdzili broń i ruszyli w kierunku nieutwardzonej drogi. W połowie odległości od rancza Argos zaczął lekko utykać. Zanim ich oczom ukazał się dom, kuśtykał już bardzo wyraźnie. Harvath wiedział, że ból nie jest silny, ale czuł się podle, że to z jego winy pies odczuwa dyskomfort. Na szczęście Argos był dzielny i szedł dalej.

W trakcie marszu Harvath wypatrywał kamer. Żadnej nie spostrzegł, ale czuł, że są obserwowani, więc razem ze Sloane odgrywali swoje role, najlepiej jak umieli.

Przystawali co pięćdziesiąt lub sto metrów. Harvath pochylał się, żeby sprawdzić psią łapę, a później ruszali dalej. Zanim ujrzeli dom Rena Ho, Harvath nabrał pewności, że facet wszystko widział.

Jak na komendę mężczyzna wyszedł z domu, wsiadł do pojazdu użytkowego marki John Deere Gator i ruszył w ich stronę.

Aby ich podstęp się powiódł, nie musieli wcale sprawiać, by Ren Ho im zaufał. Grunt, żeby myślał, że to oni zaufali jemu. Należało więc poprosić go o przysługę.

Nie byliby zbyt przekonujący jako zbłąkani wędrowcy, gdyby nie ranny pies u ich boku. Farmerzy i ranczerzy, zwłaszcza w tak rolniczych rejonach jak ten, rozumieli zwierzęta. Co więcej, wierzyli, że należy pomagać osobom w potrzebie. A to, że ci dwoje potrzebują pomocy, było oczywiste.

– Oto i on – powiedział Harvath.

Sloane przytaknęła, bo też go spostrzegła.

Ponieważ ukryli krótkofalówki w plecakach, musieli założyć, że Chase, odpowiednio zakamuflowany, obserwuje rozwój sytuacji przez lunetę Schmidt & Bender, zamocowaną na jego karabinie Barrett M107A1 kalibru 50. Gdyby zostali zaatakowani, Chase byłby ich pierwszą linią obrony. Właściwie liczyli na to, że Chase zdławi w zarodku każdy atak. Zwłaszcza że na ranczu przebywała tylko jedna osoba, jak można było zakładać na podstawie obrazu z drona.

Harvath nie zamierzał zdawać się wyłącznie na drona, choć zdjęcia, również te wykonane w podczerwieni, nie pozostawiały wątpliwości. Tak czy owak, niebawem mieli się przekonać.

Kiedy pojazd im się ukazał, Sloane uniosła rękę i pomachała. Harvath przystanął. Równie dobrze to tu mogli podjąć walkę. Argos oparł się o niego, przenosząc ciężar ciała z obolałej łapy na Harvatha.

– Dobry pies – powiedział Harvath, klepiąc go po łbie. – Jeszcze tylko chwilę.

Jeśli Ren Ho spodziewał się kłopotów, z pewnością nic na to nie wskazywało. Wyglądał niepozornie – miał na sobie dżinsy, drelichową koszulę i robocze buty. Jego karabinek Ruger Mini-14 nie leżał na siedzeniu pasażera, ale na półce nad głową.

Kiedy zbliżył się do dwojga wędrowców i psa, zwolnił, żeby dobrze im się przyjrzeć, a następnie zatrzymał pojazd tuż obok nich.

– Wtargnęliście na mój teren – stwierdził bez ogródek i słowa pozdrowienia. – Wyraźnie go oznaczyłem.

– Pies pobiegł za łosiem – odparł Harvath. – Szukaliśmy go dwie godziny. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy, dopóki nie zobaczyliśmy pańskich znaków.

– Cóż, teraz już wiecie – odparł szorstko Ho. – To nie miejsce na postój.

– Pies zranił się w łapę – wtrąciła się Sloane. – Przepraszamy, że weszliśmy na teren pana posiadłości, ale musimy go zawieźć do weterynarza. Mógłby nam pan pomóc? Bardzo prosimy.

Ho wygramolił się z pojazdu i zapytał:

– Co mu jest?

Sloane posłała mu uśmiech.

– Bardzo panu dziękuję. Kuleje na prawą przednią łapę.

– Co to za rasa?

– Owczarek rosyjski – wyjaśnił Harvath, cofając się o krok, by mężczyzna nie czuł się zagrożony jego bliskością.

– Ma przyjazne usposobienie? – spytał Ho, schylając się, żeby zbadać łapę Argosa. – Nie ugryzie?

– Jest łagodny jak baranek – odrzekła Sloane, przysuwając się nieco. – Bardziej należy się obawiać mojego chłopaka.

Słowo „chłopak” było umówionym sygnałem. Postanowiła działać, gdy zauważyła pistolet pod koszulą Ho.

Cofnęła nogę i kopnęła Ho w lewy bok tak mocno, że złamała mu trzy żebra. Kiedy Chińczyk upadł, kilka kroków od psa, złapał powietrze i sięgnął po pistolet, ale Harvath był szybszy.

Wyciągnął paralizator, upewnił się, że pomiędzy Ho a Sloane lub Argosem nie doszło do kontaktu, i nacisnął spust. Elektrody zakończone małymi haczykami, trafiły Chińczyka w klatkę piersiową, a przewodami popłynęło napięcie elektryczne, które zakłóciło działanie układu nerwowo-mięśniowego, wywołując chwilowy paraliż.

Po tym jak go unieszkodliwił, Harvath rzucił paralizator Sloane i obezwładnił Ho. Zabrał mu pistolet Kel-Tec PF9 kalibru dziewięć milimetrów, skuł kajdankami ręce na plecach, a następnie starannie go obszukał. Upewniwszy się, że Ho nie ma przy sobie innej broni, zakleił mu usta taśmą izolacyjną i nasunął kaptur na głowę. Następnie wyciągnął krótkofalówkę i dał sygnał pozostałym.

– Wahacz – powiedział przez radio Harvath. – Powtarzam, wahacz.