CZĘŚĆ CZWARTA
BENEDYKT
 
20.
Passivo e bianco

W SIEDZIBIE FUNDACJI RATZINGERA w Rzymie wojna jest zakończona. Teraz osąd wyda już tylko historia – i Bóg w swoim miłosierdziu. Na ścianach liczne zdjęcia i obrazy przedstawiające Benedykta XVI. Na jednych jeszcze jako kardynała, na innych już jako papieża emeryta.

Frapuje mnie wielki, wyeksponowany portret umieszczony między tymi dwiema podobiznami: biskup Rzymu – jeszcze na urzędzie – z wielką pompą zasiada na wysokim papieskim krześle w kolorach czerwieni i złota, uśmiechnięty, majestatyczny, w białych, haftowanych złotem szatach. Wysoka topazowożółta mitra jeszcze go powiększa, czyni „larger than life”. Na drewnianych podłokietnikach fotela wyrzeźbiono kędzierzawe aniołki, fauny, psyche czy kupidyny. Rumiana twarz papieża góruje ex cathedra w tęczy barw i przepychu koronek. Benedykt XVI panuje jak król. U szczytu chwały.

Przyglądając się z bliska temu ponadczasowemu portretowi, zauważam podobieństwa między Benedyktem XVI a papieżem Innocentym X pędzla Velásqueza. Innocenty również siedzi na tronie – w pełni swego majestatu, w płowej szacie i falbanach, w czerwonej czapce na głowie, z lśniącym pierścieniem (wspaniały Portret papieża Innocentego X znajduje się w galerii pałacu Doria Pamphilj w Rzymie). Jeśli się jednak przyjrzeć dokładniej, rzuca się w oczy jego zmieniony wygląd, i oto widzę twarz ojca świętego tak jak przedstawił ją Francis Bacon na obrazie Studium II portretu papieża Innocentego X wg Velásqueza – jedna z jego wersji wystawiana jest w Muzeach Watykańskich.

Kubistyczna twarz Innocentego jest całkowicie zdeformowana: przypomina maskę, nos jest skrzywiony, prawie zamazany, wzrok przeszywający. Czy ojciec święty się złości, czy może ukrywa jakąś tajemnicę? Czy mamy przed sobą zepsutego narcyza, czy wcielenie najwyższej czystości? Czy rozdziera go pożądanie, czy rozmyśla o straconej młodości? Płacze? Dlaczego płacze? Jak zauważył filozof Gilles Deleuze, Francis Bacon zręcznie przemilczał przyczyny niepokoju papieża, pozbawiając nas tym samym racjonalnego wyjaśnienia. Na wielkim portrecie, którego nikt nie ogląda, w pustej siedzibie fundacji, której nikt już nie odwiedza, jak na obrazach Velásqueza i Bacona odmalowano – choć z mniejszym talentem – tajemnicę Ratzingera. Biskup rzymski w jego niewypowiedzianej prostocie i nieodgadnionej złożoności.

Benedykt jest pierwszym współczesnym papieżem, który ustąpił ze stanowiska. Podobno z powodów zdrowotnych; z pewnością zdrowie było jednym z powodów abdykacji, jedną z czternastu stacji długiej drogi krzyżowej, jaką był jego krótki pontyfikat. Wbrew temu, co sugerowano, Benedykt XVI nie padł ofiarą gejowskiego lobby. A jednak dziewięć spośród czternastu momentów owej via dolorosa, które przypieczętowały jego los i przyśpieszyły upadek, ma związek z homoseksualizmem.

 

SIEDZIBA FUNDACJI RATZINGERA opustoszała. Ilekroć udawałem się do tych nierzeczywistych biur, oficjalnych watykańskich gabinetów przy Via della Concilliazione w Rzymie, by spotkać się z Federico Lombardim, mój rozmówca był sam. Żadnego sekretarza, żadnego asystenta, żywej duszy. Podchmielony pulchny strażnik przy wejściu nawet się nie przygląda odwiedzającym – jest ich tak niewielu.

Dzwonię. Drzwi otwiera Federico Lombardi we własnej osobie. Lojalny, punktualny, o łagodnym głosie i zawsze dostępny – Lombardi jest zagadką. Był jednym z najbliższych współpracowników trzech papieży, w pamięci dziennikarzy zapisał się zaś przede wszystkim jako rzecznik prasowy Benedykta XVI w trakcie jego długiej drogi krzyżowej. Jaki jest? Przemawiał tak często, ale nic o nim nie wiemy.

Z jednej strony to wielkiej pokory jezuita, powszechnie podziwiany i lubiany. Jego surowe życie wypełnione jest lekturą, naznaczone swoistym oderwaniem, jego samowyrzeczenie kontrastuje ze stylem bycia części papieskiego otoczenia, któremu służył. Ludzie z tamtego środowiska żyli ponad stan, pławiąc się w luksusie, zamieszani w pranie brudnych pieniędzy i skandale obyczajowe. On ślubował, że będzie żył skromniej, niż pozwalałyby na to jego środki. Także dziś na spotkanie ze mną przychodzi pieszo z siedziby kurii generalnej jezuitów na Borgo, gdzie mieszka w spartańsko urządzonym pokoju. Z pewnością jest jednym z tych w Watykanie, którzy rzeczywiście przestrzegają trzech ślubów życia zakonnego (ubóstwa, czystości i posłuszeństwa), do których, jak wszyscy członkowie jego zgromadzenia, dodał czwarty ślub – szczególnego posłuszeństwa papieżowi.

Z drugiej strony ojciec Federico należy do mieszkańców krainy Papimanii, jak Rabelais uroczo nazywa księży, którzy darzą papieża świątobliwym uwielbieniem. Loyola uczynił z posłuszeństwa wobec papieża wartość absolutną, umieszczając je wysoko ponad prawdą. „Będę wierzył, że białe jest czarne, jeśli tak uzna Kościół” – oto sentencja streszczająca postawę Lombardiego oraz wszystkich młodych jezuitów. Lombardi, który pod rządami Ratzingera stał się daltonistą, często mylił czarny dym z białym. Do tego stopnia, że dziennikarze zarzucali mu pustosłowie: rzecznik zaprzeczał prawdzie albo relatywizował skandale pedofilskie, które jak tsunami zwalały się na pontyfikat. Zyskał nawet przezwisko „Pravda”. Jak mówił Pascal, który nie lubił jezuitów: „Można, zapewne, mówić rzeczy fałszywe, uważając je za prawdę; ale cechą kłamcy jest to, że kłamie z intencją”[65].

W trakcie pięciu długich spotkań ten ujmujący kapłan spokojnie odpowiadał na moje pytania i z taktem korygował moje wnioski:

– Nie uważam, aby między prawdą a posłuszeństwem papieżowi istniała sprzeczność. Oczywiście, moim obowiązkiem jako jezuity jest pozytywne interpretowanie słów ojca świętego. Zdarzało mi się, że spełniałem ten obowiązek z pasją. Ale zawsze mówiłem to, co myślałem.

Taka interpretacja faktów bynajmniej nie przekonuje amerykańskiego watykanisty Roberta Carla Mickensa, który ostro ją krytykuje:

– Kościół katolicki to organizacja, która z całą pewnością najwięcej wypowiada się na temat prawdy. Słowo „prawda” nie schodzi z jego ust, Kościół nieustannie nim szermuje. A jednocześnie jest instytucją, która najwięcej kłamie. Rzecznik Jana Pawła II Joaquín Navarro-Valls i rzecznik Benedykta XVI Federico Lombardi nigdy nie mówili prawdy. To proste: oni bez przerwy kłamali.

Za Benedykta XVI, którego pontyfikat był niemal nieprzerwanym pasmem niezręczności, błędów, skandali, afer i kontrowersji, żołnierz Lombardi często bywał na froncie. Zmuszony do niezliczonych pokrętnych działań dyplomatycznych, do bronienia spraw, których nie da się obronić, stary ksiądz zaczyna wreszcie zasłużoną emeryturę.

 

FEDERICO LOMBARDI przybył do Watykanu przed ponad dwudziestu pięciu laty, za czasów Jana Pawła II, by objąć kierownictwo w Radiu Watykańskim, stanowisko tradycyjnie powierzane jezuitom. Jednak, jak twierdzą jego przyjaciele i dawni współpracownicy, Lombardi nigdy nie był wyznawcą twardego kursu ani Jana Pawła II, ani Benedykta XVI. Jego wrażliwość jest raczej lewicowa, zbliżona do włoskiego katolicyzmu społecznego. Dlatego Lombardi zawsze był obsadzany jakby w niewłaściwej roli: służył papieżom zupełnie nieodpowiadającym mu światopoglądowo, aż wreszcie podziękował mu zakonny współbrat Franciszek, którego poglądy jezuita podzielał i który – gdyby wszystko dobrze się potoczyło – powinien być „jego” papieżem.

– Moim priorytetem zawsze było służenie aktualnie panującemu papieżowi. Jezuita wspiera papieską linię i się z nią identyfikuje. W dodatku, ponieważ studiowałem w Niemczech, żywiłem głęboki podziw dla teologii Ratzingera – mówi.

Pnąc się po stopniach kariery stolicy apostolskiej, tak jak inni zaliczają kolejne nuncjatury, Lombardi za pontyfikatu Jana Pawła II otrzymuje awans: zostaje powołany na dyrektora Radia Watykańskiego i Watykańskiego Ośrodka Telewizyjnego, a następnie, krótko po wyborze Benedykta XVI, na rzecznika papieża i szefa biura prasowego Watykanu (oficjalnego organu stolicy apostolskiej do spraw kontaktów z mediami i akredytowanymi dziennikarzami).

Na tym stanowisku zastępuje Joaquína Navarro-Vallsa, znanego członka Opus Dei. Podobno kiedy Hiszpan był młody, wszyscy uważali go za seksownego. „Dlaczego Bóg miałby powoływać tylko brzydali?”, miał odpowiedzieć Jan Paweł II, kiedy ktoś zauważył, że papież potrafi sobie dobierać otoczenie. Co ciekawe, Navarro-Valls był świeckim celibatariuszem, który nie mając takiego obowiązku, złożył ślub heteroseksualnej czystości. Podobnie uczynili kiedyś Jacques Maritain i Jean Guitton.

Zawsze bawili mnie ci świeccy celibatariusze i „numerariusze” z Watykanu, którzy wykazują niewielkie zainteresowanie płcią piękną i boją się tylko jednego: że musieliby się ożenić! Dlaczego składają ślub czystości, którego nikt od nich nie wymaga? Jeśli nie są żonaci, wątpliwości rosną. A jeśli wiadomo, że w ich życiu nie ma kobiety, na wątpliwości nie ma miejsca. Ale Federico Lombardi jest księdzem.

Człowiek pracujący dla trzech ostatnich papieży podczas naszych spotkań porównuje rzymskich biskupów. Jest przenikliwy i prawie zawsze rzeczowy.

– Jan Paweł II był człowiekiem ludu. Franciszek to człowiek bliskości. Benedykt natomiast był człowiekiem idei. Tym, co zapamiętałem najmocniej, była klarowność jego myśli. Benedykt nie był wziętym mówcą, jak wcześniej Jan Paweł II, a obecnie Franciszek. Nie lubił też na przykład oklasków, które Wojtyła uwielbiał. Benedykt był intelektualistą, wielkim intelektualistą – mówi Lombardi.

 

A ZATEM INTELEKTUALISTA. Rozmawiałem z wieloma kardynałami i wszyscy oni uważają, że Jan Paweł II był człowiekiem ducha i mistykiem, Benedykt XVI zaś przede wszystkim wielkim teologiem. Niektórzy wysuwają ten argument, by następnie z zasmuconą miną dodać, że tak naprawdę nie był stworzony, by być papieżem.

– Dla mnie to największy teolog naszych czasów – wyjaśnia mi kardynał Giovanni Battista Re.

A kardynał Paul Poupard dodaje:

– Kolegowałem się z Ratzingerem przez dwadzieścia pięć lat. I, jak by to powiedzieć, rządzenie nie było jego mocną stroną.

Kiedy ustępował, sam nawiązał do ogromu swojej pracy teologicznej, ale uznał też swoją słabość w zakresie zarządzania sprawami i ludźmi.

Ratzinger intelektualistą? Bez wątpienia. Teolog zostawia po sobie dzieło użyteczne dla Kościoła katolickiego, nawet jeśli jest ono przedmiotem sporu między tymi, którzy przeceniają go do tego stopnia, że nazywają autora kardynałem myślicielem, i tymi, którzy widząc w Ratzingerze tylko dobrego profesora, umniejszają jego znaczenie.

Odtwarzanie losów i ścieżki intelektualnej przyszłego papieża Benedykta XVI nie jest zamysłem tej książki. Dla mojego celu wystarczy, jeśli skupię się na kilku ważnych datach i punktach. Najpierw więc bawarskie dzieciństwo Ratzingera w skromnej i kochającej wiejskiej rodzinie, której codzienność stanowiły wiara, niemiecka muzyka poważna i książki. Już na zdjęciach Josepha z tamtego okresu widać tę pucołowatą buzię w kolorze świeżego różu, zniewieściały uśmiech i napięte, wręcz sztywne ciało – wszystko to zobaczymy również później, gdy poznamy go jako papieża.

Zabawne – jak twierdzi – już jako mały chłopiec lubił „bawić się w księdza” (tak jak inne dzieci bawią się lalkami). Inny obrazek: jego matka jest zaborcza i jest nieślubnym dzieckiem. Trzeci: Joseph jest synem komisarza policji, a to oznacza dominację i surowość, ale jego ojciec jest antyhitlerowcem. W późniejszym okresie Joseph Ratzinger będzie oskarżany o przynależność do hitlerowskiej młodzieżówki w Niemczech, a niektórzy nazwą go wręcz obraźliwie papieżem „Adolfem II”, błogosławiącym „w imię Ojca i Syna, i Trzeciej Rzeszy”.

Epizod z Hitlerjugend jest potwierdzony, zresztą papież obszernie się z niego tłumaczył. Wstępuje do młodzieżówki hitlerowskiej jako czternastolatek, podobnie jak ogromna większość młodych Niemców w połowie lat trzydziestych XX wieku, przy czym przynależność do tej organizacji niekoniecznie oznacza sympatię dla idei nazizmu. Następnie Joseph Ratzinger dezerteruje z Wehrmachtu, do którego – jak często powtarzał – został wcielony wbrew swojej woli (po wyborze Ratzingera na biskupa Rzymu w Izraelu wnikliwie przestudiowano jego biografię i papież został oczyszczony z wszelkich podejrzeń dotyczących jego rzekomej nazistowskiej przeszłości).

Młody Ratzinger – rozmiłowany w Goethem, w łacińskich i greckich klasykach, zakochany w malarstwie Rembrandta – pisze wiersze i uczy się gry na pianinie. Bardzo wcześnie zaczyna się karmić niemiecką filozofią: Heideggerem i Nietzschem – ten typ pożywki często prowadzi do antyhumanizmu i rzeczywiście Ratzinger jest bardzo „antyoświeceniowy”. Czyta też myślicieli francuskich, począwszy od Paula Claudela – z takim zacięciem, że (jak mi powiedział kardynał Poupard) uczy się francuskiego, by móc go czytać w oryginale. Lektura dzieł autora Atłasowego trzewiczka naznaczy go zresztą do tego stopnia, że będzie patrzył na własne nawrócenie przez pryzmat nawrócenia Claudela, pomijając fakt, iż francuski pisarz sam nawrócił się za sprawą egzaltowanego Sezonu w piekle napisanego przez młodego „mistyka w stanie dzikim”, homoseksualistę i antyklerykała Arthura Rimbauda. Ratzinger czyta też Jacques’a Maritaina – kilka poważnych prac wykazało pokrewieństwo niektórych tez Ratzingera z myślami Maritaina: zwłaszcza odnoszących się do czystości, miłości i związku. Przyszły papież bywa jednak także naiwny i delikatny, czego dowodzą wielokrotne powroty do Małego Księcia.

Poza anegdotami i autobiografią – kontrolowaną do tego stopnia, że może ukrywać strefy cienia i główne sploty wydarzeń – brakuje nam informacji na temat powołania kapłańskiego młodego kleryka Ratzingera, jego najsilniejszej motywacji – nawet jeśli wybór kapłaństwa i wynikającego zeń celibatu odpowiada spekulatywnemu charakterowi przyszłego papieża. Na zdjęciu ze święceń, które odbyły się 29 czerwca 1951 roku, widać, że jest szczęśliwy i dumny, od stóp do głów ubrany w koronki. Jest raczej przystojny. Do tej pory bywa nazywany „ministrantem”.

„Współpracownik Prawdy” – oto dewiza, którą Joseph Ratzinger wybiera w dniu konsekracji biskupiej, w roku 1977. Ale czy rzeczywiście kieruje nim prawda? I dlaczego został księdzem? Czy w tej sprawie należy go słuchać i mu wierzyć? Jak każdy z nas, Benedykt XVI często kłamie. Czasem trzeba mu na to pozwolić. Można przypuszczać – i tak się mówi – że na styku kapłaństwa i celibatu u młodego Ratzingera wystąpiły „pewne komplikacje”.

Dojrzewanie seksualne było dla niego okresem, o którym wolałby zapomnieć, pełnym wątpliwości, nieuporządkowania, być może też pokus, okresem, który kosztował go wiele nieprzespanych nocy. Jak twierdzą jego biografowie, wydaje się, że ten chłopiec o wątłym, przyduszonym głosie – jak Mauriac – przeżywał w młodości wewnętrzny zamęt i problemy natury emocjonalnej. Czy jest jednym z owych cudownych dzieci, które zachwycają profesorów, ale nie potrafią zagadnąć dziewczyny w barze? Czy odkrył w sobie jakieś zranienie zabliźnione przez czystość, za którą się chowa? Tego nie wiemy. Nie zapominajmy, jak trudno było w okresie powojennym, na który przypadają młodzieńcze lata Ratzingera (który w 1947 skończył 20 lat), rozpoznać u siebie ewentualne „tendencje” czy „homofilię”. Tytułem porównania przytoczmy słowa Piera Paolo Pasoliniego należącego do pokolenia Josepha Ratzingera, który jako młody człowiek w roku 1950 napisał w liście: „Urodziłem się, by być człowiekiem spokojnym, zrównoważonym, naturalnym: mój homoseksualizm był czymś dodatkowym, zewnętrznym, nie dotyczył mnie. Zawsze widziałem go jako wroga u swojego boku”.

Homofilia jako wewnętrzny „wróg”: czy to osobiste doświadczenie tego niepewnego, niespokojnego papieża, który zawsze wspominał o swojej wielkiej „słabości”, o swoim fundamentalnym „niedostosowaniu” i sekretnych miłościach „o różnych wymiarach i formach”, jednocześnie dodając, że nie chciałby wchodzić w „prywatne szczegóły”. Skąd możemy się tego dowiedzieć?

Jakkolwiek by było, Joseph Ratzinger pozował na westalkę, cnotliwą dziewicę. W przeciwieństwie do Jana Pawła II czy Franciszka miał nigdy nie czuć pociągu do płci przeciwnej. W jego życiorysie nie pojawia się ani jedna wzmianka o jakiejkolwiek dziewczynie czy kobiecie. Jedynymi ważnymi kobietami były matka i siostra Maria, która została zresztą jego wieloletnią gospodynią. Liczni świadkowie potwierdzają też, że mizoginizm Ratzingera z wiekiem się pogłębiał. Warto wszakże zauważyć, że Peter Seewald w trakcie wywiadu do książki-testamentu ojca świętego zdołał odkryć jedyną sytuację, w której przyszły papież poczuł pociąg cielesny do kobiety. Owa „wielka miłość” miała poważnie zdestabilizować młodego Ratzingera i skomplikować jego decyzję o życiu w celibacie. Najwyraźniej jednak informacja wydała się Seewaldowi tak niewiarygodna, że nie znalazła się w wywiadzie rzece z papieżem emerytem; „z braku miejsca”, jak miał później powiedzieć sam Ratzinger. W końcu została ujawniona przez Seewalda w dzienniku „Die Zeit” – czyli grono odbiorców roztropnie ograniczono do czytelników niemieckich. Oto nagle w wieku dziewięćdziesięciu lat papież wymyśla sobie „aferę”. Między wierszami, całkowicie z własnej inicjatywy zdradza, że kiedyś (oczywiście przed złożeniem ślubu czystości) zakochał się w kobiecie! Serce pod sutanną! Któż w to uwierzy?

I rzeczywiście nikt nie uwierzył! Ta ostatnia spowiedź była tak niewiarygodna, że natychmiast została odczytana jako nieudana piarowska próba uciszenia szerzących się wówczas w prasie niemieckojęzycznej plotek na temat domniemanego homoseksualizmu papieża. A może ta opowieść o zaprzeczającej wszelkim oczekiwaniom miłostce to jednak wyznanie? Czy mamy do czynienia z Wergiliuszowską pasterką, która w rzeczywistości okazuje się pasterzem? Z Albertyną, słynną postacią z W poszukiwaniu straconego czasu, za którą ukrywa się wąsaty szofer? Tak czy owak anegdota wyglądała na zmyśloną i tak bardzo nieautentyczną, że paradoksalnie w jej efekcie podejrzenia tylko się wzmogły. „Próba wyjaśnienia dwuznaczności przynosi jeszcze większe szkody” – lubił mawiać kardynał de Retz – myśl ta stosuje się do całego Watykanu.

Jedno natomiast jest pewne – wybór kapłaństwa w wykonaniu Josepha Ratzingera jest tylko połowiczny. Będąc księdzem, jest zarazem profesorem, jako papież jeździ na wakacje do Castel Gandolfo, gdzie spędza całe dni na pisaniu. Zawsze się wahał między życiem pasterza a karierą naukowca. Co nie przeszkadzało mu – dzięki inteligencji i niezrównanej pracowitości – szybko piąć się w górę. Ledwie wyświęcony, zaraz zostaje profesorem. Ledwie przyjął sakrę biskupią, a już otrzymuje nominację kardynalską. Jego wybór na stolicę Piotrową to po śmierci Jana Pawła II naturalna kolej rzeczy.

Jest postępowcem czy konserwatystą? Joseph Ratzinger tak bardzo jest kojarzony z prawym skrzydłem w Watykanie, że to pytanie wydaje się dziwne. Odpowiedź, dziś oczywista, w kontekście tamtej epoki jest o wiele bardziej skomplikowana. Wbrew przydomkom, jakimi go później obsypywano – „Panzerkardinal”, „Boży rottweiler”, „Owczarek niemiecki” – młody Ratzinger zaczynał karierę na watykańskiej lewicy jako egzegeta Soboru Watykańskiego II (w którym uczestniczył jako „peritus”, czyli ekspert). Kardynałowie, którzy poznali go w tamtych czasach, oraz świadkowie, z którymi rozmawiałem w Berlinie, Monachium i Ratyzbonie, opowiadali o nim jako o postępowcu, którego poglądy były złożone i bynajmniej nie niezmienne. Ratzinger jest raczej otwarty i życzliwy: w osobach, które się z nim nie zgadzają, nie węszy od razu luteranizmu czy ateizmu. Podczas dyskusji często okazuje wahanie, niemal nieśmiałość. „Ratzingerowie nie są szczególnie żywiołowi” – powie w którymś wywiadzie. Podobno nigdy nie narzuca swojego punktu widzenia.

Jednakże w przeciwieństwie do swojego eksprzyjaciela teologa Hansa Künga czy rodaka Waltera Kaspera Joseph Ratzinger z czasem będzie odczytywał sobór w sposób coraz bardziej restrykcyjny. On, człowiek soboru, a zatem postępowiec, staje się jego strażnikiem – tak wymagającym i ortodoksyjnym, że nie przyjmuje żadnej innej interpretacji soborowego nauczania oprócz swojej. On, który pojmował doniosłość Vaticanum Secundum i składał hołd jego nowoczesności, będzie później zapamiętale powściągał jego skutki. A to dlatego, że w międzyczasie przydarzyły się „lata sześćdziesiąte” oraz maj ’68. I Joseph Ratzinger się przestraszył.

– Ratzinger to teolog, który się przestraszył. Zaczął się bać Soboru Watykańskiego II, teologii wyzwolenia, marksizmu, „lat sześćdziesiątych”. Homoseksualistów – mówi profesor Arnd Bünker, wpływowy szwajcarski teolog, z którym rozmawiałem w Sankt Gallen.

Bardziej niż któregokolwiek papieża przed nim czy po nim Ratzingera wypełniają „smutne namiętności”. On, z natury człowiek radosny, staje się wrogiem wszystkich „seksualnych wyzwolicieli”: dręczy go lęk, że ktokolwiek gdziekolwiek mógłby doświadczać przyjemności. Swoje obsesje na punkcie „nihilistycznych dewiacji” (czytaj: „maj ’68”) przekuje w encykliki. Z jego fiksacji na punkcie winy powstaną bulle.

Pontyfikat Benedykta XVI, który przebiega pod znakiem ścisłej ortodoksji, w oczach jego przeciwników jawi się jako czas „reakcji”. Sam Benedykt używa słowa „odnowa”, które oznacza dla niego powrót do monarchii boskiego prawa, czym budzi polemiki.

– To prawda, włożył Sobór Watykański II do zamrażarki – przyznaje pewien kardynał bliski byłemu papieżowi.

Co Joseph Ratzinger myśli w tym czasie na tematy społeczne, wśród których znajduje się homoseksualizm? Zna to zagadnienie przynajmniej z lektur. Warto zauważyć, że kilku spośród katolickich autorów, których darzy czcią – Jacques Maritain, François Mauriac – ma na tym punkcie obsesję i że obsesja ta dręczyła również Paula Claudela.

Zresztą papież Benedykt XVI sam ukuł pewną formułę będącą wyrazem swoistej autocenzury, która także jest znakiem jego epoki: oświadcza, że czyta tylko autorów „godnych szacunku”. Nigdy w trakcie swojej kariery nie wspomina o Rimbaudzie, Verlainie, André Gidzie czy Julienie Greenie – autorach, z którymi na pewno się spotkał i których prawdopodobnie też czytał, a jednak stali się niegodni nawet wzmianki. Mógł natomiast mówić o swoim podziwie dla François Mauriaca i Jacques’a Maritaina, pisarzy w owym czasie „godnych szacunku”, ponieważ ich skłonności zostały ujawnione dopiero później.

Wreszcie, jeśli chodzi o jego upodobania kulturalne, należy dodać, że Joseph Ratzinger uczynił swoją maksymę Nietzchego: „Bez muzyki życie byłoby pomyłką”. Można nawet powiedzieć, że przyszły papież sam jest „bajeczną operą”: szaleje na punkcie muzyki niemieckiej, od Bacha do Beethovena, poprzez homofila Haendla. A przede wszystkim Mozarta, którego utwory wykonywał już jako mały chłopiec ze swoim bratem (Ratzinger, wspominając swoją młodość, opowiadał, że kiedy zaczynał Kyrie, było tak, jakby otwierało się niebo). Opery Mozarta go zachwycają, natomiast włoskie, które często ograniczają się do – jak głosi znana maksyma – wysiłków barytonu, by uniemożliwić tenorowi i sopranowi sypianie ze sobą, nudzą. Joseph Ratzinger nie ma upodobań śródziemnomorskich, ale germańskie: subtelność Cosí, zawoalowana erotomania Don Giovanniego i oczywiście czysty androgynizm opery Apollo i Hiacynt. Mozart to najbardziej genderowy spośród wszystkich kompozytorów opery. Część duchownych, z którymi rozmawiałem, nazywała nawet Josepha Ratzingera „liturgy queen” lub „opera queen”.

 

BENEDYKT XVI TO TAKŻE STYL. Stanowi kategorię samą dla siebie. Sua cuique persona (każdy ma swoją maskę), jak mówi łacińska maksyma.

Ekscentryczny papież od chwili wyboru staje się ulubieńcem włoskich gazet: figurą świata mody wnikliwie obserwowaną przez wszystkich mediolańskich projektantów, jak jeszcze niedawno Grace Kelly, Jacqueline Kennedy-Onassis czy Elżbieta II.

Trzeba przyznać, że Benedykt jest strojnisiem. Z początku, jak w przypadku wszystkich papieży, ubrania na miarę dostarczał mu Gammarelli, słynny „krawiec kleru” mający siedzibę dwa kroki od Panteonu. Tam w ponurym, dyskretnym i drogim sklepie można kupić mitrę, biret, pelerynkę, komżę czy zwykłą koloratkę, wszelkiego rodzaju sutanny, kapy kurialne, a także osławione czerwone skarpetki Gammarelli.

– Jako projektant kościelny obsługujemy cały kler, począwszy od seminarzystów, przez księży, biskupów, aż po kardynałów i oczywiście ojca świętego, który jest naszym najznakomitszym klientem – mówi Lorenzo Gammarelli, kierownik sklepu. I dodaje: – Ale oczywiście w przypadku papieża jeździmy do Watykanu, do jego apartamentów.

Wyczuwam jednak, że mój rozmówca wypowiada się dziwnie wymijająco. W sklepie czci się Pawła VI, Jana Pawła II i Franciszka. Imienia Benedykta XVI jakoś się nie wymawia. Jakby wzięto je w nawias.

Wszyscy pamiętają afront, jaki papież wyrządził Gammarellemu. Benedykt XVI zaczął się zaopatrywać w Euroclero, sklepie konkurencji znajdującym się w pobliżu placu Świętego Piotra. Jego szef, sławny od tego czasu Alessandro Cattaneo, zarobił dzięki niemu fortunę. Skrytykowany za ten kluczowy liturgiczny błąd papież Benedykt XVI ostentacyjnie wrócił do oficjalnego krawca, lecz wcale nie porzucił Euroclero: „Bez Gammarellego nie sposób się obejść!”, przyznał. Co dwaj krawcy, to nie jeden.

Tylko dwaj? Benedykt XVI zapałał tak wielką miłością do haute couture, że ma do swoich usług całą czeredę projektantów, kapeluszników i producentów obuwia. Nie mija wiele czasu, a Valentino Garavani projektuje dla niego nową czerwoną kapę. Potem Renato Balestra szyje duży niebieski ornat. W marcu 2007 roku papież przybywa w odwiedziny do więzienia dla chłopców z całą pompą, ubrany w ekstrawagancką szatę w kolorze cukierkowego różu.

Pewnego słonecznego dnia osłupienie Włochów wywołuje widok papieża w ray-banach. Niedługo potem, również latem, wkłada ażurowe geoxy sygnowane przez weneckiego producenta obuwia Mario Morettiego Polegata.

Dziwny to wybór jak na tak cnotliwego papieża: niektórzy spośród tych projektantów odzieży i obuwia słyną z „wewnętrznie nieuporządkowanych” obyczajów. Skrytykowany za ray-bany namiestnik Chrystusa na ziemi sprawia sobie nieco bardziej dyskretne okulary słoneczne marki Serengeti-Bushnell; skrytykowany za casualowe geoxy wzuwa wspaniałe intensywnie czerwone mokasyny od Prady.

Na temat pantofli od Prady wylano wiele atramentu – stały się inspiracją co najmniej kilkuset artykułów. A także kilku pogłębionych śledztw dziennikarskich i reportażu autorstwa słynnej Christiane Amanpour w CNN, które wykazały, że prawdopodobnie to jednak nie Prada jest ich producentem. Więc może diabeł ubiera się u Prady, ale papież nie!

Benedykt XVI lubi się stroić bardziej niż wszyscy jego poprzednicy. Kamerdyner, który przygotowywał jego garderobę, miał przy nim mnóstwo pracy. A także kilka powodów do strachu. Na jednym ze zdjęć Ratzinger pojawia się z miną nastolatka, który coś nabroił. Czyżby tym razem papież ukrył przed krawcem swojego nowego bzika? Bo oto widzimy go tryskającego radością w czerwonej czapce podbitej gronostajem. To oczywiście osławione „camauro”, czyli kapelusz zimowy, ale papieże od czasów Jana XXIII już go nie noszą. Tym razem prasa otwarcie naśmiewa się z Papy Ratzingera, który wygląda w tym zabawnym czepku jak Święty Mikołaj.

Alarm w stolicy apostolskiej! Incydent w Watykanie! Od Benedykta XVI zażądano wyjaśnień. Złożył je, a jego wypowiedź została nazwana spowiedzią czapki Świętego Mikołaja. Papież stwierdził, że użył jej tylko raz. Było mu zimno, a ma przecież wrażliwą głowę. Potem już jej nie nosił. Jak stwierdził, by nie prowokować zbytecznych interpretacji.

Sfrustrowany zrzędzeniem i straszeniem papież postanowił ubierać się bardziej klasycznie i wrócić do ornatów i pelerynek. Ale nie zrozumiejmy naszego strojnisia źle: bo oto postanawia wyjąć z szafy aksamitny karmazynowy mucet lamowany gronostajem (Franciszek z niego zrezygnował). Papież niczym showgirl idzie z duchem czasu i wkłada też na siebie średniowieczny ornat skrzypcowy!

I oczywiście nakrycia głowy. Zatrzymajmy się na chwilę przy tych zabawnych, których śmiałość przekracza wszelkie zrozumienie. Paradowanie w takich pierożkach czy innych dziwacznych czapkach w przypadku niepapieża byłoby narażaniem się jeśli nie na czyściec, to przynajmniej na kontrolę policji. Najsłynniejszy był jaskrawoczerwony kowbojski kapelusz w stylu Brokeback Mountain. W roku 2007 popularny amerykański magazyn „Esquire” klasyfikuje papieża na pierwszym miejscu swojego rankingu osobowości, na czele kategorii „Dodatki roku”.

Dodajmy do tego stary złoty zegarek marki Junghans, iPod Nano, kaftany z frędzlami i osławione spinki do mankietów, które jak sam przyznał, były jego utrapieniem – i portret Benedykta w kapie gotowy. Nawet Fellini w przedstawionym w filmie Rzym pokazie mody kościelnej, na którym nie zabrakło przecież gronostajów i czerwonych skarpet, nie miał na tyle tupetu, by posunąć się aż tak daleko. Można by opisać tak wystrojonego papieża słowami słynnego sonetu Michała Anioła: Un uomo in una donna, anzi un dio (Mężczyzna w kobiecie, a raczej Bóg).

Najwierniejszy portret kardynała Ratzingera zawdzięczamy Oscarowi Wilde’owi. Po mistrzowsku opisał on przyszłego papieża w słynnym rozdziale Portretu Doriana Graya[66], w którym bohater zmienia się w zhomoseksualizowanego dandysa i zachwyca się rzymskokatolickimi szatami kapłańskimi: cześć i ofiara; cnoty kardynalne i młodzi wykwintnisie; duma „z własnej indywidualności” zawierająca „w sobie jakiś czar właściwy grzechowi”; upodobanie do perfum, biżuterii, spinek do mankietów obrębionych złotem, purpura i niemiecka muzyka. Wszystko tam jest. Wilde podsumowuje: „Mistyczne obrzędy, do których wszystkie te skarby służyły, pobudzały i podniecały jego wyobraźnię”. I dalej: „Czyżby nieszczerość była czymś strasznym? Nie sądzę. Jest tylko środkiem do zwielokrotnienia naszej indywidualności”.

Wyobrażam sobie, jak Joseph Ratzinger po przymierzeniu wszystkich tych błyskotek, koronek, wypróbowaniu zapachów i wysłuchaniu oper woła niczym modniś Dorian Gray: „Jakże życie było ongi wspaniałe!”.

 

I JEST JESZCZE GEORG. Relacja kardynała z Georgiem Gänsweinem była – obok tematu strojów i kapeluszy papieża – tak szeroko dyskutowana i stanowiła przedmiot tylu plotek, że należałoby tutaj podejść do niej z roztropnością, która bynajmniej nie cechowała polemistów.

Niemiecki dostojnik nie był pierwszym protegowanym kardynała. Wiemy o co najmniej dwóch młodych asystentach, z którymi już wcześniej łączyła Ratzingera szczególna przyjaźń. W obu przypadkach szalona, osmotyczna i dwuznaczna, co rodziło liczne plotki. Wspólną cechą tych mężczyzn była anielska uroda.

Pochodzący z Niemiec ksiądz Joseph Clemens zawsze był wiernym pomocnikiem kardynała Ratzingera. Urodziwy kapłan (ale o dziesięć lat starszy od Georga) miał przeżyć prawdziwą intelektualną fascynację młodym Gänsweinem, tak że zatrudnił go jako swojego asystenta. Zgodnie ze scenariuszem dobrze znanym we włoskich operach, a rzadziej w liryce niemieckiej, Gänswein – sekretarz sekretarza – nie traci czasu i szybko zajmuje miejsce Clemensa, który w międzyczasie zostaje wyświęcony na biskupa. Cała ta akcja zbliżenia się do capo del suo capo, czyli do szefa swojego szefa, zapisze się na trwałe w annałach Watykanu.

Dwaj bezpośredni świadkowie w Kongregacji Nauki Wiary zrelacjonowali mi przebieg tego serialu – jego sezony, odcinki i cliffhangery. Mówili przy tym o nieudanej „transfiliacji” – to słowo szalenie mi się spodobało.

Z uwagi na ograniczoną ilość miejsca teraz będzie spojler – od razu przejdę do ostatniego odcinka sezonu. Suspens kończy się upadkiem Clemensa – biednego i nieroztropnego w obejściu z ambitnym stażystą. Georg triumfuje! Wiem, to niemoralne, ale tak chciał scenarzysta.

W międzyczasie rozegrał się psychologiczny rozwód. Kłótnia jak w teatrze, publiczne sceny małżeńskie, ciosy poniżej pasa w wykonaniu drama queens, niezdecydowanie i krok w tył papieża paranoika, który się waha, czy ostatecznie opuścić swoją „ukochaną wielką duszę”, by pójść za naturalnym instynktem; próby zawstydzania i być może szantażu; Georg odmawiający przekazania Josephowi nowego numeru swojej komórki; wreszcie remake i publiczny skandal – unowocześniona wersja Pojedynku w Corralu O.K. via pierwszy odcinek serialu Vatileaks.

Ratzinger, który nie lubi konfliktów, a tym bardziej skandali (sprawa zaczęła się robić głośna we włoskiej prasie), pociesza odtrąconego syna, stosując chwyt promoveatur ut amoveatur. A Georg zostaje prawdziwym sekretarzem. Numerem jeden.

Zanim jednak przejdziemy do niego, muszę opowiedzieć o jeszcze jednym asystencie, który również rozgrzał wyobraźnię Benedykta XVI i otrzymał szybki awans. To Maltańczyk Alfred Xuereb. Był drugim prywatnym sekretarzem papieża, zastępcą Georga Gänsweina – nie miał jednak pokusy, by zająć miejsce kalifa. Benedykt XVI pozostał z nim w znakomitych stosunkach i kiedy opuścił swój urząd, zabrał go do Castel Gandolfo. Niedługo potem miał go oddać pod skrzydła Franciszka, u którego Alfred pozostał krótką chwilę. Nowy papież – który słyszał pogłoski o jego niegodziwości i makiawelizmie – szybko go odesłał pod pretekstem, że potrzebny mu sekretarz hiszpańskojęzyczny. Jego wybór padł na od dawna mu znanego argentyńskiego księdza Fabiána Pedacchia. Alfred Xuereb ostatecznie został zatrudniony przez kardynała George’a Pella i otrzymał zadanie czuwania nad obyczajami i finansami Banku Watykańskiego.

 

GEORG TO MARLBORO MAN. Gänswein ma atletyczną sylwetkę gwiazdy kina albo modela z reklamy. Do tego jest diabelnie urodziwy. Moi rozmówcy w Watykanie często porównywali go do czarujących aktorów Viscontiego. Dla jednych Georg jest jak Tadzio ze Śmierci w Wenecji: przez długi czas nosił, jak on, długie, kręcone włosy; dla innych – jak Helmut Berger ze Zmierzchu bogów. Jeszcze inni widzą w nim Tonia z Tonia Krögera, być może z powodu niebieskich oczu, które potrafią zmącić umysł (a także dlatego, że Ratzinger czytał Thomasa Manna, pisarza będącego modelowym przykładem osoby o wypartych czy stłumionych skłonnościach). Krótko mówiąc, Georg jest atrakcyjny.

Poza tymi kryteriami estetycznymi – ostatecznie powierzchownymi – istnieją przynajmniej cztery powody, które wyjaśniają doskonałą komitywę, jaka zawiązała się między młodym monsiniorem a starym kardynałem. Po pierwsze, Georg jest o trzydzieści lat młodszy od Ratzingera (mniej więcej taka sama różnica wieku dzieliła Michała Anioła i Tommaso Cavalieriego) i przejawia wobec niego niezrównaną pokorę oraz czułość. Po drugie, ten młody człowiek o urzekającym spojrzeniu to Bawarczyk urodzony w Szwarcwaldzie, co przypomina Ratzingerowi jego własną młodość. Georg jest szlachetny jak rycerz z zakonu krzyżackiego i ludzki, stanowczo zbyt ludzki, niczym nieustannie poszukujący towarzysza Wagnerowski Zygfryd. Georg podobnie jak przyszły papież kocha muzykę poważną, a w dodatku gra na klarnecie (ulubiony utwór Benedykta XVI to Kwintet klarnetowy Mozarta).

I wreszcie czwarty klucz do tej jakże intymnej przyjaźni: Georg Gänswein to surowy konserwatysta, „trads” i antygej, który lubi władzę. Liczne artykuły podają informację, którą jednak sekretarz papieża zdementował, jakoby w Écône w Szwajcarii spotykał się z księżmi z Bractwa Świętego Piusa X założonego przez biskupa Lefebvre’a – skrajnie prawicowego dysydenta, negacjonistę, antysemitę, obrońcę mszy trydenckej, który ostatecznie został ekskomunikowany. Inni moi rozmówcy, zwłaszcza w Hiszpanii, gdzie przeprowadziłem wiele wywiadów i gdzie Georg podczas wakacji utrzymywał bliski kontakt z ultrakonserwatywnymi kręgami, uważają, że jest on członkiem Opus Dei; wykładał też na prowadzonym przez tę instytucję Uniwersytecie Santa Croce w Rzymie, ale jego przynależność do Dzieła nigdy nie została potwierdzona ani udowodniona. W sprawie upodobań tego ognistego mężczyzny mamy więc jasność.

W Niemczech i niemieckojęzycznej Szwajcarii, gdzie w ramach mojego śledztwa byłem ponad piętnaście razy, odwiedzając jego przyjaciół i wrogów, przeszłość Georga Gänsweina nadal jest tematem wielu plotek. Dziennikarze, z którymi spotykałem się w Berlinie, Monachium i Zurychu, wciąż przechowują obszerne materiały na temat jego domniemanych związków ze skrajnie prawicowym odłamem niemieckiego katolicyzmu. Czy to rzeczywiście taki toksyczny piękniś, za jakiego go uważają?

W każdym razie Gänswein należy do grupy o nazwie Das Regensburger Netzwerk. Jest to ruch skrajnej prawicy, wśród której mogli się obracać Joseph Ratzinger, jego brat Georg Ratzinger (który nadal mieszka w Ratyzbonie), a także kardynał Ludwig Müller. Księżna Gloria von Thurn und Taxis, niemiecka miliarderka i monarchistka, z którą rozmawiałem w jej zamku w Ratyzbonie, zdaje się od dawna wspierać tę grupę. Do owej paradoksalnej organizacji należą też niemiecki ksiądz Wilhelm Imkamp (obecnie mieszkający w pałacu księżnej Glorii TNT) czy też „luksusowy biskup” Limburga Franz-Peter Tebartz-van Elst, który przyjął mnie w Rzymie (być może dzięki wsparciu kardynała Müllera oraz biskupa Georga Gänsweina został włączony do kierowanej przez Rino Fisichellę Papieskiej Rady do spraw Nowej Ewangelizacji, mimo że ma za sobą potężną aferę finansową: „biskup Bling Bling” wydał na renowację swojej rezydencji 31 milionów euro, co spotkało się z ogromnymi kontrowersjami oraz surową karą ze strony papieża Franciszka).

Niedaleko Bawarii – w szwajcarskim mieście Chur – znajduje się ważna gałąź „sieci ratyzbońskiej” skupiona wokół biskupa Vitusa Huondera i jego zastępcy księdza Martina Grichtinga. Zdaniem ponad pięćdziesięciu księży, dziennikarzy i znawców szwajcarskiego katolicyzmu, z którymi rozmawiałem w Zurychu, Illnau-Effretikon, Lozannie, Sankt Gallen, Bazylei i oczywiście w Chur, biskup ten lubi się otaczać homofobami ze skrajnej prawicy, jak również bardzo „praktykującymi” homofilami. To złożone i zmienne towarzystwo jest w Szwajcarii tematem wielu plotek.

Można więc powiedzieć, że Georg jest dla Josepha dobrą partią. Między nim a Ratzingeram powstaje wspaniałe porozumienie dusz. Ultrakonserwatyzm Gänsweina – wraz z jego wewnętrznymi sprzecznościami – jest podobny do poglądów starego kardynała. Dwaj single, od kiedy się spotkali, pozostają nierozłączni. Zamieszkali razem w pałacu biskupim: papież na trzecim piętrze, Georg na czwartym. Włoska prasa rozpisuje się na temat tej pary z żarliwością, jakiej nie doczekała się żadna królowa – i nazywa Georga „Bel Giorgio”.

Niełatwo jednak rozgryźć stosunek władzy, jaki łączy obu ludzi Kościoła. Niektórzy pisali, że Georg, widząc, iż papież jest słaby i coraz starszy, miał marzyć o roli Stanisława Dziwisza, słynnego osobistego sekretarza Jana Pawła II, który w miarę starzenia się papieża sprawował coraz większą władzę. Lektura tajnych dokumentów ujawnionych w aferze Vatileaks nie budzi wątpliwości w sprawie upodobania Gänsweina do władzy. Inni utrzymywali, że Benedykt XVI gra już tylko drugie skrzypce i towarzyszy swojemu asystentowi. I wysuwali niezbyt przekonującą tezę o typowej relacji odwróconej dominacji. Co Georg podsumował nieco żartobliwie, jakby chciał sobie zakpić z krążących pogłosek: „Moja rola polega na chronieniu Jego Świątobliwości przed lawiną listów, które otrzymuje”. I dodał: „Jestem czymś w rodzaju pługa śnieżnego”. Tytuł jednego ze słynnych wywiadów z nim, który trafił na pierwszą stronę „Vanity Fair”, to słowa samego Georga: „Być przystojnym to nie grzech”.

Czy on nie przesadza? Sfrustrowany narcyz uwielbia pokazywać się u boku ojca świętego. Widać to na setkach fotografii: Don Giorgio trzyma papieża za rękę; szepce papieżowi do ucha; pomaga mu iść; wręcza mu bukiet kwiatów; delikatnie umieszcza z powrotem zerwany przez wiatr kapelusz na jego głowie. Inne zdjęcia są jeszcze bardziej zaskakujące, jak to w stylu Jacka i Jackie Kennedych, na którym Georg stoi dosłownie nad papieżem, opiekuńczym męskim gestem otula fruwającą na wietrze obszerną jaskrawoczerwoną narzutką, by go ochronić przed zimnem, a następnie czule go obejmuje, wiążąc troczki. Na tej serii zdjęć Benedykt jest cały w bieli; Georg ma na sobie czarną sutannę z osiemdziesięcioma sześcioma purpurowymi guzikami, delikatnie obrębioną fioletowym jedwabiem. Żaden z osobistych sekretarzy papieskich nie pozował w ten sposób: ani John Magee przy Pawle VI, ani Stanisław Dziwisz przy Janie Pawle II, ani Fabián Pedacchio przy Franciszku.

I jeszcze jeden detal. Być może czytelnik nie przywiąże do niego żadnej wagi i uzna to zjawisko za częste, rozpowszechnione i nic nieznaczące. Autor jednak myśli inaczej: nie jest na tyle małe, by nie mieć sensu, a zdarza się, że detale zdradzają nagle długo skrywaną prawdę. Bo jak to się mówi: diabeł tkwi w szczegółach. A oto ten szczegół: dowiedziałem się, że papież nadał Georgowi nowe imię – Ciorcio, wymawiane z silnym włoskim akcentem. Nie jest to imię używane w kurii, to czułe zdrobnienie, którym posługuje się tylko papież. Oczywiście chce w ten sposób odróżnić sekretarza od swojego starszego brata, który również ma na imię Georg. Ale zaznacza również w ten sposób, że ich zawodowa relacja to także przyjaźń – albo „miłosna przyjaźń”.

Nie należy też lekceważyć zazdrości, jaką wzbudziła w stolicy apostolskiej obecność owego Antinousa u boku starego kardynała Ratzingera. I rzeczywiście, w pierwszej aferze Vatileaks miały wypłynąć wszystkie nazwiska wrogów Georga w kurii. Gdy rozmawia się z księżmi, spowiednikami, biskupami czy kardynałami w Watykanie, tę ledwie zawoalowaną zazdrość widać gołym okiem; o Georgu mówią: „przystojniak”, „jest na czym oko zawiesić”, „watykański George Clooney” czy też duchowny „dla paparazzich” (złośliwa gra słów: „Papa Ratzi” to przecież papież Ratzinger). Niektórzy zwracają uwagę, że na temat jego relacji z Ratzingerem w Watykanie krążyły plotki, a kiedy we włoskiej prasie pojawiły się zdjęcia Georga w stroju trekkingowym i obcisłych spodniach, „poczucie zażenowania stało się nieznośne”. Nie mówiąc już o jesienno-zimowej kolekcji odzieży męskiej z 2007 roku zaprojektowanej przez Donatellę Versace i nazwanej „clergyman”. Projektantka przyznała, że zainspirował ją „piękny George” (jej brat Gianni Versace, który był gejem, został zamordowany w Miami przez seryjnego zabójcę).

W obliczu wszystkich tych ekstrawagancji, które ojciec święty najwyraźniej tolerował, wielu kardynałów i biskupów tłumiących i ukrywających swój homoseksualizm było w szoku. Ich głęboka uraza, której podłożem była zazdrość, miała swój udział w klęsce tego pontyfikatu. Georga Gänsweina oskarżano, że omamił papieża i ukrywał swoją grę pod płaszczykiem pokory: twierdzono, że niemiecki prałat ma żelazną ambicję i wyobraża sobie siebie w roli kardynała albo nawet papabile!

Wszystkie te plotki i pogłoski, które regularnie spływały do mnie w Watykanie, choć nigdy nie zostały udowodnione, sugerują jedno: że chodziło o więź uczuciową. Taka jest zresztą teza książki Davida Bergera, która ukazała się w Niemczech pod tytułem Der Heilige Schein (Święta iluzja). Berger, bezpośredni świadek, był młodym teologiem neotomistą z Bawarii, który szybko zrobił karierę w Watykanie, kiedy został członkiem Papieskiej Akademii im. Świętego Tomasza z Akwinu i współpracownikiem wielu czasopism wydawanych przez stolicę apostolską. Kardynałowie i biskupi schlebiali nieujawnionemu homoseksualiście – a czasem też go podrywali – mimo że nigdy nie był księdzem. A młody człowiek odpowiadał na ich uprzejmości.

Z dość tajemniczych powodów ten konsultant o przerośniętym ego angażuje się nagle w działalność progejowską i zostaje redaktorem naczelnym jednej z głównych gejowskich gazet w Niemczech. Nic dziwnego, że Watykan natychmiast odbiera mu mandat teologa.

W książce na podstawie własnych doświadczeń ze szczegółami opisuje homoerotyczną estetykę liturgiczną katolicyzmu i podprogowy homoseksualizm Benedykta XVI. Jako teolog gej publikujący swoje obserwacje z samego serca Watykanu szacuje liczbę homoseksualistów w Kościele na „ponad 50 procent”. Mniej więcej w połowie książki idzie jeszcze dalej, przypominając o zdjęciach pornograficznych i skandalu seksualnym w Sankt Pölten w Austrii, w który miało być zamieszane otoczenie samego papieża. Niedługo później w wywiadzie dla telewizji ZDF David Berger opowiada o życiu seksualnym Benedykta XVI, powołując się na wypowiedzi teologów i księży, z którymi rozmawiał. To klasyczne wyoutowanie wywołuje głębokie zgorszenie w Niemczech, ale niemal nie przekracza granic środowisk niemieckojęzycznych (książka nie została przetłumaczona), co najprawdopodobniej spowodowane jest słabością postawionej tezy.

Kiedy rozmawiam z nim w Berlinie, David Berger szczerze odpowiada na moje pytania i bije się w piersi. Spotykamy się na obiedzie w restauracji prowadzonej przez imigrantów z Grecji, choć Berger jest powszechnie krytykowany za swoje antyimigranckie wypowiedzi.

– Pochodzę z lewicowej rodziny, takiej hipisowskiej. Przyznaję, że we wczesnej młodości miałem dużą trudność z uznaniem swojego homoseksualizmu i że czułem duże napięcie w związku z moją orientacją i perspektywą zostania księdzem. Jako dziewiętnastoletni kleryk zakochałem się w chłopaku. Minęło ponad trzydzieści lat i wciąż jesteśmy razem – wyznaje Berger.

Po przyjeździe do Rzymu naturalną koleją rzeczy wchodzi w watykańskie kręgi homoseksualne. Prowadzi podwójne życie, a kochanek regularnie go odwiedza.

– Kościół od zawsze był miejscem, w którym homoseksualiści czuli się bezpiecznie. To jest kluczowe. Dla geja Kościół jest „safe”.

W swojej książce obfitującej w opisy rzymskich przygód David Berger pokazuje więc homoerotyczny Watykan. Jednak wysuwając zarzuty wobec papieża i jego sekretarza, ów świadek oskarżenia, który zmienił się w gejowskiego aktywistę, nie dostarcza żadnych dowodów. W końcu musi nawet przeprosić za to, że w wywiadzie dla ZDF posunął się za daleko.

– Wbrew temu, co się mówi, nigdy nie dyskredytowałem mojej książki. Wyraziłem jedynie żal, że w telewizji powiedziałem, iż Benedykt XVI jest gejem, choć nie miałem na to dowodów. Przeprosiłem.

Po obiedzie David Berger zaprasza mnie na kawę do swojego lokum położonego kilka budynków dalej, w samym sercu historycznej gejowskiej dzielnicy Schönenberg. Żyje w otoczeniu książek i obrazów w dużym berlińskim mieszkaniu z pięknym klasycznym kominkiem. Kontynuujemy rozmowę na temat organizacji Regensburger Netzwerk, o której dużo pisze w swojej książce, nazywając ją „siatką Gänsweina”. Według niego biskup Georg Gänswein, kardynał Müller, ksiądz Wilhelm Imkamp oraz księżna Gloria von Thurn und Taxis należą do tej skrajnie prawicowej grupy.

Co zaskakujące, David Berger w wielu opiniach jest bliski swoim krytykom. Podobnie jak u nich jego światopogląd ewoluował w kierunku niektórych tez głoszonych przez niemiecką skrajną prawicę (AfD), co przyznaje w trakcie rozmowy, na swoje usprawiedliwienie podkreślając główne europejskie problemy, jakimi są imigracja i islam.

– David Berger bardzo stracił na wiarygodności, kiedy zbliżył się do niemieckiej skrajnej prawicy i ultranacjonalistycznej partii AfD. Stał się też obsesyjnie antymuzułmański – mówi mi były niemiecki poseł Volker Beck, z którym również rozmawiam w Berlinie.

Stwierdzenie Davida Bergera o czynnym homoseksualizmie Josepha Ratzingera i Georga jest dziś dość powszechnie dyskredytowane. Przyznajmy, że o osobistych stosunkach, jakie łączą papieża Benedykta XVI i jego sekretarza, nie wiemy nic. Nikt zresztą, nawet w Watykanie, nie był w stanie ustalić prawdy. Istnieją wyłącznie spekulacje. A to, że Georg nawet dwa razy dziennie pomaga ojcu świętemu wstać z łóżka (papież praktykuje sjestę) oraz jada z nim obiady, nie stanowi nawet zalążka dowodu.

Jeśli spojrzeć z dystansu, granice bromansu są nieostre. Przyglądając się jednak z bliska, wysuńmy najbardziej prawdopodobną hipotezę znaną z wielkiej tradycji średniowiecznej czystej i pięknej „miłosnej przyjaźni”. Owa idealizacja platonicznej miłości, marzenie o fuzji dusz przy zachowaniu fizycznej czystości dobrze koresponduje z osobowością Ratzingera. I może właśnie ta „miłosna przyjaźń” przywraca mu energię i karmi jego pasję.

Jeśli ta hipoteza jest prawdziwa – ale któż to wie? – można by pomyśleć, że Ratzinger był uczciwszy, niż przypuszczali aktywiści LGBT, którzy tak często zarzucali mu, że „siedzi w szafie”. Oznaczałoby to, że jego jedyną ambicją było narzucenie własnych cnót innym – sam wierny ślubowi czystości za cenę rozdzierającej walki wymagał od homoseksualistów, by postępowali tak jak on. Ratzinger więc „byłby człowiekiem, którego należałoby wykluczyć z gatunku ludzkiego, gdyby sam nie stosował wymagań, które narzucał innym, i gdyby im nie sprostał”[67]. Celne słowa Chateaubrianda na temat jego ukochanego ojca Rancé doskonale pasują do Ratzingera.

O ile życie intymne Josepha Ratzingera – wbrew temu, co sugerowali niektórzy – pozostaje dla nas wszystkich tajemnicą, o tyle życie Georga jest nią w znacznie mniejszym stopniu. Rozmawiałem z księżmi, z którymi mieszkał w Domu Świętej Marty, z asystentem, który z nim pracował, ze znajomymi, z którymi spotykał się w Hiszpanii, Niemczech i Szwajcarii. Wszyscy oni z tęsknotą wspominają niezwykle uprzejmego księdza „nieprzeciętnej urody”, zawsze nienagannie ubranego, „zdecydowanie czarującego”, ale czasem „dziwacznego”, „zmiennego” i „kapryśnego”. Choć nikt nie mówi o nim źle, dowiaduję się, że w młodości blondyn miał lubić dzikie noce i jak wszyscy księża spędzał wieczory w męskim towarzystwie.

Jedno jest pewne: Gänswein interesuje się podwójnym życiem kardynałów, biskupów i księży. Według kilku moich informatorów ten „control freak” miał prosić o notatki i informacje o niektórych duchownych. W Sodomie wszyscy wszystkich szpiegują – a jednym z głównych motywów intryg jest homoseksualizm.

Jasnowłosy przystojniak podróżuje też, by uciec od surowych zasad życia w Watykanie, by odwiedzać inne parafie i szukać tam przyjaźni. Ze względu na swoją urodę woli przebywać wśród mężczyzn, niż narażać się na plotki na temat relacji z płcią piękną, które to plotki i tak są liczne, ale wygląda na to, że bezpodstawne.

„Jest bardzo otwarty”, mówi mi pewien ksiądz w Szwajcarii. „Jest bardzo towarzyski”, mówi ksiądz, z którym rozmawiam w Madrycie. Ma liczne kontakty „towarzyskie”, mówi trzeci ksiądz w Berlinie. Dziś z uwagi na prestiżowe tytuły nie tyle on zabiega o innych, ile inni zabiegają o niego; ma przydatne znajomości, w których jego narcyzm może być tylko atutem.

Pomimo plotek i oszczerstw papież Benedykt XVI nigdy nie odsunął swojego ulubieńca. Przeciwnie, awansował go. Po skandalu Vatileaks, w który Georg był zamieszany i za który był po części odpowiedzialny, rzymski biskup potwierdził swoje zaufanie, powołując go na prefekta Domu Papieskiego (z grubsza rzecz biorąc, szefa protokołu), a co najważniejsze – uczynił arcybiskupem. Oficjalnie stało się to w uroczystość Objawienia Pańskiego 6 stycznia 2013 roku – miesiąc przed sensacyjną dymisją ojca świętego – podczas pełnej przepychu mszy, która wyznacza nieformalny koniec pontyfikatu.

 

„BENEDYKT XVI SIĘ ODWAŻYŁ!”. Tak powiedział pewien ksiądz z kurii, który wciąż pozostaje pod wrażeniem „najpiękniejszego wydarzenia w swoim życiu”. Nigdy żaden współczesny papież nie poważył się odprawić takiej mszy koronacyjnej, z takim przepychem, takim szaleństwem, dla swojego przystojnego protegowanego. W dniu konsekracji Georga Gänsweina na arcybiskupa Benedykt XVI przewodniczy jednej z najpiękniejszych uroczystości liturgicznych wszech czasów.

Opowiadało mi o niej pięć osób, które brały w niej udział, w tym dwóch kardynałów; trwającą ponad trzy godziny ceremonię można obejrzeć na YouTubie. Udało mi się zdobyć oryginalne libretto mszy z partyturami muzycznymi – dokument ma 106 stron! Obszerne sprawozdanie z ceremonii zdali mi też oszołomieni watykaniści. A arcybiskup Piero Marini, który był ceremoniarzem papieży Jana Pawła II i Benedykta XVI, oraz Pierre Blanchard, wieloletni członek władz Administracji Dóbr Stolicy Apostolskiej, dwaj wytrawni znawcy niezmiennego protokołu Watykanu, wyjaśnili mi sens rytuału w najdrobniejszych szczegółach.

W bazylice Świętego Piotra pod wspaniałą kopułą Michała Anioła i pozłacanymi stiukowymi barokowymi kolumnami podtrzymującymi baldachim Berniniego papież dokonuje pasowania Georga. Obstając przy swoim ostinato rigore (uparty rygor – taka była dewiza Leonarda da Vinci), papież nie kryje się z tym, co robi, w przeciwieństwie do wielu kardynałów, którzy awansują swoich protegowanych. Działa publicznie. To cecha, za którą zawsze go podziwiałem.

Benedyktowi zależało na tym, by osobiście przekazać bawarskiemu eminencji Georgowi Gänsweinowi pierścień pasterski podczas ceremonii na miarę Felliniego, która na zawsze zapisze się w pamięci czterystu pięćdziesięciu posągów, pięciuset kolumn i pięćdziesięciu ołtarzy bazyliki. Najpierw procesja – powolna, olśniewająca, perfekcyjnie zgrana: papież w wielkiej topazowożółtej mitrze zdobionej złotem, stojąc w używanym we wnętrzach małym papamobilu przypominającym prawdziwy tron na kółkach, szybko przemierza prawie dwustumetrową nawę przy ostrym akompaniamencie trąbek, pięknych organów i głosów chłopców z chóru bazyliki św. Piotra, którzy trzymają się prosto jak świece. Kielichy są wysadzane kamieniami; kadzielnice dymią. W pierwszych rzędach celebry tych bezprecedensowych święceń biskupich dziesiątki kardynałów oraz setki biskupów i księży odzianych w swoje najpiękniejsze szaty mienią się kolorami czerwieni, bieli i purpury. Wszędzie kwiaty, jak na ślubie.

Zaczyna się właściwa ceremonia. Po obu stronach papieża stoją współkonsekratorzy: sekretarz stanu Tarcisio Bertone i niepoprawny kardynał Zenon Grocholewski. Ojciec święty, promieniejąc z dumy i ukontentowania, mówi osłabionym, lecz pięknym głosem. Przed nim na przecięciu nawy i transeptu zgodnie z tradycją leżą na posadzce czterej księża, w tym Georg. Jeden z ceremoniarzy błyskawicznie poprawia nierówno ułożony ornat Georga. Papież – nieruchomy i opanowany na tronie – jest skupiony na swoim wielkim dziele, na „świętych aromatach”, na swoim płomieniu. Scenie przygląda się z podziwem tłum aniołków nad jego głową; klęczące anioły Berniniego są wzruszone. To koronacja Karola Wielkiego! To Hadrian, który poruszył niebo i ziemię, pobudował miasta i mauzolea, zaangażował wszystkich rzeźbiarzy swojego cesarstwa, by oddać hołd Antinousowi! I Hadrian sprawia, że w myśl wzniosłego i wyrafinowanego protokołu na kolana przed jego ulubieńcem pada cała publika złożona z rzymskiej śmietanki, kardynałów, ambasadorów, polityków i byłych ministrów; klęczy sam włoski premier Mario Monti.

Nagle papież ujmuje w dłonie głowę Georga: emocje sięgają zenitu. Powietrze jest nieruchome. Na twarzy Georga maluje się uśmiech Giocondy. Kamery zamierają. Kardynałowie – na zdjęciach rozpoznaję Angelo Sodana, Raymonda Burke’a i Roberta Saraha – wstrzymują oddech. Pucołowate aniołki podtrzymujące kropielnice szeroko rozdziawiają buzie. „Czas jest kością wyłamaną w stawie”[68]. Kyrie, Gloria, Credo, Sanctus, Benedictus – muzyka w bazylice Świętego Piotra jest piękna, dopasowana do nastroju przez kilka „liturgy queens”. Papież długo (19 sekund) z ogromną delikatnością i nieskończoną ostrożnością gładzi szpakowate loki swojego George’a Clooneya. Ale „ciało nie kłamie”, jak mawiała wielka choreografka Martha Graham, specjalistka od mowy ciała.

Papież wie, rzecz jasna, o krążących plotkach i o tym, kto jest uważany za jego kochanka. On miałby być gorszycielem? Homoseksualistą? Zwyrodnialcem? Śmieje się z tego. I pogarsza swoją sytuację. Cóż za ostentacja! Cóż za splendor! Ratzinger jest wyniosły jak Oscar Wilde, który kiedy go ostrzeżono, że spotykając się z „Bosiem”, naraża się na niebezpieczeństwo, pokazywał się z nim jeszcze więcej; albo jak Verlaine, który w odpowiedzi na naciski rodziny, by rozstał się z młodym Rimbaudem, wyjechał, by z nim zamieszkać. Zarówno Wilde, jak i Verlaine zapłacili za swoją postawę dwuletnim pobytem w więzieniu. „Ludzkie oszczerstwa/ Jakież mają znaczenie?/ Cóż, tylko nasze serca/ Wiedzą, czym jesteśmy”[69].

Pomimo kategorycznych ostrzeżeń kurii Joseph Ratzinger pozostaje wierny swojemu ulubieńcowi. Ta uroczystość zdaje się płomiennym wyznaniem. Tego dnia papież promienieje. Jego powściągliwy uśmiech jest zachwycający. On, który wypił kielich aż do dna, tego ranka nie boi się wziąć jeszcze jeden łyk. Jest piękny. Dumny. Upojony własną śmiałością; zwyciężył. Chyba nigdy nie kochałem go tak bardzo jak wtedy, gdy zobaczyłem go tak cudownie patetycznego.

Ojciec święty konsekruje Georga na arcybiskupa, ale nikt jeszcze nie wie, że podjął już najbardziej spektakularną decyzję, na jaką nie zdobył się jeszcze żaden papież: niedługo później ogłosi swoją rezygnację. Czy Georg jest wtajemniczony? Możliwe. W każdym razie ta msza koronacyjna dedykowana Ciorciowi będzie testamentem, jaki papież pozostawi historii.

Na razie jednak karnawał trwa. Msza się przedłuża, i to tak bardzo, że papież spóźnia się ponad dwadzieścia minut na modlitwę Anioł Pański i musi się tłumaczyć przed zniecierpliwionym tłumem na placu Świętego Piotra.

– To był spektakl liturgiczny! Przedstawienie! Błąd! Liturgia nie może być przedstawieniem – oburza się podczas naszej rozmowy Piero Martini, były mistrz ceremonii Jana Pawła II i Benedykta XVI.

Bardziej wyrozumiały okazuje się Vincenzo Peroni, mistrz ceremonii liturgicznych papieża Franciszka. Peroni brał udział w przygotowaniu tamtej mszy.

– Ta ceremonia była odbiciem piękna, którym promienieje boskie oblicze i boska chwała. Dla Boga nic nie jest zbyt piękne – wyjaśnia mi w trakcie prywatnej kolacji.

Na zakończenie pośród nieustających oklasków – które są rzadkim zjawiskiem – oraz blasku fleszy rozpoznaję Kunst der Fuge Bacha w wykonaniu orkiestry kameralnej znajdującej się na którymś z pięter bazyliki. To jeden z ulubionych utworów Josepha Ratzingera. W równym tempie, z absolutną Bachowską precyzją olbrzymi orszak rusza nawą, odgrodzony od tłumu kolorowymi gwardzistami szwajcarskimi i ubranymi na czarno ochroniarzami. Extravaganza! Być może nawet sama Pieta, jedna z najpiękniejszych rzeźb świata, osłupiała w swojej kaplicy na widok tej procesji.

Co równie niespotykane, po ślubie kościelnym odbył się ślub cywilny. Po mszy ponad dwustu gości zostało zaproszonych na wytworne przyjęcie w przestronnej sali audiencyjnej Pawła VI. A wieczorem zuchwały papież zorganizował już dla mniejszego grona wystawną kolację w Muzeach Watykańskich, tym razem w otoczeniu Leonarda da Vinci, Michała Anioła, Caravaggia i Giovanniego Antonio Bazziego, który nosił przydomek Sodoma.

 

PO REZYGNACJI Benedykta XVI i wyborze na papieża Franciszka ten ostatni zatwierdził wielkiego szambelana Georga Gänsweina na jego podwójnym urzędzie. Niezwykła sytuacja, więc i niezwykły tytuł: Georg jest dziś jednocześnie osobistym sekretarzem papieża emeryta i prefektem Domu Papieskiego urzędującego papieża.

Ów „podwójny kapelusz” ma ten plus, że pozwala na przeprowadzanie śmiałych porównań. Ilekroć pojawiałem się w Rzymie, słyszałem stwierdzenie, że Georg Gänswein pracuje „dla papieża aktywnego i papieża pasywnego”. Redakcje i stowarzyszenia natychmiast je podchwyciły i powtarzają na okrągło. Aktywiści gejowscy wciąż się nim delektują. Odszukałem je w jego oryginalnym brzmieniu, które z pewnością jest niefortunne, ale powtarzana wersja jest naprawdę złośliwą przeróbką. Podczas którejś konferencji prasowej w 2016 roku Georg, krótko porównując obu papieży, powiedział: „Po wyborze Franciszka nie mamy dwóch papieży, ale poszerzony urząd z członkiem aktywnym i członkiem kontemplatywnym [un membro attivo e un membro contemplativo]. Dlatego właśnie Benedykt XVI nie zrezygnował ze swojego imienia ani z białej sutanny”. Zdanie zostało wyjęte z kontekstu i po zacytowaniu w zniekształconym brzmieniu jest w nieskończoność przytaczane przez dziesiątki blogerów. Mimo że nigdy nie było mowy o „papieżu aktywnym” i „papieżu pasywnym”. No, prawie.

Georg jest pomostem, posłańcem między dwoma papieżami. Jako jeden z pierwszych został wtajemniczony przez Benedykta XVI w jego zamiar rezygnacji. Miał mu odpowiedzieć: „Nie, ojcze święty, to jest niemożliwe”. Po abdykacji papieża widziano, jak sekretarz odlatuje wraz z nim do Castel Gandolfo – śmiano się wtedy, że Benedykt XVI żywcem wstępuje do nieba. Następnie Georg przeprowadził się z emerytowanym biskupem Rzymu oraz jego dwiema kotkami do klasztoru Mater Ecclesiae, do którego wstępu strzeże wysoka krata – żadna inna rezydencja w obrębie Watykanu nie ma takich zabezpieczeń.

Słyszałem, że Franciszek docenia inteligencję Georga, który jest nie tylko przystojniakiem, ale też tęgą głową. To człowiek o wszechstronnym wykształceniu i bardzo germańskiej kulturze, tak różnej od hiszpańskiej kultury Franciszka, że otwiera przed papieżem nowe horyzonty. W wywiadzie dla „Vanity Fair” ten, który chciałby uchodzić za szarą eminencję Benedykta XVI, wyraził życzenie, „by nie zatrzymywać się na [jego] wyglądzie zewnętrznym, ale wziąć pod uwagę również to, co znajduje się pod sutanną”.

 

ECCE HOMO. Przyglądając się osobowości Benedykta XVI, spróbujmy się na koniec zastanowić nad hipotezą, którą częściowo zapożyczyłem z wnikliwej i śmiałej analizy Freuda dotyczącej homoseksualizmu Leonarda da Vinci. Nie jestem psychoanalitykiem, ale jak wiele osób jestem zaskoczony tym, że homoseksualizm był, jeśli można tak powiedzieć, jednym z głównych tematów życia i myśli Josepha Ratzingera. To teolog, który chyba najgruntowniej przestudiował to zagadnienie. W pewnym sensie homoseksualizm jest osią jego życia, a to czyni go bardzo interesującym.

Możemy powiedzieć za Freudem, że nie ma życia ludzkiego bez popędu seksualnego sensu largo, czyli libido, które nieuchronnie trwa, także po święceniach kapłańskich, w postaci zsublimowanej bądź wypartej. U Leonarda, jak mówi Freud, mamy do czynienia z homoseksualizmem przekierowanym na naukę, eksperymenty, sztukę i nieskonsumowane chłopięce piękno (jakkolwiek ostatnie badania stanowczo kwestionują stwierdzenie Freuda, gdyż wykazały, że malarz był czynnym homoseksualistą). W swoich zeszytach Leonardo da Vinci zapisał zresztą to często komentowane zdanie: „Namiętność ducha wypędza żądze[70]”.

Wydaje się, że przy zachowaniu koniecznej ostrożności w przypadku Josepha Ratzingera możemy wysunąć podobną hipotezę: czy jakiś rodzaj ukrytego homoseksualizmu został zsublimowany w powołaniu i przekierowany na działalność naukową? Czy estetyka literacka i muzyczna, zniewieściałość, odzieżowe ekstrawagancje, kult chłopięcego piękna mogą na to wskazywać? Czy chodzi tylko o „bowaryzm” polegający na przeżywaniu własnego życia przez pryzmat życia postaci literackich po to, by uniknąć konfrontacji z rzeczywistością?

Całe życie Ratzingera rozgrywa się w kontekście lektur i pisania. Czyżby musiał zbudować własną siłę na ukrytym wewnętrznym rygoryzmie? Działalność intelektualna czy estetyczna jest pochodną libido – to proces psychoseksualny dobrze znany w życiu artystycznym, literackim, a także kapłańskim. Kontynuując w duchu Freuda, możemy mówić o kompleksie Edypa zsublimowanym do „nerwicy natręctw”; czyżby chodziło o kompleks Prometeusza?

O życiu emocjonalnym Benedykta XVI wiemy niewiele, ale już to jest bardzo znamienne: jego skłonności uczuciowe wskazują na jeden i tylko jeden kierunek. Muzycy, których Joseph Ratzinger ceni; męskie postacie, którymi się zachwyca w swoich ulubionych operach; pisarze, których czyta; przyjaciele, którymi się otacza; być może jego brat, kardynałowie, których powołuje; niezliczone decyzje skierowane przeciw homoseksualistom, a także jego ostateczny upadek, który jest związany z kwestią gejowską – wszystko to pozwala wysunąć hipotezę, że homofilia to jego „oścień dla ciała”.

Nie ulega wątpliwości, że był on człowiekiem niesłychanie udręczonym i przytłoczonym grzechem, a przynajmniej poczuciem grzechu: w tym względzie jest postacią tragiczną. Liczni psychoanalitycy, psychiatrzy, postępowi księża i teolodzy oraz oczywiście aktywiści gejowscy często wysuwali hipotezę, że owo stłumienie wyjaśnia jego „uwewnętrznioną homofobię”. Dziennikarz Pasquale Quaranta proponował mi wręcz nazwanie owej uwewnętrznionej homofobii „syndromem Ratzingera”.

Rzadko się zdarza, by człowiek do tego stopnia występował przeciwko własnej „parafii” – i ta zajadłość w końcu stała się podejrzana. Mówi się, że Benedykt XVI kazał innym płacić za własne wątpliwości. Osobiście jednak uważam tę psychologizującą tezę za kruchą, ponieważ analiza tekstów Josepha Ratzingera objawia jego najgłębszy sekret – pewien bardzo znaczący szczegół. Optowałbym więc za inną hipotezą, zgodnie z którą nie mamy do czynienia z „homoseksualistą-homofobem”, jak go często nazywano, jeśli rozumieć to określenie jako głęboką i uogólnioną awersję do homoseksualistów. Kardynał Ratzinger zawsze bowiem czynił bardzo staranne rozróżnienie – żaden duchowny nie wypowiadał się w tym względzie tak klarownie jak on – między dwiema postaciami homoseksualizmu. Pierwsza z nich, homoseksualizm praktykowany i nagłaśniany, tożsamość i kultura gejowska, to przejawy wewnętrznego nieuporządkowania. Akt homoseksualny to coś, co Ratzinger odrzuca z całą stanowczością. Słabości ciała, seks między mężczyznami to grzech. Istnieje natomiast – i wydaje mi się, że ten fakt pomijano – postać homoseksualizmu, której Ratzinger nigdy nie odrzucał, traktując ją wręcz jako niedościgniony wzór, znacznie wznioślejszy w jego oczach niż miłość cielesna między mężczyzną a kobietą. Mowa o homoseksualizmie ascetycznym, udoskonalonym przez „wyższe prawo”, o tej walce z samym sobą – energicznej, nieustannej, prawdziwie piekielnej, która ostatecznie owocuje cnotą wstrzemięźliwości. Owo zwycięstwo nad zmysłowością to ideał, do którego dąży cała osobowość i całe dzieło Ratzingera. Pisał o nim już Nietzsche, kiedy w Zmierzchu bożyszcz wskazywał na eunucha jako na wcielenie doskonałości według Kościoła: „Święty, którego Bóg upodobał sobie, jest idealnym rzezańcem”[71].

Można by zatem powiedzieć, że choć Ratzinger odrzuca osoby spod znaku LGBT, to jednak wykazuje większą łagodność wobec poszukujących własnej tożsamości, agnostyków seksualności opisywanych jako „questioning” czy też Q, jak nazywają ich Amerykanie, którzy stworzyli w związku z tym nowy skrót: LGBTIQ. Krótko mówiąc, spośród godnych potępienia gejów papież byłby gotów uratować tych, którzy się opierają, którzy nie praktykują „aktów homoseksualnych” i zachowują czystość.

Ratzinger sformułował ów ideał świątobliwego wstrzemięźliwego homoseksualisty i wielokrotnie go przywoływał w swoich encyklikach, motu proprio, adhortacjach apostolskich, listach, książkach i wywiadach. Przywołajmy najgłębiej dopracowany ważny tekst – artykuły na ten temat zawarte w Katechizmie Kościoła katolickiego (1992)[72]. Wiadomo, że jego redaktorem naczelnym był kardynał Ratzinger wspierany przez swojego ucznia – zdolnego, młodego niemieckojęzycznego biskupa, którego wziął pod swoje skrzydła, Christopha Schönborna. Choć w całym przedsięwzięciu brało udział piętnastu duchownych, którzy korzystali z pracy tysiąca biskupów, nad całością czuwał Ratzinger; on też osobiście zredagował – z pomocą Schönborna oraz francuskiego biskupa Jeana-Louisa Bruguèsa – trzy kluczowe artykuły odnoszące się do homoseksualizmu (§ 2357 i następne). Ich zbiorczy tytuł – „Czystość i homoseksualizm” – od razu zapowiada kierunek.

W pierwszym z tych artykułów Katechizm stwierdza tylko, że „akty homoseksualizmu z samej swojej wewnętrznej natury są nieuporządkowane. Są one sprzeczne z prawem naturalnym; wykluczają z aktu płciowego dar życia. Nie wynikają z prawdziwej komplementarności uczuciowej i płciowej. W żadnym wypadku nie będą mogły zostać zaaprobowane”. Po zasygnalizowaniu, że osoby, które przejawiają „głęboko osadzone skłonności homoseksualne”, są liczne, a ich sytuacja stanowi dla większości z nich „trudne doświadczenie” oraz że „powinno się traktować te osoby z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”, Katechizm wykłada podstawową naukę Ratzingera: „Osoby homoseksualne są wezwane do czystości. Dzięki cnotom panowania nad sobą, które uczą wolności wewnętrznej, niekiedy dzięki wsparciu bezinteresownej przyjaźni, przez modlitwę i łaskę sakramentalną mogą i powinny przybliżać się – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”.

Doskonałość chrześcijańska! Homoseksualiści wcale o to nie prosili! Możliwe, że prawdziwy autor tego fragmentu, Ratzinger, cudownie się tutaj odsłania, uwznioślając „wstrzemięźliwych” homoseksualistów, gdy wcześniej potępił „praktykujących” (pozostali, redaktorzy Schönborn i Bruguès, są bardziej życzliwi gejom i bardziej postępowi).

Propozycja jest więc zero-jedynkowa: odrzucenie czynnego homoseksualizmu wraz z jego praktykami oraz idealizacja czystości oraz homoseksualizmu „nieskonsumowanego”. Praktykujący zostaje potępiony, niepraktykujący – uwielbiony. Kompletnie schizofreniczne myślenie. A zarazem samo serce, kwintesencja ratzingerowskiego systemu.

Papież Benedykt XVI będzie do niej powracał z uporem maniaka. Powtórzy ją w wielu książkach i wywiadach. Mówi na przykład: „Gdy ktoś przejawia głębokie homoseksualne skłonności – do dzisiaj nie wiadomo, czy są one rzeczywiście wrodzone, czy też powstają we wczesnym dzieciństwie – gdy w każdym razie mają one nad nim władzę, stanowią dla niego wielką próbę, tak jak zresztą i inne ludzkie doświadczenia. Ale nie oznacza to, że dzięki temu homoseksualizm staje się moralnie słuszny”[73]. Gdy dziennikarz z niespotykaną dla niego śmiałością zauważa, że w Kościele jest wielu homoseksualistów, papież odpowiada: „To należy do bolączek Kościoła. A ci, których to dotyczy, muszą przynajmniej próbować nie praktykować swoich skłonności i zostać wiernymi wewnętrznej misji swojego urzędu”[74].

Ten „okiełznany” homoseksualizm nie jest niczym nowym: to raczej Platon i jego miłość platoniczna niż Sokrates i miłości sokratejskie; to Święty Augustyn, który co prawda był kochliwym heteroseksualistą, ale po ostrej walce z samym sobą osiągnął świętość w czystości; to Haendel, Chopin i być może Mozart; to Jacques Maritain i wczesny André Gide; to François Mauriac i młody Julien Green; to Rimbaud w marzeniach Claudela, który wyobrażał go sobie jako wstrzemięźliwego; to Leonardo da Vinci i Michał Anioł, którzy nie przechodzą do czynów. Innymi słowy – wszystkie pasje intelektualne i artystyczne Josepha Ratzingera.

Zaakceptować homoseksualistę, pod warunkiem że wyprze się swojej seksualności. Zakład Ratzingera jest śmiały. Któryż bohaterski mężczyzna jest zdolny do samobiczowania, które wyniesie go na takie wyżyny? Chyba tylko Ratzinger albo za cenę poświęceń jakiś replikant czy Jedi! W przypadku wszystkich innych, „normalnych”, którzy wiedzą, że taka wstrzemięźliwość jest wbrew naturze, filozofia Benedykta nieuchronnie prowadzi do podwójnego życia – by użyć słów Poety – do „kłamstwa dawnych miłości” i „kłamliwych stadeł”[75]. Projekt ratzingerowski był z gruntu skazany na porażkę i hipokryzję – zarówno w świecie, jak i w samej siedzibie papieża.

Czy nie posunął się zbyt daleko, wychwalając wstrzemięźliwość, która potępia praktykę, ale łagodniej traktuje samą ideę? Czy naiwnie nie otworzył drzwi niezliczonym przejawom hipokryzji w Kościele, który ulega postępującej homoseksualizacji? Rzeczywiście, kardynał dostrzegł pułapkę oraz granice swojej wzniosłej teorii.

W roku 1986 z pomocą amerykańskiego episkopatu, który podsunął mu odpowiednie słowa, podsumował tę sprawę w słynnym Liście do Biskupów Kościoła katolickiego na temat duszpasterstwa osób homoseksualnych[76] – pierwszym dokumencie w historii chrześcijaństwa poświęconym wyłącznie tej kwestii. Przypominając, że należy rozróżnić między „predyspozycją lub skłonnością homoseksualną a czynami homoseksualnymi”, kardynał Ratzinger potwierdza, że tylko te ostatnie akty są „wewnętrznie nieuporządkowane”. Natychmiast jednak dodaje ważne zastrzeżenie: zważywszy na „nadmiernie przychylne” interpretacje, należy przypomnieć, że „szczególna skłonność osoby homoseksualnej, chociaż sama w sobie nie jest grzechem”, jest obiektywnie zła. Wyrozumiałość ma swoje granice.

Joseph Ratzinger poszedł pod prąd historii – i swojego własnego życia – chyba bardziej niż ktokolwiek z jego pokolenia. Jego absolutnie przewrotne rozumowanie miało go wkrótce doprowadzić do usprawiedliwiania dyskryminacji osób homoseksualnych, zachęt do ich zwalniania z pracy czy z wojska, usprawiedliwiania odmów ich zatrudnienia czy dostępu do mieszkań. Sankcjonując w ten sposób instytucjonalną homofobię, kardynał, a później papież, niechętnie przyzna, że jego teologiczne kompetencje nie uchroniły go od uprzedzeń.

A może tak musiało być? Nie zapominajmy bowiem, że Joseph Ratzinger urodził się w roku 1927 i że w chwili wydarzeń w klubie Stonewall (związanych z wyzwoleniem gejów) miał już czterdzieści dwa lata. Papieżem został w podeszłym wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Jego myślenie jest myśleniem człowieka, który pozostał zamknięty w homofobicznych poglądach swoich czasów.

Kończąc to śledztwo, bardziej niż wtedy, gdy je zaczynałem, odczuwam jakąś czułość wobec tego pełnego niepokoju, zamkniętego w sobie, zablokowanego człowieka, tej tragicznej postaci, o której anachronizmie nie przestaję myśleć. Ten wybitny intelektualista przemyślał wszystko poza kwestią najistotniejszą dla niego samego. Człowiek nie z tej epoki, któremu nie starczyło życia, by rozwiązać swój konflikt wewnętrzny, podczas gdy dziś dziesiątki milionów nastolatków znacznie mniej wykształconych i inteligentnych od niego na całym świecie rozgryzają tę zagadkę w ciągu kilku miesięcy jeszcze przed osiągnięciem pełnoletności.

I zastanawiam się, w jaki sposób – być może w innym miejscu i innych czasach – jakiś Michał Anioł mógłby mu pomóc w odkryciu tej zaklętej w marmurze tożsamości i obudzić „siedzącego w szafie” mężczyznę, na wzór tego Atlasa, Niewolnika, młodego czy brodatego Więźnia, którzy wyłaniają się z kamienia we florenckiej Galleria dell’Accademia. Czyż ostatecznie nie powinniśmy podejść z szacunkiem do tego człowieka, który umiłował piękno i przez całe życie prowadził walkę – co prawda złudną i na swój sposób tragiczną, niemniej jednak szczerą?

Jakakolwiek jest prawda na ten temat – prawda, której prawdopodobnie nigdy nie poznamy – wolę postawić na tę miłosierną hipotezę, wedle której Joseph Ratzinger wybrał kapłaństwo po to, by ochronić się przed samym sobą. Takie myślenie przywraca jednemu z najbardziej zaciekłych homofobów XX wieku ludzką twarz i pozwala spojrzeć na niego z czułością.

 

NATURAM EXPELLAS FURCA, TAMEN USQUE RECURRET, pisał Horacy (Choćbyś naturę wypędzał widłami, ona i tak powróci). Czy długo można ukrywać swoją prawdziwą naturę? W książce Światłość świata pada jedno z najbardziej niezwykłych, a zarazem najbardziej znamiennych dla pontyfikatu Benedykta XVI stwierdzeń (choć nieco anegdotyczne). W opublikowanym w roku 2010 wywiadzie rzece papież obszernie powraca do światowej polemiki, którą wywołały jego obskuranckie wypowiedzi na temat AIDS (podczas swojej pierwszej podróży do Afryki stwierdził, że rozdawanie prezerwatyw „zaostrza” epidemię). Zamierzając więc skorygować swoje słowa i uczynić je bardziej zrozumiałymi, papież mówi: „W pojedynczych przypadkach może być uzasadnione, że ten, kto uprawia prostytucję, używa prezerwatywy i jest to pierwszy krok do umoralnienia, pierwsza część podjętej odpowiedzialności, aby móc rozwinąć świadomość tego, że nie wszystko jest dozwolone i że nie można robić wszystkiego, co się chce. Nie jest to jednak właściwy sposób na uporanie się ze złem choroby AIDS. Walka ta nie może się odbyć bez nadania seksualności prawdziwie ludzkiego wymiaru”[77].

To zdanie spodobałoby się Freudowi, który na pewno rozebrałby je na czynniki pierwsze równie drobiazgowo jak wspomnienie Leonarda da Vinci z dzieciństwa. Niezwykła w tej wypowiedzi nie jest opinia papieża na temat AIDS, ale powtórzone na piśmie przejęzyczenie. Nagrana i zapisana wypowiedź przeszła dwukrotną weryfikację (sprawdziłem z niemieckim oryginałem i faktycznie na stronach 146-147 figuruje wyraz ein prostituierter, z męskim rodzajnikiem)[78]. W Afryce, gdzie ogromna większość przypadków AIDS dotyczy osób heteroseksualnych, papież zgadza się na ustępstwo jedynie wobec „męskiej” prostytutki. O pracownicach seksualnych nawet nie wspomina. Żaden heteroseksualista w spontanicznej wypowiedzi o prostytutce nie użyje męskiego rodzajnika. Ale Benedykt XVI, poruszając temat prostytutek w Afryce, nie zważając na konsekwencje, mówi o mężczyznach! Wyjątkowo demaskujące przejęzyczenie. Nie zliczę już tych wszystkich księży, biskupów, dziennikarzy czy aktywistów gejowskich, którzy już to z zażenowaniem, już to z rozbawieniem, a czasem nawet parskając śmiechem, wspominali mi o tej pomyłce. Ten podwójny lapsus – w mowie i w piśmie – z pewnością pozostanie jednym z najbardziej uroczych przypadków dekonspiracji w całej historii katolicyzmu.

 
21.
Wicepapież

ZDJĘCIE JEST TAK NIEREALISTYCZNE, że wygląda jak przeróbka z Photoshopa. Kardynał sekretarz stanu Tarcisio Bertone króluje w całym swoim majestacie: siedzi na VIP-owskim krześle ustawionym na niebieskim podwyższeniu, w żółtej mitrze podbitej czerwienią. Ten potrójny zabieg – podwyższenie, tron, mitra – nadaje mu wygląd nieco przerażającego olbrzyma. Trzyma się prosto niczym cesarz w trakcie jakiegoś świętego rytuału, ale może to skutek nadmiaru wapnia w organizmie.

Po jego prawej stronie maleńki kardynał José Bergoglio – na zwykłym metalowym krześle poniżej estrady, ubrany w zwykły biały ornat. Bertone ma na nosie ciemne okulary pilotki, Bergoglio – duże okulary korekcyjne. Spod złotego ornatu Bertonego wystaje biała koronka, która przypomina mi babcine serwety. Połyskujący zegarek na jego nadgarstku został zidentyfikowany jako rolex. Napięcie między dwoma mężczyznami jest wyczuwalne: Bertone patrzy prosto przed siebie wzrokiem inkwizytora, sztywny jak mumia; Bergoglio otwiera usta, a na jego twarzy maluje się wyraz oszołomienia – być może na widok tego spiżowego Cezara.

Zdjęcie, które łatwo znaleźć w wyszukiwarce Google i na Instagramie, pochodzi z listopada 2007 roku; zostało zrobione podczas podróży sekretarza stanu do Argentyny z okazji pewnej ceremonii beatyfikacyjnej. W owym czasie Bertone był najpotężniejszą osobistością w Kościele katolickim po Benedykcie XVI; nazywano go wicepapieżem. Kilka lat później stracił pozycję, natomiast Bergoglio został wybrany na biskupa Rzymu i przybrał imię Franciszek.

 

TARCISIO BERTONE urodził się w 1934 roku w Piemoncie. Podobnie więc jak jego poprzednik na stanowisku sekretarza stanu Angelo Sodano pochodzi z północnych Włoch. Podobnie jak Sodano jest w tej książce czarnym charakterem. I oczywiście w wielkim szekspirowskim teatrze, jakim zawsze była kuria rzymska, ci dwaj giganci próżności i rygoryzmu staną się „wrogami komplementarnymi”[79].

Bertone, syn górskich wieśniaków, jest salezjaninem, członkiem założonego we Włoszech katolickiego zgromadzenia, które zajmuje się głównie edukacją. Jego kariera długo rozwija się bez rozgłosu. Przez trzydzieści lat Bertone jest księdzem i nauczycielem. Ale – rzecz jasna, dyskretnie – buduje sobie sieć kontaktów, co pozwala mu w wieku pięćdziesięciu sześciu lat otrzymać nominację na arcybiskupa Vercelli w rodzinnym Piemoncie.

Jednym z jego dobrych znajomych z tamtych czasów jest kardynał Raffaele Farina, również salezjanin, który przyjmuje mnie i Danielego w swoim mieszkaniu na terenie Watykanu. Z jego okna widać znajdujące się w odległości kilkunastu metrów apartamenty papieskie oraz – nieco dalej – wspaniałe tarasy kardynałów Giovanniego Battisty Re i Bertonego. Jeszcze dalej zaś taras penthouse’u Angelo Sodana. Wszyscy ci osiemdziesięciolatkowie obserwują się nawzajem ze swoich okien, patrząc na siebie wilkiem, pełni zawiści i niechęci. Prawdziwa tarasowa wojna.

– Kiedy Bertone do nas dołączył, kierowałem uniwersytetem salezjańskim – wyjaśnia Farina. – Był moim zastępcą. Dobrze go poznałem, więc nigdy nie powołałbym go na sekretarza stanu w Watykanie. Lubił podróżować i załatwiać własne sprawy. Dużo mówi, zwłaszcza po włosku, zna też trochę francuski. Ma dużo międzynarodowych kontaktów. Ale na Uniwersytecie Salezjańskim poniósł porażkę, a potem w Watykanie zawalił wszystko.

Farina dodaje jeszcze: – Bertone bez przerwy wymachiwał rękami. Jest Włochem z Północy, ale gestykuluje jakby był z Południa!

Mój rozmówca zna wszystkie tajemnice Watykanu. Benedykt XVI, z którym utrzymywał bliskie stosunki, uczynił go kardynałem, a Franciszek powołał na przewodniczącego ważnej komisji do spraw reform w Banku Watykańskim. Wie o wszystkim, co ma związek z finansami, korupcją i homoseksualizmem. Tematy te poruszamy podczas kilku spotkań, a mój rozmówca wykazuje przy tym zadziwiającą swobodę.

Na zakończenie jednej z rozmów Farina proponuje, że nas odwiezie. Kończymy więc dyskusję na pokładzie jego volkswagena up z tablicami watykańskiej dyplomacji; mimo osiemdziesięciu pięciu lat prowadzi go samodzielnie. Mijamy budynek, w którym mieszka Tarcisio Bertone, potem dom Angelo Sodana. Jedziemy stromymi uliczkami Watykanu wśród obsypanych kwiatami drzew wiśni, pod czujnym okiem żandarmów, którzy z doświadczenia wiedzą, że kardynał nie ma już dawnego refleksu. I rzeczywiście, kierowca ignoruje znak stop, jedzie pod prąd drogą jednokierunkową, a oni za każdym razem machają do niego i grzecznie wskazują właściwy kierunek. Zestresowani, ale cali i zdrowi po kilku chwilach docieramy do Bramy św. Anny ze wspaniałym wspomnieniem dyskusji z rozmownym – i to jeszcze jak! – kardynałem.

Czy Bertone jest frajerem? W dzisiejszym Watykanie wszyscy mi to sugerują. Naprawdę trudno znaleźć biskupa czy kardynała, który by go bronił. A przecież ci skrajni krytycy jeszcze wczoraj stawiali go na piedestale. Jakby zapomnieli o wyjątkowych cechach Bertonego. O jego wielkiej pracowitości, lojalności, zmyśle zbiorowego działania, zwłaszcza jeśli chodzi o włoski episkopat, o iście ratzingerowskim dogmatyzmie. Jednak z powodu braku naturalnego autorytetu Bertone był, co typowe dla osób niekompetentnych, apodyktyczny. Ci, którzy znali go w Genui, opisują go jako zadufanego w sobie formalistę, który w swojej rezydencji otaczał się młodymi celibatariuszami i starymi kawalerami.

– Kazał nam czekać, jakbyśmy przyszli na audiencję u papieża – mówi były ambasador Francji w Watykanie Pierre Morel.

Pewien ksiądz, dawny student Bertonego z czasów, gdy ten wykładał prawo i uczył francuskiego, mówi mi jednak, że „to był bardzo dobry i zabawny wykładowca”. Ten sam informator wspomina, że Bertone lubił cytować Claudela, Bernanosa czy Jacques’a Maritaina. Podczas korespondencyjnej wymiany kardynał potwierdza znajomość tych autorów. Przeprasza też za nieco zardzewiały francuski i dziękuje, że mógł go sobie odświeżyć dzięki otrzymanej ode mnie białej książeczce.

Zdaniem wielu Tarcisio Bertone jako numer jeden w sekretariacie stanu osiągnął szczyty swojej niekompetencji. Kardynał Giovanni Battista Re, niegdyś „minister spraw wewnętrznych” Jana Pawła II i wróg Bertonego, potwierdza to spostrzeżenie w zwięzłych słowach:

– Bertone był bardzo dobry w Kongregacji Nauki Wiary, ale nie był gotowy na stanowisko sekretarza stanu.

A spowiednik w bazylice Świętego Piotra Don Julius, który spotykał się z nim i być może go spowiadał, dodaje:

– Zarozumiały. Był złym wykładowcą prawa kanonicznego.

Spowiednicy z tej bazyliki, z których większość to co najmniej homofile, stanowią ciekawe źródło informacji w Watykanie. Mieszkają w wiekowym budynku na placu św. Marty – mają tam indywidualne cele i piękne wspólne refektarze. Często miałem umówione spotkania właśnie tam, w rozmównicy, która choć znajduje się w newralgicznym centrum stolicy apostolskiej, jest miejscem absolutnie dyskretnym: nikt tu nie przeszkadza spowiednikowi, który słucha spowiedzi – albo ją odbywa.

Rezydujący w tym punkcie obserwacyjnym zlokalizowanym między Pałacem Sprawiedliwości a siedzibą żandarmerii watykańskiej, dwa kroki od rezydencji papieża Franciszka i naprzeciwko mieszkania Bertonego spowiednicy widzą wszystko i o wszystkim wiedzą. To zresztą tutaj został umieszczony Paolo Gabriele po aferze Vatileaks; po raz pierwszy cele te stały się więzieniem.

Spowiednicy z Bazyliki Świętego Piotra pod warunkiem zachowania anonimowości opowiadają mi o wszystkim. Wiedzą, który kardynał zamieszany jest w taką a taką aferę korupcyjną; wiedzą, kto z kim sypia; wiedzą, który przystojny asystent odwiedza swojego szefa w jego luksusowym apartamencie; wiedzą, kto woli gwardzistów szwajcarskich, a kto bardziej męskich żandarmów.

Jeden z kapłanów, nie łamiąc tajemnicy spowiedzi, przyznaje:

– Żaden skorumpowany kardynał nie powiedział nam na spowiedzi, że jest skorumpowany! Żaden kardynał homofil nie przyznał się do swoich skłonności! Opowiadają o bzdurach, szczegółach bez znaczenia. Ale my wiemy, że są skorumpowani do tego stopnia, że już nawet nie wiedzą, czym jest korupcja. Kłamią nawet na spowiedzi.

 

KARIERA BERTONEGO tak naprawdę nabiera rozpędu w chwili, gdy zostaje on z woli Jana Pawła II i Josepha Ratzingera numerem dwa w ważnej Kongregacji Nauki Wiary. Mamy rok 1995. Bertone ma sześćdziesiąt lat.

Dla takiego rygorysty powołanie na najbardziej doktrynalne stanowisko w całym Kościele to prawdziwe błogosławieństwo: „rygoryzm do kwadratu”, by użyć słów jednego z księży pracujących w kurii. To właśnie tam Bertone zdobywa reputację policjanta od światopoglądu.

Ksiądz Krzysztof Charamsa, który przez długie lata pracował w Świętym Oficjum, porównuje tę instytucję do „ekspozytury KGB”, „prawdziwego systemu totalitarnej opresji, który kontrolował łóżka i sypialnie”. Czy Bertone wywierał psychologiczną presję na niektórych homoseksualnych biskupów? Czy zdarzało mu się poinformować tego albo innego kardynała, że ma na niego teczkę, więc niech lepiej siedzi cicho? Niektórzy świadkowie twierdzą, że tak. Charamsa zapytany o tę sprawę odpowiada wymijająco.

Jakkolwiek by było, swojemu stylowi pracy w Kongregacji Bertone zawdzięcza przezwisko „Hoover”.

– To taki Hoover, tylko mniej inteligentny – mówi arcybiskup, który zdradził mi ten pseudonim.

Hoover, który przez prawie pięćdziesiąt lat kierował FBI. Tocząc nieustanną, piekielną walkę z samym sobą, gromadził tajne akta na temat prywatnego życia niezliczonych amerykańskich obywateli i polityków. Dziś wiemy, że ta zdolność do tytanicznej pracy, prawdziwie perwersyjne umiłowanie władzy i antykomunistyczna obsesja współistniały z tajemnicą. Hoover był homoseksualistą i prywatnie lubił się przebierać za kobietę. Dużą część swojego schizofrenicznego życia przeżył ze swoim głównym zastępcą Clyde’em Tolsonem, którego powołał na wicedyrektora FBI, a następnie uczynił swoim spadkobiercą.

Kopia tak bardzo różni się od wzoru, że porównanie do Hoovera sprawdza się tylko w niektórych aspektach. Jednak psychologicznie są podobni. Bertone to Hoover, któremu się nie udało.

W roku 2002 Jan Paweł II powołuje Tarcisio Bertonego na arcybiskupa Genui i pod naciskiem Josepha Ratzingera wręcza mu nominację kardynalską. Kilka miesięcy po wyborze Benedykt XVI awansuje go na sekretarza stanu w miejsce Angelo Sodana. W ten sposób Bertone zostaje papieskim „premierem”.

Awansowany arywista ma teraz pełnię władzy. I jak Sodano, który w ciągu ostatnich dziesięciu lat pontyfikatu Jana Pawła II w trakcie bardzo długiej choroby ojca świętego był prawdziwym wicepapieżem, wicepapieżem zostaje Bertone. Benedykt XVI bowiem nie jest szczególnie zainteresowany zarządzaniem bieżącymi sprawami.

Jak twierdzą liczni informatorzy, Bertone miał zorganizować system kontroli wewnętrznej oparty na zgłoszeniach, ostrzeżeniach i „monitoringu” – cały łańcuch zarządzania, który kończył się na nim. Cel: strzec tajemnic Watykanu. Dzięki temu systemowi długo utrzymałby się przy władzy, gdyby na perfekcyjnej ścieżce jego kariery nie pojawiły się dwie nieoczekiwane komplikacje: afera Vatileaks oraz jeszcze bardziej nieprzewidziana „rezygnacja” Benedykta XVI.

Bertone jest gorzej zorganizowany niż Hoover, ale potrafi tak jak on kompensować własne niedostatki, dobierając właściwych współpracowników. Dlatego zbliża się do niejakiego Domenico Gianiego, którego awansuje i stawia na czele Korpusu Żandarmerii Watykańskiej. Decyzja zapada mimo gwałtownego sprzeciwu Angelo Sodana, który ma nadzieję, że sam będzie pociągał za sznurki. Postawiony na czele setki żandarmów, inspektorów i policjantów ten były oficer włoskiej straży skarbowej staje się człowiekiem z cienia, któremu Bertone powierza wszystkie swoje tajne interesy i misje.

– Kierownictwo włoskiej policji jest bardzo krytyczne wobec żandarmerii watykańskiej. Odmawia ona współpracy z nami. Wykorzystuje argument o eksterytorialności i immunitecie dyplomatycznym, by zatuszować niektóre sprawy. Stosunki stawały się coraz bardziej napięte – potwierdza wysoko postawiony włoski policjant.

W swojej kontrowersyjnej, lecz zawierającej wiarygodne informacje (pochodzące od Georga Gänsweina i pewnego asystenta Bertonego) książce eseista Nicolas Diat sugeruje, że Domenico Giani był pod czyimś wpływem. Nie wyjaśnia jednak, czy chodzi o masonerię, lobby gejowskie czy o włoskie służby specjalne. Cytowany w książce kardynał stwierdza, że Giani „dopuścił się poważnej zdrady” oraz że jest „jednym z najcięższych przypadków infiltracji w stolicy apostolskiej”. (Te insynuacje nigdy nie zostały udowodnione, rzecznik prasowy papieża Benedykta XVI stanowczo im zaprzeczył, zaś papież Franciszek potwierdził swoje zaufanie dla Gianiego).

Z pomocą Domenico Gianiego i służb administracyjnych Watykanu Bertone czuwa nad kurią. Zainstalowano setki kamer, a komunikacja jest nadzorowana. W planach jest nawet wprowadzenie szczególnie zabezpieczonego, jedynie słusznego modelu telefonu. Wśród biskupów podnosi się lament. Nie chcą być podsłuchiwani! Próba standaryzacji smartfonów się nie powiodła, ale kontrola rozmów rzeczywiście ma miejsce (potwierdził to Jean-Louis Tauran).

– Kanały komunikacji, telefony i komputery są pod ścisłym nadzorem Watykanu. Oni wiedzą o wszystkim, co się dzieje w stolicy apostolskiej, i w razie potrzeby mają dowody przeciwko tym, którzy mogliby stwarzać problemy. Zasadniczo jednak zachowują to wszystko dla siebie – potwierdza były ksiądz Francesco Lepore, który przed opuszczeniem stanu kapłańskiego był obiektem wzmożonej inwigilacji.

Dawny „minister spraw wewnętrznych” Jana Pawła II Giovanni Battista Re, z którym rozmawiam na ten temat w obecności Danielego, powątpiewa jednak, by Watykan dysponował takimi środkami nadzoru:

– Oczywiście watykański sekretariat stanu wie o wszystkim i dysponuje aktami na temat każdego. Ale nie sądzę, by Bertone był aż tak dobrze zorganizowany, żeby mieć na wszystkich kwity.

Jak w przypadku większości systemów kontroli, tak i tutaj powstały strategie obchodzenia i unikania, które stosowali pracujący w kurii duchowni. Większość z nich zaczęła korzystać z bezpiecznych aplikacji, takich jak Signal czy Telegram; zaopatrzyli się też w dodatkowe prywatne telefony, przez które mogą spokojnie obgadywać sekretarza stanu, rozmawiać o plotkach na temat współbraci i socjalizować się na Grindrze. W obrębie Watykanu, gdzie internet jest szczególnie inwigilowany, ten drugi aparat telefoniczny pozwala się przebić przez „firewall” i wejść bezpośrednio albo z komputera – dzięki internetowi z telefonu – na zakazane strony, takie jak płatne portale erotyczne czy darmowe serwisy wideo w stylu YouPorn.

Pewnego dnia w prywatnym lokum pewnego biskupa, u którego mieszkam w Watykanie, przeprowadzamy eksperyment. Próbujemy wejść na kilka stron erotycznych i trafiamy na blokadę oraz informację: „Jeśli chcesz odblokować tę stronę, zadzwoń na numer wewnętrzny 181, dawniej 83511, lub 90500”. Ależ skuteczna kontrola rodzicielska!

Kilka miesięcy późnej powtarzam to doświadczenie, również w mieszkaniu biskupa znajdującym się w Watykanie. Tym razem na ekranie pojawia się informacja, że „dostęp do strony” został zablokowany z uwagi na „politykę bezpieczeństwa” Watykanu. Powód: „treści dla dorosłych”. Mogę kliknąć na klawisz „wyślij”, by poprosić o odblokowanie.

– Ważne figury w Watykanie sądzą, że wymykają się temu nadzorowi. Pozwala im się na to. Ale jeśli któregoś dnia staną się „przeszkodą”, będzie można użyć tego, co o nich wiadomo, żeby poddać je kontroli – wyjaśnia Francesco Lepore.

Pornografia, zwłaszcza gejowska, jest w Watykanie tak częstym zjawiskiem, że moi informatorzy mówią o „poważnych problemach z uzależnieniem wśród duchownych pracujących w kurii”. Niektórzy księża korzystali nawet ze stron poświęconych walce z takimi uzależnieniami – takich jak NoFap, specjalistyczny serwis, który ma swoją siedzibę w jednym z katolickich kościołów na terenie Pensylwanii.

Ten wewnętrzny nadzór przybrał na sile za czasów pontyfikatu Benedykta XVI, w miarę jak pojawiały się kolejne plotki i wybuchały skandale, z których pierwsza była afera Vatileaks. Jako że wycieki dotyczyły również Tarcisio Bertonego, jego paranoiczne zapędy jeszcze się wzmogły. Zaczął szukać mikrofonów w swoich prywatnych apartamentach, podejrzewać współpracowników, zwolnił nawet osobistego kierowcę, podejrzewając, iż jest on wtyką kardynała Sodano.

Watykańska machina zaczyna się zacinać. Odpowiedzialny za stosunki z zagranicą, ale słabo znający języki obce Bertone izoluje się od lokalnych episkopatów i mnoży błędy. Ponieważ jest mizernym dyplomatą, skupia się na tym, na czym najmniej się nie zna, czyli na stosunkach z włoskimi politykami i relacjach z rządzącymi, których miał nadzieję bezpośrednio kontrolować (potwierdzają to dwaj przewodniczący CEI, kardynałowie Camillo Ruini i Angelo Bagnasco).

Sekretarz stanu Benedykta XVI otacza się też współpracownikami bez polotu, o których krążą różne pogłoski. Taką postacią jest słynny Lech Piechota, ulubiony sekretarz Bertonego, z którym kardynała łączyła zażyła relacja na podobieństwo stosunków Ratzingera z Georgiem Gänsweinem czy Jana Pawła II ze Stanisławem Dziwiszem.

Usiłowałem przeprowadzić wywiad z Piechotą, ale nie udało mi się. Poinformowano mnie, że po zakończeniu pontyfikatu Benedykta XVI polski ksiądz został zatrudniony w Papieskiej Radzie do spraw Kultury. W trakcie jednej z moich licznych wizyt w tym urzędzie zasięgam języka na temat Piechoty i usiłuję się dowiedzieć, jakim cudem człowiek, który – jak się zdaje – nigdy nie interesował się sztuką, mógł tutaj trafić? Czyżby miał jakiś ukryty talent? A może został odsunięty na boczny tor? Próbuję to zrozumieć. Dwukrotnie więc pytam o Piechotę kierownictwo Rady. Czy tu pracuje? Otrzymuję kategoryczną odpowiedź:

– Nie wiem, o kim pan mówi. Tutaj go nie ma.

Dziwne dementi. Lech Piechota figuruje w Annuario Pontificio jako pracownik Papieskiej Rady do spraw Kultury obok ojca Laurenta Mazasa, księdza Pasquale Iacobonego i arcybiskupa Carlosa Azeveda. Rozmawiałem ze wszystkimi trzema. Dzwonię na centralę „ministerstwa” i rzeczywiście zostaję połączony z Piechotą. Odbywamy krótką, ale osobliwą rozmowę, ponieważ były asystent watykańskiego „premiera”, człowiek, który kontaktował się codziennie z dziesiątkami kardynałów i szefów rządów z całego świata, nie mówi ani po francusku, ani po angielsku, ani po hiszpańsku.

Piechota jest zatem pracownikiem „ministerstwa kultury”, ale wygląda na to, że w ogóle zapomniano o jego istnieniu. Czy ma sobie coś do zarzucenia po tym, jak nazwisko wyciekło w ramach afery Vatileaks? Czy osobisty sekretarz kardynała Bertonego wymaga ochrony? Dlaczego ksiądz Piechota tak bardzo trzyma się na uboczu? Dlaczego na polecenie Bertonego opuszcza czasem swój gabinet w siedzibie Papieskiej Rady do spraw Kultury (jak donoszą dwaj moi świadkowie)? Dlaczego można go zobaczyć w wielkim służbowym samochodzie – luksusowym audi A6 na tablicach dyplomatycznych Watykanu, o przyciemnianych tylnych szybach? Dlaczego Piechota wciąż mieszka w budynku zajmowanym przez Kongregację Nauki Wiary, gdzie widziałem go kilkakrotnie, i dlaczego to wielkie auto zatrzymuje się na uprzywilejowanym parkingu, na którym nikomu nie wolno parkować? I dlaczego członkowie kurii, gdy ich o to pytałem, tylko się uśmiechali? Dlaczego? Dlaczego?

 

TRZEBA ZAUWAŻYĆ, że Tarcisio Bertone ma wielu wrogów. Wśród nich jest Angelo Sodano, który po wyborze Benedykta XVI nie wyprowadził się ze swojej rezydencji. Były sekretarz stanu czai się na górnych piętrach Kolegium Etiopskiego, które odrestaurował za ogromne pieniądze. To prawda, został odsunięty na boczny tor, jednak w dalszym ciągu jest decano (dziekanem) Kolegium Kardynalskiego. Tytuł ten daje mu najwyższą władzę nad wszystkimi elektorami konklawe, którzy wciąż uważają go za pope makera. Ponieważ Sodano bardzo długo sprawował rządy absolutne, on także ma złe nawyki: ze swojej pozłacanej szafy manipuluje ludźmi i hakami na ich temat, jakby nadal trzymał stery. Bertone zbyt późno zrozumiał, że Sodano był jednym z głównych sprawców załamania się pontyfikatu Benedykta XVI.

Na początku, jak to często bywa, jest upokorzenie. Były kardynał, sekretarz stanu Jana Pawła II robił wszystko, by pozostać członkiem dworu. W pierwszym roku swoich rządów papież Benedykt utrzymał Sodana na stanowisku. Dla zachowania pozorów, ale także dlatego, że nie miał nikogo innego, do kogo mógłby się zwrócić! Kardynał Joseph Ratzinger nigdy nie był politykiem. Nie ma swojej bandy, zespołu, nie ma nikogo, kogo mógłby obsadzić czy awansować na to stanowisko – ma tylko osobistego sekretarza Georga. Ratzinger jednak zawsze był bardzo podejrzliwy wobec Sodana, o którym – jak wszyscy – otrzymywał szokujące informacje. Był tak oszołomiony tym, co mu opowiedziano na temat chilijskiej przeszłości kardynała, że nie chciał dać temu wiary.

Wykorzystując osiągnięcie przez Sodana kanonicznego wieku siedemdziesięciu dziewięciu lat, Benedykt XVI w końcu się go pozbywa. Oto argument, który pojawia się w jego wspomnieniach: „Liczył tyle samo lat, co ja. Skoro wybiera się starego papieża, to sekretarz stanu powinien być w pełni sił”[80].

Zesłać na emeryturę prawie osiemdziesięcioletniego kardynała; Sodano tego nie wytrzymuje. Natychmiast zaczyna wierzgać, buntować się, rzucać oszczerstwa. Przechodzi do defensywy. Kiedy uświadamia sobie, że kości zostały rzucone, domaga się, a nawet żąda od władzy wskazania swojego następcy (jego protegowanym jest Giovanni Lajolo, niegdyś pracownik APSA, który był nuncjuszem w Niemczech) – jednak bez sukcesu. Poznawszy zaś w końcu nazwisko nowego sekretarza stanu, arcybiskupa Tarcisio Bertonego, krztusi się z oburzenia: przecież on mógłby być moim sekretarzem! Bertone nie jest nawet nuncjuszem! Nie mówi po angielsku! I nie należy do czarnej arystokracji! (na korzyść Bertonego przemawia to, że może – poza włoskim – się wykazać dobrą znajomością francuskiego i hiszpańskiego, co miałem okazję sprawdzić).

Zaczyna się kampania oszczerstw, plotek i zemsty, jakiej Włochy nie znały od czasów Dantego, który w Boskiej komedii wyoutował Juliusza Cezara za to, że ten ukarał żołnierzy, którzy nazywali go „królową”!

Oczywiście plotki zawsze współtworzyły historię stolicy apostolskiej. To te same „wesołe soki trujące”[81], o których mówi Poeta, „choroba plotek, oszczerstw i obmowy” napiętnowana przez papieża Franciszka. Uciekanie się do insynuacji przywodzące na myśl życie homoseksualistów sprzed „wyzwolenia”. Te same aluzje, dowcipy, oszczerstwa, jakimi kardynałowie posługują się dzisiaj, by szkodzić i oczerniać – w nadziei, że zdołają w ten sposób ukryć własne podwójne życie.

– Watykan to dwór skupiony wokół monarchy. A ponieważ w przypadku duchowieństwa, które żyje we wspólnocie, nie ma podziału na życie prywatne i publiczne, nie ma rodziny, o wszystkim wiadomo i wszystko się miesza. I tak plotki, pogłoski, oszczerstwa stają się całym systemem – wyjaśnia mi watykanistka Romilda Ferrauto, która przez wiele lat pracowała w redakcji Radia Watykańskiego.

Rabelais, sam były mnich, jasno dostrzegał tę skłonność duchownych z papieskiego dworu do obmawiania wszystkich i cudzołożenia na prawo i lewo. Jeśli zaś chodzi o outing, straszliwy oręż homofobów, to był on ceniony przez samych homoseksualistów w klubach gejowskich w latach pięćdziesiątych XX wieku; lubi go też dzisiejsza watykańska arystokracja.

Papież Franciszek, baczny obserwator kurii rzymskiej, nie pomylił się, wymieniając w swoim przemówieniu „piętnaście chorób kurii”. Są to między innymi: schizofrenia egzystencjalna tych, którzy tworzą „świat równoległy, gdzie odsuwają na bok to wszystko, czego surowo nauczają innych, i zaczynają żyć drugim, ukrytym życiem, często rozwiązłym”, zabijanie „z zimną krwią” dobrego imienia współbraci, „terroryzm plotkarstwa”. Czy można było wyrazić to jaśniej? Związek między plotkowaniem a podwójnym życiem dostrzega najbardziej wiarygodny z możliwych świadków – sam papież.

 

TAK CZY INACZEJ, były sekretarz stanu Angelo Sodano organizuje zemstę na Bertonem w najdrobniejszych szczegółach: przeszkolony w pinochetowskim Chile zna się na rzeczy, wie, czym są zabójcze plotki i bezwzględne metody działania. Najpierw odmawia opuszczenia luksusowego apartamentu, w którym miał zamieszkać Bertone. Przecież nowy sekretarz stanu może się zadowolić jakimś tymczasowym lokum, dopóki jego nowy penthouse nie zostanie odnowiony i wypacykowany.

Przeszedłszy do ruchu oporu, jadowity Sodano rozkręca koterie w łonie Kolegium Kardynalskiego i puszcza w ruch machinę oszczerstw. Bertone jest zbyt powolny i gdy wreszcie po wybuchu afery Vatileaks dostrzega prowadzoną przeciw sobie kampanię, jest już za późno. Na wcześniejszą emeryturę zesłani zostaną wraz z papieżem wszyscy jego współpracownicy!

Jednym z bliskich wspólników Sodano jest wspomniany już wcześniej argentyński arcybiskup Leonardo Sandri, który był nuncjuszem apostolskim w Wenezueli i Meksyku. Nowy papież, który ma wobec kłopotliwego Argentyńczyka takie same obiekcje jak wobec Sodano, postanawia się pozbyć również jego. Oczywiście zachowując należne pozory: w 2007 roku wręcza Sandriemu nominację kardynalską i powierza mu troskę o Kościoły wschodnie. Ale dla tego maczysty o przerośniętym ego, który nie może znieść utraty teki papieskiego „ministra spraw wewnętrznych”, to za mało. Sprzymierza się więc z opozycjonistą Sodana, stając się żołnierzykiem małej partyzantki działającej w watykańskiej Sierra Maestra.

Tego rodzaju sceny małżeńskie i rodzinne sprzeczki nigdy nie omijały stolicy apostolskiej. Wielu papieży mimo przeciwnych wiatrów zdołało się utrzymać na powierzchni tego oceanu ambicji, przewrotności i oszczerstw. Inny sekretarz stanu z pewnością umiałby doprowadzić tę barkę do właściwego portu – nawet z Benedyktem XVI na pokładzie; inny papież, gdyby zadbał o swoją kurię, umiałby z powrotem zwodować łódź – nawet z Bertonem. Ale połączenie papieża ideologa zainteresowanego wyłącznie teorią i kardynała, którego zadufanie w sobie i obsesja kontroli czynią niezdolnym do zarządzania kurią, nie mogło zadziałać. Ten duet od początku był skazany na porażkę, która szybko stała się faktem. „Mogliśmy sobie zaufać, rozumieliśmy się nawzajem, dlatego też miał i ma moje wsparcie”[82] – miał później dobrotliwie powiedzieć o Bertonem papież emeryt.

Kontrowersje pojawiają się jedna po drugiej z oszałamiającą szybkością i gwałtownością: podczas wystąpienia w Ratyzbonie papież wywołuje międzynarodowy skandal, ponieważ z jego słów wynika, jakoby przemoc była nieodłączną cechą islamu – Benedykt XVI niweczy w ten sposób cały wysiłek Watykanu włożony w dialog międzyreligijny (przemówienie nie zostało wcześniej sprawdzone i papież ostatecznie musiał za nie przeprosić); pośpieszne i bezwarunkowe cofnięcie ekskomuniki dla lefebrystów, z których jeden jest powszechnie znanym antysemitą i rewizjonistą, naraża go na oskarżenia o wspieranie skrajnej prawicy i wzbudza ostre reakcje wśród Żydów. Te poważne wpadki i błędy w komunikacji szybko osłabiają ojca świętego, a jego dawny związek z hitlerowską młodzieżówką w sposób nieunikniony znowu staje się tematem rozmów.

Kardynał Bertone zostaje wkrótce bohaterem wielkiego skandalu lokalowego. Na podstawie informacji ujawnionych przez Vatileaks prasa wytyka mu, że podobnie jak Sodano sam przyznał sobie penthouse: apartament o powierzchni 350 metrów kwadratowych powstały w wyniku połączenia dwóch mieszkań w Pałacu Świętego Karola, z tarasem o powierzchni 300 metrów kwadratowych. Prace remontowe za 200 tysięcy euro miały zostać sfinansowane przez fundację szpitala pediatrycznego Bambino Gesù (Papież Franciszek nakazał Bertonemu zwrot tej sumy; przeciwko kardynałowi wszczęto też proces).

Choć na ten temat niewiele wiadomo, za kulisami mobilizuje się koteria gejowska, która podsyca kontrowersje i spiskuje na prawo i lewo. W intrygach uczestniczą kardynałowie i biskupi – sami praktykujący homoseksualiści. Zaczyna się prawdziwa wojna na nerwy wycelowana w Bertonego i za jego pośrednictwem oczywiście w papieża. Tłem dla tych intryg jest tyle zapiekłych nienawiści, oszczerstw, plotek, a czasem też historii miłosnych, byłych związków i rozstań, że trudno oddzielić problemy interpersonalne od faktycznego przedmiotu sporu. (W swoim Świadectwie arcybiskup Viganò podejrzewa kardynała Bertonego o to, że „faworyzował promowanie homoseksualistów na odpowiedzialne stanowiska”[83]).

W tych ponurych okolicznościach do stolicy apostolskiej docierają nowe przytłaczające informacje o nadużyciach seksualnych w różnych krajach. Ta potężna fala miała powalić Watykan, który i tak był już na granicy eksplozji i który mimo upływu dziesięciu lat wciąż jeszcze nie stanął na nogi.

 

BERTONE, KTÓRY W HOMOFOBII NIE USTĘPUJE SODANOWI, ma własną teorię na temat pedofilii. Ujawnia ją szerokiej publiczności i prasie podczas podróży do Chile, dokąd przybywa niezwykle wzburzony w kwietniu 2010 roku ze swoim ulubionym sekretarzem. Wypowiada się wtedy oficjalnie na temat psychologicznych cech księży pedofilów. Oto słowa Bertonego, po których znowu rozgorzały światowe kontrowersje:

– Wielu psychologów i psychiatrów wykazało, że nie ma związku pomiędzy celibatem [kapłańskim] a pedofilią. Jednak wielu innych udowodniło i ostatnio mi to powiedzieli, że istnieje związek między homoseksualizmem a pedofilią. Taka jest prawda. I tutaj leży problem.

Oficjalne stwierdzenie wypowiedziane przez człowieka numer dwa w Watykanie nie przechodzi bez echa. Słowa te, niejasne i pełne hipokryzji, wywołały międzynarodowe oburzenie: setki osobistości – aktywiści LGBT, ale także europejscy ministrowie i teolodzy katoliccy – potępiły nieodpowiedzialne słowa dostojnika. Po raz pierwszy jego wypowiedź spotkała się z zatwierdzonym przez papieża ostrożnym dementi biura prasowego Watykanu. Fakt, że Benedykt XVI rezygnuje ze swojego dystansu, by zasygnalizować, iż między nim a jego premierem istnieje źdźbło niezgody, jest znamienny. Oznacza to, że sytuacja jest poważna.

Jak to się stało, że Bertone pozwolił sobie na tak absurdalną wypowiedź? Pytałem o to wielu kardynałów i innych duchownych: usprawiedliwiali ją błędem w komunikacji lub niezręcznością. Tylko jeden udzielił mi interesującej odpowiedzi. Według tego księdza – kapłana z kurii, który pracował w Watykanie za Benedykta XVI – wypowiedź Bertonego na temat homoseksualizmu jest strategiczna, ale podobno również odzwierciedla jego myślenie. Strategiczna – ponieważ w myśl sprawdzonej techniki Bertone zamiast zakwestionować celibat, zrzucił winę na zbłąkane owce, z których i tak nie ma w Kościele żadnego pożytku. Stanowi odbicie jego myślenia, gdyż – jak twierdzi ten sam informator – pokrywa się z poglądami bliskich Bertonemu teoretyków, takich jak kardynał Alfonso López Truillo czy ksiądz psychoanalityk Tony Anatrella.

Do tego wszystkiego należy jeszcze dodać elementy związane z kontekstem tej wizyty, które odkryłem podczas pobytów w Chile. Po pierwsze, zgromadzeniem najsilniej zamieszanym w nadużycia seksualne w tym kraju są nomen omen salezjanie, macierzysta kongregacja Bertonego. Po drugie – co wzbudziło powszechne rozbawienie – na niektórych zdjęciach zrobionych w chwili, gdy Bertone publicznie piętnował homoseksualizm jako źródło pedofilii, widać w jego otoczeniu co najmniej dwóch księży powszechnie znanych jako geje. Już ze względu na ten fakt jego oświadczenie „straciło na wiarygodności”, jak się dowiedziałem z kilku źródeł.

Juan Pablo Hermosilla, jeden z głównych chilijskich prawników zajmujących się sprawami nadużyć seksualnych w Kościele, zaangażowany w proces przeciwko księdzu pedofilowi Fernandowi Karadimie, przedstawił mi następujące, moim zdaniem słuszne wyjaśnienie relacji między homoseksualizmem a pedofilią.

– Moim zdaniem księża pedofile, aby się bronić, wykorzystują informacje na temat hierarchii katolickiej, do których mają dostęp. Stosują presję lub szantaż. Biskupi, którzy sami są czynnymi gejami, są zmuszeni do milczenia. Wyjaśnia to, dlaczego Karadima był chroniony [przez biskupów i arcybiskupów]: nie dlatego, że oni także byli pedofilami, większość zresztą nimi nie jest, ale dlatego, że nie chcieli, by na jaw wyszedł ich własny homoseksualizm. Takie jest według mnie prawdziwe źródło zinstytucjonalizowanej korupcji i praktyki tuszowania skandali w Kościele.

Pójdźmy dalej. Wiele nadużyć w Kościele, wiele przemilczeń, wiele tajemnic wyjaśnia następująca prosta zasada panująca w Sodomie: każdy ma na każdego haka. Dlaczego kardynałowie milczą? Dlaczego wszyscy przymykają oczy? Dlaczego papież Benedykt XVI, który wiedział o tylu skandalach seksualnych, niekoniecznie przekazywał informacje o nich wymiarowi sprawiedliwości? Dlaczego kardynał Bertone zrujnowany atakami Angelo Sodana nie wyjął kwitów, które miał na swojego przeciwnika? Mówienie o kimś oznacza ryzyko, że ktoś powie coś o nas. Oto wyjaśnienie omerty i rozpowszechnionego kłamstwa w Kościele. Watykan i Sodoma są jak Fight Club, a pierwsza zasada Fight Clubu polega na tym, że się o nim nie mówi. Nikt nie mówi o Fight Clubie.

 

HOMOFOBIA NIE PRZESZKADZA BERTONEMU w dyskretnym zakupie gejowskiej sauny w centrum miasta. Przynajmniej w ten sposób tę niewiarygodną informację przedstawiła prasa.

Aby zrozumieć całą sprawę, udaję się na miejsce, pod adres Via Aureliana 40: znajduje się tam sauna Europa Multiclub. Jeden z najliczniej uczęszczanych przybytków gejowskich w Rzymie. To połączenie siłowni z miejscem podrywu, z saunami i hammamami. Figle są tam dozwolone i legalne, ponieważ klub jest uznawany za prywatny. Aby tam wejść, trzeba mieć, podobnie jak w większości lokali gejowskich we Włoszech, kartę członkowską – ot, koloryt lokalny. Przez długi czas dystrybutorem karty było stowarzyszenie Arcigay; dziś sprzedaje ją po 15 euro organizacja Anddos, rodzaj lobby podporządkowanego szefom gejowskich klubów.

– Karta członkowska jest obowiązkowa, jeśli chce się wejść do sauny, ponieważ prawo zabrania uprawiania seksu w miejscach publicznych. Nasz klub jest prywatny – usprawiedliwia się Mario Marco Canale, menedżer sauny Europa Multiclub i przewodniczący stowarzyszenia Anddos, który podkreśla tę podwójną rolę, witając mnie w kontrowersyjnym lokalu.

I mówi dalej, tym razem jako przewodniczący stowarzyszenia:

– Mamy prawie dwieście tysięcy członków w całych Włoszech, ponieważ karta Anddos jest wymagana w wielu barach, klubach czy saunach.

Ten system dostępu do lokali gejowskich za okazaniem karty jest wyjątkiem na skalę europejską. Początkowo w maczystowskich i antygejowskich Włoszech lat osiemdziesiątych XX wieku jego celem była ochrona tych przybytków, zyskanie wiernych klientów i zalegalizowanie seksu na miejscu. Dziś jest kontynuowany z mniej ważnych przyczyn, pod naciskiem szefów siedemdziesięciu klubów zrzeszonych w Anddos oraz być może dlatego, że pozwala stowarzyszeniu na prowadzenie kampanii przeciwko AIDS oraz otrzymywanie publicznych subwencji.

Według wielu aktywistów gejowskich, z którymi rozmawiałem, „ta karta to relikt przeszłości, który najwyższy czas znieść”. Umożliwia inwigilację homoseksualistów we Włoszech (której Anddos kategorycznie zaprzecza) i zdaniem jednego z działaczy jest symbolem „homoseksualizmu zamkniętego w czterech ścianach i wstydliwego, traktowanego jako sprawa wyłącznie prywatna”.

Pytam Marco Canalego o kontrowersje oraz liczne artykuły w prasie, które przedstawiały saunę Europa Multiclub jako miejsce, którym zarządza Watykan, a dokładniej sam kardynał Bertone.

– Musi pan wiedzieć, że w Rzymie setki budynków są własnością stolicy apostolskiej – odpowiada Canale, nie dementując wprost tej informacji.

Rzeczywiście budynek na rogu Via Aureliana i Via Carducci, w którym mieści się sauna, został kupiony przez Watykan w 2008 roku za 20 milionów euro. Kardynał Bertone, ówczesny „premier” papieża Benedykta XVI, nadzorował i zatwierdził tę transakcję. Jak wynika z posiadanych przeze mnie informacji, sauna stanowi jednak tylko część dużej nieruchomości obejmującej także około dwudziestu lokali, w których mieszkają księża – a w jednym nawet kardynał. Prasa stworzyła więc zlepek informacji, który można było opatrzyć atrakcyjnym nagłówkiem: kardynał Tarcisio Bertone kupił największą gejowską saunę we Włoszech!

Cała sprawa tchnie jednak żenującą amatorszczyzną, skoro sekretarz stanu i jego służby dali zielone światło dla tej ogromnej inwestycji, nie zauważywszy, że w nieruchomości mieści się powszechnie znana, największa gejowska sauna we Włoszech, z fasadą od strony ulicy. Cena, jaką zapłacił Watykan, wydaje się nieadekwatna: ze śledztwa przeprowadzonego przez włoski dziennik „La Repubblica” wynika, że poprzednio budynek został sprzedany za 9 milionów. Watykan miał zatem w wyniku tej transakcji zostać oszukany na 11 milionów euro!

Marco Canale jest rozbawiony całym skandalem, ale wskazuje mi jeszcze jeden ukryty wątek tej operacji:

– Do sauny Europa Multiclub przychodzi wielu księży, a nawet kardynałowie. Od razu też rozpoznajemy, kiedy odbywa się jakiś jubileusz, synod czy konklawe: w saunie jest wtedy więcej gości niż zazwyczaj. Dzięki księżom, którzy tu ściągają!

Inny z moich informatorów również twierdzi, że do gejowskiego stowarzyszenia Anddos należą liczni księża. Można to ustalić, ponieważ aby zostać jego członkiem, trzeba podać dane z dowodu tożsamości; a włoski dowód osobisty zawiera zakodowaną przez system informatyczny informację o wykonywanym zawodzie.

– Ale nie jesteśmy policją. Nikogo nie śledzimy. Po prostu mamy w naszych szeregach dużo księży, to wszystko! – kończy Canale.

 

INNA AFERA, która rozegrała się za Benedykta XVI i Bertonego, ale wyszła na jaw za Franciszka, dotyczy chemsex parties. Już wcześniej słyszałem, że tego typu imprezy odbywały się na terenie samego Watykanu – prawdziwe zbiorowe orgie, podczas których w sposób czasem niebezpieczny mieszają się seks i narkotyki („chem” oznacza w tym skrócie „chemicals”: chodzi o syntetyczne narkotyki, takie jak MDMA, GHB, DOM, DOB, DiPT i niektóre będące w obiegu aptecznym).

Przez długi czas sądziłem, że to plotki, jakich wiele w Watykanie. Aż tu nagle latem 2017 roku włoska prasa doniosła, że pewien duchowny, ksiądz Luigi Capozzi, który od dziesięciu lat był jednym z najważniejszych sekretarzy kardynała Francesco Coccopalmeria, został aresztowany przez żandarmerię watykańską za organizowanie chemsex parties w swoim prywatnym mieszkaniu w Watykanie. (Rozmawiałem na temat tej sprawy z pewnym księdzem z kurii, który dobrze znał Capozziego, spotkałem się też z kardynałem Coccopalmerio).

Capozzi, bliski znajomy Tarcisio Bertonego, lubiany przez kardynała Ratzingera, zajmował mieszkanie znajdujące się w budynku Świętego Oficjum, w otoczeniu apartamentów zajmowanych przez czterech kardynałów, kilku arcybiskupów i wielu innych duchownych, między innymi sekretarza kardynała Bertonego Lecha Piechotę i Josefa Clemensa, byłego sekretarza osobistego kardynała Ratzingera.

Dobrze znam ten budynek, ponieważ dziesiątki razy bywałem tam na kolacjach: ma dwoje drzwi, z których jedne wychodzą na teren Włoch, a drugie na Watykan. Lokalizacja mieszkania Capozziego była wprost idealna dla takich narkotycznych orgii. Mógł on grać na dwa fronty: włoska policja nie mogła przeszukać jego lokum ani samochodu na dyplomatycznych tablicach, jako że był rezydentem Watykanu; mógł jednak bezkarnie wychodzić na zewnątrz bez poddawania się watykańskim kontrolom ani rewizjom gwardii szwajcarskiej, bo drzwi jego rezydencji wychodziły wprost na Włochy. Na miejscu wypracowano cały rytuał: chemsex parties odbywały się przy przytłumionym czerwonym świetle, z konsumpcją twardych narkotyków, wódki i marihuany oraz z udziałem wysoce zdemoralizowanych gości. Prawdziwie „piekielne noce”!

Według osób, z którymi rozmawiałem, o homoseksualizmie Capozziego wiedzieli wszyscy – a więc prawdopodobnie również jego przełożeni, kardynał Coccopalmerio i Tarcisio Bertone, tym bardziej że kapłan nie wahał się odwiedzać klubów gejowskich, a latem brać udziału w wielkich imprezach LGBT w Gay Village Fantasia na południu Rzymu.

– W chemsex parties brali też udział inni księża i urzędnicy watykańscy – dodaje jeden z moich informatorów, duchowny, który bywał na tych imprezach.

Po tych rewelacjach ksiądz Luigi Capozzi trafił do Kliniki Piusa XI i od tamtego czasu nie dał znaku życia. (Wciąż jest uznawany za niewinnego, ponieważ jego proces o używanie i ukrywanie środków odurzających się nie odbył).

 

PONTYFIKAT BENEDYKTA XVI wystartował więc z wielkim impetem i toczył się na pełnych obrotach pośród kolejnych skandali. Wojna przeciwko gejom trwa – jak za czasów Jana Pawła II. Hipokryzja jest częścią tego systemu bardziej niż kiedykolwiek: na zewnątrz nienawiść do homoseksualistów, a w środku homofilia i podwójne życie. Niekończący się cyrk.

„Najbardziej gejowski pontyfikat we współczesnej historii”, jak twierdzi Krzysztof Charamsa. Kiedy rozmawiam z nim w Barcelonie, ów ksiądz, który przez długi czas pracował u boku Ratzingera, kilkakrotnie podkreśla specyfikę rządów Benedykta XVI jako „najbardziej gejowskich w historii”. Don Julius, pracownik kurii, uważa, że „za Benedykta XVI trudno było być heteroseksualnym”. Choć oczywiście istniały wyjątki, ukuto śmiałe określenie definiujące otoczenie papieża: „Fifty shades of gay”.

Franciszek również, choć w sposób oczywiście mniej bezpośredni, piętnował paradoksy tej zdemoralizowanej społeczności. Ratzingerystom surowo wytknął „teologiczny narcyzm”. Innym słowem, którego używa, mówiąc o homoseksualizmie, jest przymiotnik „autoreferencyjny”. Wiemy bowiem, że za zewnętrznym rygoryzmem często kryje się podwójne życie.

– Odczuwam głęboki smutek, wspominając pontyfikat Benedykta XVI, jeden z najmroczniejszych okresów w Kościele, kiedy homofobia była stałym, rozpaczliwym sposobem na tuszowanie samego istnienia homoseksualizmu wśród nas – mówi Charamsa.

Za Benedykta XVI bowiem im wyżej w watykańskiej hierarchii, tym więcej było homoseksualistów. Wśród biskupów, których ten papież wyniósł do godności kardynalskiej, większość stanowili co najmniej homofile, a niektórzy byli zdecydowanie „praktykujący”.

– W trakcie pontyfikatu Benedykta XVI biskup homoseksualny, który sprawiał wrażenie, że żyje w czystości, miał o wiele więcej szans na zostanie kardynałem niż heteroseksualista – potwierdza pewien duchowny, wytrawny znawca myśli Ratzingera, wykładowca podczas „la chaire Benoît XVI” w Ratyzbonie.

Benedykt XVI nie rusza się z Watykanu bez któregoś spośród swoich najbliższych współpracowników. Jest wśród nich pewien duchowny zwany księdzem Jessicą: wykorzystuje on regularne odwiedziny ojca świętego w klasztorze Santa Sabina w Rzymie, siedzibie dominikanów, do wręczania młodym braciom swojej wizytówki. Ta jego pickup line, czyli technika podrywu, była na ustach wszystkich, gdy magazyn „Vanity Fair” opublikował reportaż na ten temat: kapłan umizgiwał się do kleryków, obiecując, że pokaże im łóżko Jana XXIII!

– Zachowywał się wobec kleryków bardzo touchy i bardzo zażyle – mówi ksiądz Urien, który widział go w akcji.

Także dwaj inni biskupi należący do protokołu – również „gayissimi” – okazujący Ratzingerowi wielkie przywiązanie i związani z sekretarzem stanu Bertonem uskuteczniają podryw, szlifując techniki opracowane za Jana Pawła II. (Spotkałem się z obydwoma w towarzystwie Danielego i jeden z nich zawzięcie nas kokietował).

Watykan oczywiście aż huczy od plotek, do tego stopnia, że niektórzy duchowni są tym poirytowani. Arcybiskup Angelo Mottola, który był nuncjuszem w Iranie i Czarnogórze, podczas pobytu w Rzymie miał powiedzieć do kardynała Taurana (cytuję za świadkiem, który obserwował tę scenę):

– Nie rozumiem, dlaczego ten papież [Benedykt XVI] potępia homoseksualistów, skoro sam się otacza tymi wszystkimi ricchioni[84].

Papież nie słucha plotek. Czasem posuwa się wręcz do skrajnej przesady. Kiedy w rzymskiej galerii Palazzo Venezia Muzeum Luwru wystawia Jana Chrzciciela Leonarda da Vinci w ramach długiego tournée obrazu po jego renowacji, Benedykt XVI udaje się tam z wielką pompą: organizuje specjalną wyprawę wraz ze swoją świtą, w tym z księżmi rozglądającymi się za ładnymi chłopcami. Czy przyciąga go sam hermafrodyta o puklach w kolorze weneckiego blondu, czy też jego palec skierowany prosto w niebo? Jakkolwiek by było, renowacja dała obrazowi prawdziwe odrodzenie: zniewieściały, prowokujący młodzieniec, przez lata ukryty pod warstwą brudu, promienieje na oczach wszystkich. Odnowiony i olśniewający Jan Chrzciciel właśnie dokonał coming outu i papież nie chciał przegapić takiego wydarzenia. (Sądzi się, że modelem dla Jana Chrzciciela był Salai, pochodzący z ubogiej rodziny chłopiec o anielskim, androginicznym typie urody. Leonardo miał go spotkać przez przypadek w roku 1490 na ulicach Mediolanu: ten diablik o długich lokach przez wiele lat był jego kochankiem).

Innym razem, podczas audiencji generalnej w 2010 roku, papież ogląda w sali Pawła VI pokaz tańca: na scenę wychodzi czterech seksownych akrobatów, którzy na oczach zachwyconego ojca świętego nagle zrzucają z siebie podkoszulki. Z nagimi torsami, tryskając młodością i urodą, wykonują wesoły numer, który można obejrzeć na YouTubie. Poruszony ojciec święty spontanicznie wstaje z wielkiego, białego papieskiego tronu, by ich pozdrowić. Za jego plecami kardynał Bertone i Georg Gänswein klaszczą jak szaleni. Jak się później okazało, ta niewielka trupa występowała z takim samym sukcesem na Gay Pride w Barcelonie. Czy komuś z papieskiego otoczenia właśnie tam rzuciła się w oczy?

Wszystko to nie przeszkadza papieżowi w kolejnym zaostrzeniu nagonki na gejów. Świeżo po wyborze, już pod koniec 2005 roku, Benedykt XVI poprosił Kongregację Nauki Wiary, aby z uwagi na fakt, iż „kultura homoseksualna wciąż postępuje”, zredagowała nowy tekst potępiający homoseksualizm jeszcze surowiej. Jego współpracownicy prowadzili ożywioną debatę, by ustalić, czy potrzebna jest encyklika, czy zwykły „dokument”. Tekst został napisany w wersji prawie ostatecznej i zgodnie z przyjętą zasadą krążył wśród członków Kongregacji Nauki Wiary, którzy mieli go opatrywać swoimi uwagami. Jeden z księży, który pracował jako asystent Jeana-Louisa Taurana, miał do niego dostęp i opisał mi go ze szczegółami. Jak twierdzi mój rozmówca, ton tego tekstu był bulwersująco zaciekły. Ksiądz ów czytał również dołączone do dokumentu opinie konsultantów i członków Kongregacji, w tym Taurana (na przykład biskupów i przyszłych kardynałów Alberta Vanhoye’a i Giovanniego Lajola czy biskupa Enrico dal Covola – komentarze całej trójki były bardzo homofobiczne). Mój informator zapamiętał sformułowania rodem ze średniowiecza, takie jak: „grzech przeciwko naturze”, „obrzydliwość” homoseksualistów, a także „siła międzynarodowego lobby gejowskiego”.

– Część konsultantów walczyła o mocne działanie w formie encykliki. Inni opowiadali się za dokumentem o mniejszym znaczeniu. Jeszcze inni, zważywszy na możliwe kontrproduktywne konsekwencje tego tekstu, radzili, by nie wracać do tego tematu – przypomina sobie mój rozmówca.

Ostatecznie myśl o encyklice zarzucono. Otoczenie odwiodło papieża od zamiaru, by jeszcze raz – o jeden raz za dużo? – poruszyć tę kwestię. Ale duch tekstu przetrwał.

 

PO NIESPEŁNA PIĘCIU LATACH PONTYFIKAT jest w fazie schyłku i watykańska machina niemal zupełnie się blokuje. Benedykt XVI kuli się w swojej lękliwości i często płacze. Wicepapieża Bertonego, który z natury jest podejrzliwy, ogarnia kompletna paranoja. Wszędzie węszy spiski, machinacje, koterie. Kartoteki się zapełniają, a żandarmeria zakłada kolejne podsłuchy.

W watykańskich ministerstwach i kongregacjach mnożą się dymisje – na własne lub cudze życzenie. W newralgicznym miejscu, jakim jest sekretariat stanu, Bertone robi porządki osobiście, tak bardzo obawia się zdrajców, czy – bardziej jeszcze – spryciarzy, których osobowość mogłaby go przyćmić. I tak jednakowe traktowanie spotyka Judaszów, Piotrów i Janów – wszyscy zostają poproszeni o opuszczenie Wieczernika.

Tarcisio Bertone usuwa z sekretariatu stanu dwóch najbardziej doświadczonych nuncjuszy: biskupa Gabriele Caccię, który zostaje zesłany do Libanu (gdzie się z nim spotkałem), i Pietro Parolina, którego wysyła do Wenezueli.

– Kiedy Caccia i Parolin odeszli, Bertone został sam. System, który i tak był głęboko dysfunkcyjny, nagle się zawalił – stwierdza amerykański watykanista Robert Carl Mickens.

Wielu zaczyna prosić papieża o audiencję bez pośrednictwa kłopotliwego sekretarza stanu. Sodano opowiada o wszystkim, co mu leży na sercu, papieżowi, a Georg Gänswein, do którego petenci zwracają się bezpośrednio, by obejść Bertonego, przyjmuje niezadowolonych nieprzerwanie ustawiających się pod jego biurem. I kiedy pontyfikat pogrąża się w agonii, czterech ważnych kardynałów – Schönborn, Scola, Bagnasco i Ruini – nagle wyskakuje z cienia, by poprosić Benedykta XVI o audiencję. Ci eksperci od watykańskich intryg, wytrawni koneserzy złych obyczajów kurii sugerują papieżowi, by natychmiast wymienił Bertonego. I – niejako przez przypadek – ich inicjatywa od razu wycieka do prasy. Papież nie chce o niczym słyszeć i ucina:

– Bertone zostaje, basta!

 

FAKT, ŻE HOMOSEKSUALIZM jest głównym wątkiem wielu intryg i skandali tego pontyfikatu, jest oczywisty. Jednak błędem byłoby, jak to czasem czyniono, przeciwstawianie sobie dwóch obozów: obozu przyjaznego gejom obozowi homofobów albo obozu zakamuflowanych gejów obozowi żyjących w czystości heteroseksualistów. Pontyfikat Benedykta XVI, którego afery są po części pokłosiem działalności owych kręgów rozpusty z czasów Jana Pawła II, to okres ścierania się kilku równie homofobicznych klanów homoseksualnych. Jedni są warci drugich.

Wojna przeciwko gejom, prezerwatywom i związkom jednopłciowym także przybiera na sile. Ale podczas gdy w roku 2005, kiedy Joseph Ratzinger został papieżem, małżeństwa jednopłciowe były jeszcze zjawiskiem rzadkim, w chwili jego dymisji są już coraz bardziej powszechne i w Ameryce Łacińskiej, i w Europie. Podsumowując, można by nazwać ten przedwcześnie zakończony pontyfikat niewiarygodnym ciągiem z góry przegranych bitew. Żaden z papieży w historii współczesnej nie był tak bardzo antygejowski. I żaden z nich nie musiał się bezsilnie przyglądać takiemu rozkwitowi praw gejów i lesbijek. W niedługim czasie małżeństwo osób tej samej płci miało uznać ponad trzydzieści państw, w tym w roku 2017 jego rodzinne Niemcy. Zdecydowaną większością głosów w parlamencie zaakceptowano tam tekst, z którym Joseph Ratzinger walczył przez całe życie.

A przecież Benedykt XVI nigdy nie złożył broni. Lista jego bulli, brewe, wystąpień, listów, tekstów potępiających małżeństwa jednopłciowe nie ma końca. Nie bacząc na rozdział Kościoła od państwa, papież wszędzie włączał się w debatę publiczną, a wszystkie manifestacje przeciwko małżeństwom gejowskim były zakulisowo sterowane przez Watykan.

I za każdym razem porażka. Ale co znowu znamienne – większość aktorów tej walki to homofile, „siedzący w szafie” lub „praktykujący”. I często należący do „parafii”.

Partyzantce walczącej z ideą małżeństw jednopłciowych przewodzi, pod patronatem papieża, ośmiu ludzi: sekretarz stanu Tarcisio Bertone wspierany przez Leonardo Sandriego pełniącego funkcję zastępcy lub „ministra spraw wewnętrznych”, Dominique’a Mambertiego, „ministra spraw zagranicznych”, oraz Williama Levadę i stojącego na czele Kongregacji Nauki Wiary Gerharda Müllera. Tę samą rolę odgrywają Giovanni Battista Re i Marc Ouellet z Kongregacji do spraw Biskupów. I oczywiście kardynał Alfonso López Trujillo, przewodniczący Papieskiej Rady do spraw Rodziny, który burzy się przeciwko małżeństwom gejowskim już na początku pontyfikatu.

Tym, co fascynuje w tej grupie mężczyzn, gdy się ich spotka lub z nimi rozmawia (z pięcioma spośród nich przeprowadziłem wywiady), jest ich sztuczny rygoryzm i mizoginizm. Czy prowadzą podwójne życie? Nie zawsze się to sprawdza, ale wydaje się, że Joseph Ratzinger miał jeden z najlepszych gejdarów w Watykanie.

Przywołajmy przykład kardynała Kurta Kocha, biskupa Bazylei, którego Ratzinger sprowadził do siebie w roku 2010. W tym samym czasie weteran dziennikarskiego rzemiosła Michael Meier, specjalista do spraw Kościoła w najważniejszym niemieckojęzycznym szwajcarskim dzienniku „Tages-Anzeiger”, publikuje długi reportaż oparty na zeznaniach bezpośrednich świadków i autentycznych dokumentów. Meier ujawnia istnienie wydanej przez Kocha książki, która w tajemniczy sposób zniknęła z jego dorobku, zatytułowanej Lebensspiel der Freundschaft, Meditativer Brief an meinen Freund (w dosłownym tłumaczeniu Gra życia, medytacyjny list do mojego przyjaciela). Książkę, której egzemplarz zdobyłem, czyta się jak prawdziwy list miłosny skierowany do pewnego młodego teologa. Meier opisuje też bezpośrednie otoczenie kardynała, ujawnia istnienie tajnego mieszkania, które Koch podobno dzieli z innym księdzem, i sugeruje, jakoby prowadził on podwójne życie.

– Wszyscy zauważyli, że Koch jest nieszczęśliwy – mówi Meier, z którym wielokrotnie się spotykam w jego mieszkaniu w Zurychu. (O ile mi wiadomo, biskup Bazylei nie zdementował tego artykułu, nie odpowiedział na niego ani nie wniósł pozwu przeciwko jego autorowi).

Czyżby Koch stał się ofiarą oszczerstw rzucanych przez własne otoczenie? Jakkolwiek by było, Ratzinger ściąga go do kurii, a mianując kardynałem i swoim „ministrem do spraw ekumenizmu”, delikatnie wyprowadza go z Bazylei.

Kardynał Koch nie zechciał odpowiedzieć na moje pytania, ale w Rzymie rozmawiałem z jednym z jego zastępców, ojcem Hyacinthe’em Destivellem, który długo opowiadał mi o grupie „Schülerkreis”, kręgu uczniów Ratzingera, którym Koch się opiekuje. Dyskutowaliśmy również o homoseksualizmie Piotra Czajkowskiego.

 

CHOROBLIWA HOMOFOBIA Benedykta XVI zaczyna oburzać życzliwe gejom środowiska we Włoszech. Jest coraz gorzej przyjmowana przez opinię publiczną (Włosi zrozumieli jej logikę!) i działacze LGBT zaczynają odpłacać pięknym za nadobne. Czasy się zmieniają i papież będzie musiał to zrozumieć, ucząc się na własnych błędach.

Popełniając karygodną strategiczną pomyłkę, jaką jest wzięcie na cel homoseksualizmu przy niemal całkowitym pominięciu pedofilii, ojciec święty przegrywa przede wszystkim na poziomie moralności. Żaden papież przed nim nie był obiektem tylu osobistych oskarżeń. Trudno sobie dziś wyobrazić te fale krytyki, które zwalały się na niego w trakcie pontyfikatu. Obdarzany przez włoskie kręgi homoseksualne niewybrednym epitetem passivo e bianco był regularnie oskarżany o bycie kryptogejem i ukazywany jako symbol „uwewnętrznionej homofobii”. To było medialne ukrzyżowanie.

W archiwach stowarzyszeń gejowskich, w ogólnodostępnym internecie i w głębokiej sieci znalazłem niezliczone artykuły, ulotki i zdjęcia ilustrujące tę walkę. Benedykt XVI był z całą pewnością najbardziej znienawidzonym papieżem we współczesnej historii Watykanu.

– Nigdy czegoś takiego nie widziałem. To był dosłownie nieprzerwany potok obciążających artykułów, plotek, ataków ze wszystkich stron, tekstów autorstwa nabuzowanych, agresywnych blogerów, obelżywych listów we wszystkich językach pochodzących ze wszystkich krajów. Hipokryzja, dwulicowość, nieuczciwość, podwójna gra, uwewnętrzniona homofobia, wszystko tam było, ad nauseam – opowiada mi ksiądz, który pracował w tamtym czasie w biurze prasowym Watykanu.

Trafiam na plakaty rozdawane w trakcie demonstracji popierających związki partnerskie i widzę takie hasła: „Joseph e Georg, Lottiamo anche per voi” (Joseph i Georg, walczymy także dla was) albo: „Il Papa è gay come Noi” (Papież jest gejem tak jak my).

W niewielkiej książce, która odniosła skromny sukces, ale zwracała uwagę śmiałością, anarchistyczny dziennikarz Angelo Quattrocchi, osobistość włoskiego undergroundu, dosłownie wyoutował Benedykta XVI. Ironiczna książeczka zatytułowana The pope is NOT gay zawiera liczne zdjęcia przedstawiające papieża i jego protegowanego Georga w zniewieściałych pozach. Sam tekst jest przeciętny, pełen błędów faktograficznych i nie podaje ani dowodów na swoje oskarżenia, ani nowych informacji. Ale fotografie są wymowne i prześmieszne. Ratzinger, przezywany „the Pink Pope”, jest na nich odmalowany w najdrobniejszych szczegółach.

W tym samym czasie upowszechniają się przezwiska Benedykta XVI, jedne okrutniejsze od drugich: jedno z najgorszych to – obok „Passivo e bianco” – „La Maledetta” („przeklęta”, gra słów oparta na skojarzeniu z „Benedetto” – błogosławiony).

Głos zaczynają też zabierać koledzy papieża ze szkolnej ławy czy studiów, na przykład Uta Ranke-Heinemann, która studiowała z nim na uniwersytecie w Monachium. Osiemdziesięcioczterolatka stwierdza, że według niej papież jest gejem. (Poza własnymi słowami nie podaje żadnych dowodów).

 

Na całym świecie dziesiątki stowarzyszeń LGBT, gejowskich mediów, ale też skandalizujące gazety, takie jak brytyjska yellow press, rozpoczynają zaciętą kampanię przeciwko Ratzingerowi. Z jakąż swadą owe brukowce potrafią za pomocą obfitości aluzji, zawoalowanych stwierdzeń, inteligentnej gry słów powiedzieć coś, wcale tego nie mówiąc!

Słynny amerykański bloger Andrew Sullivan także bierze papieża na cel, a jego artykuł okazuje się dużym sukcesem. Atak Sullivana – budzącego postrach konserwatywnego polemisty od samego początku walczącego o prawa gejów – wywołuje tym silniejszy efekt, że autor jest katolikiem. Jego zdaniem nie ulega wątpliwości, że papież jest gejem, jakkolwiek i on nie przytacza żadnych dowodów poza dziwnymi strojami Benedykta XVI i jego „bromansem” z Georgiem.

Owe ataki wymierzone są oczywiście również w Georga Gänsweina, który powszechnie opisywany jest jako „ulubiony sekretarz” Ratzingera, „rumored boyfriend” czy też „życiowy partner” ojca świętego. W Niemczech Gänswein zyskuje przezwisko oparte na wymowie jego imienia: „gay.org”.

Ilustracją tej złośliwości niech będzie przykład księdza geja, który podrywając mężczyzn w rzymskich parkach, miał się podobno przedstawiać jako „Georg Gänswein, osobisty sekretarz papieża”. Ta historia jest oczywiście w stu procentach zmyślona, jednak mogła się ona przysłużyć rozpowszechnianiu plotki. Jest też nawiązaniem do zachowania pisarza André Gide’a, który w Afryce Północnej po seksie z pięknymi efebami mówił im (jak twierdzą niektórzy jego biografowie): „Pamiętaj, że przespałeś się z jednym z największych francuskich pisarzy, François Mauriakiem!”.

Czym wytłumaczyć aż taką zajadłość? Przede wszystkim antyhomoseksualną narracją Benedykta XVI, który sam, jak to się mówi, ukręcił na siebie bicz. Bo wygląda na to, że papież rzeczywiście zapomniał o zdaniu z Ewangelii według świętego Łukasza: Nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni[85].

Eksksiądz i były pracownik kurii Francesco Lepore, do którego jednej z książek Joseph Ratzinger napisał przedmowę, wyjaśnia:

– To oczywiste, że papież o tak wyrafinowanym guście, tak bardzo zniewieściały i żyjący w takiej bliskości ze swoim sekretarzem stał się łatwym celem dla gejowskich aktywistów. Ale te ataki zawdzięcza przede wszystkim swoim niezwykle homofobicznym wypowiedziom. Dużo było mówienia, że jest ukrytym homoseksualistą, ale nikt tego nie udowodnił. Osobiście z uwagi na wiele jego cech sądzę, że jest homofilem, ale myślę też, że nigdy nie praktykował.

Inny włoski ksiądz, który pracuje w Watykanie, relatywizuje ten pogląd i w ogóle nie wierzy w homoseksualizm Ratzingera:

– Faktem jest, że są te wszystkie zdjęcia Benedykta XVI i każdy gej, który na nie spojrzy, na jego uśmiech, sposób poruszania się, maniery, może go uznać za homoseksualistę. Tego przekonania, które jest głęboko zakorzenione w ludziach, nie rozwieją wszystkie dementi świata. Poza tym to jest pułapka, bo jako ksiądz nie może on obalić tych plotek, nie wolno mu bowiem było mieć żon ani kochanek. Ksiądz nigdy nie zdoła dowieść, że jest heteroseksualny!

Dawny rzecznik prasowy Benedykta XVI, a obecnie dyrektor Fundacji Ratzingera Federico Lombardi wobec tej trwającej po dziś dzień fali krytyki pozostaje niezłomny:

– Wie pan, przeżyłem kryzys irlandzki, kryzys niemiecki, kryzys meksykański… Myślę, że historia doceni Benedykta XVI za to, że jasno określił pogląd Kościoła na kwestię pedofilii i potępił nadużycia seksualne.

 

POZOSTAJE JESZCZE ZAMKNĄĆ sprawę „lobby gejowskiego”, która zatruła cały pontyfikat i była prawdziwą obsesją Ratzingera. Niezależnie od tego, jaka jest prawda na temat jego istnienia, faktem jest, że Benedykt XVI czuł się blokowany przez owo „lobby”, a w Ostatnich rozmowach z dumą winszuje sobie, że je rozwiązał! Kwestia gejowskiego lobby pobrzmiewa również w słynnych słowach Franciszka: „kimże jestem, żeby go sądzić?” (oraz w pierwszym wywiadzie z jezuitą Antonio Spadarem).

Na podstawie setek wywiadów zrealizowanych na potrzeby tej książki doszedłem do wniosku, że lobby w ścisłym znaczeniu tego słowa nie istnieje. Gdyby taka swoista masoneria rzeczywiście działała, musiałaby lobbować w jakimś konkretnym celu, w tym wypadku na rzecz promocji homoseksualistów. W Watykanie nic takiego się nie dzieje, a gdyby takie lobby istniało, to nie byłoby godne tego miana, ponieważ większość homoseksualnych kardynałów i duchownych w stolicy apostolskiej zasadniczo działa przeciwko interesom gejów.

– Sądzę, że mówienie o lobby gejowskim w Watykanie jest błędem – sugeruje Francesco Lepore. – Zakładałoby to istnienie jakiejś struktury władzy, która w tajemnicy działałaby w jakimś celu. To niemożliwe i absurdalne. Rzeczywistość jest taka, że w Watykanie większość osób to homoseksualiści i większość ma jakąś władzę. Ze wstydu, strachu, ale też z uwagi na własną karierę ci kardynałowie, arcybiskupi, księża chcą chronić swoją władzę i sekretne życie. Osoby te nie mają najmniejszego zamiaru robić czegokolwiek dla homoseksualistów. Okłamują innych, a czasem też siebie. Ale nie ma żadnego lobby.

Osobiście posłużyłbym się obrazem kłącza, który lepiej niż pojęcie „lobby” oddaje gejowskie życie Watykanu. W botanice kłącze nie jest po prostu podziemnym korzeniem, ale pędem z tak licznymi rozgałęzieniami pionowymi i poziomymi, że nie wiadomo już, czy jest on podziemny, czy naziemny ani co jest korzeniem, a co łodygą. Na płaszczyźnie społecznej kłącze (obraz zapożyczony z książki Tysiąc plateau filozofów Gilles’a Deleuze’a i Félixa Guattariego) jest natomiast zupełnie zdecentralizowaną siecią nieuporządkowanych relacji i powiązań, które nie mają początku ani końca. Każde odgałęzienie kłącza może się łączyć z innym, bez żadnej hierarchii ani logiki, bez jednego centrum.

Wydaje mi się, że w Watykanie – i szerzej, w Kościele katolickim – homoseksualizm z jego licznymi podziemnymi zażyłościami ma strukturę kłącza. Posiadający własną dynamikę homoseksualizm czerpiący energię z jednej strony z pożądania, a z drugiej z tajemnicy łączy między sobą setki księży i kardynałów w sposób wymykający się wszelkim hierarchiom i klasyfikacjom. Ta porozgałęziana, dynamiczna i przeobfita sieć stwarza okazję do niezliczonych, wielokierunkowych kontaktów: związki miłosne, relacje seksualne, zerwania, przyjaźnie, obustronne układy, sytuacje zależności i zawodowego awansu, nadużywanie dominującej pozycji i prawa pierwszej nocy – a wszystko to bez możliwości ustalenia ani rozszyfrowania z zewnątrz przyczyn, kierunków i powiązań. Pojedyncze odgałęzienie kłącza, pojedynczy fragment opus magnum, pojedynczy blok tego swoistego blockchainu (by się posłużyć symboliką cyfrową) często nie ma wiedzy o orientacji seksualnej innych odgałęzień: to homoseksualizm o różnych poziomach, osobne szufladki tej samej „szafy” (amerykański teolog Mark Jordan użył innego obrazu, porównując Watykan do ula z jego „honeycomb of closets”: składałby się on z wielu małych szafek i każdy ksiądz gej siedziałby w swojej komórce do pewnego stopnia odizolowany od innych). Nie należy więc lekceważyć niejednoznaczności pojedynczych odgałęzień oraz izolacji, w jakiej się znajdują. Nagromadzenie słabych istot, których związki nie tworzą siły, to sieć, w której wszyscy są krusi, a często też nieszczęśliwi. Wyjaśniałoby to fakt, że wielu biskupów i kardynałów, z którymi rozmawiałem, nawet jeśli sami są gejami, było szczerze przestraszonych zasięgiem homoseksualizmu w stolicy apostolskiej. Tak więc „tysiąc plateau” homoseksualnych w Watykanie, owo niezwykle gęste i tajemnicze kłącze, to coś znacznie więcej niż zwykłe lobby. To prawdziwy system. Matrix Sodomy.

Czy kardynał Ratzinger zrozumiał ten system? Nie da się tego powiedzieć. Za to Franciszek, zasiadłszy na stolicy Piotrowej, z całą pewnością odkrył jego rozmiary. I nie możemy zrozumieć Vatileaks, wojny przeciwko Franciszkowi, kultury milczenia na temat tysięcy skandali spowodowanych nadużyciami seksualnymi, homofobii pleniącej się wśród kardynałów ani nawet dymisji Benedykta XVI bez uświadomienia sobie rozmiarów i głębokości kłącza.

W Watykanie nie ma zatem „gejowskiego lobby”. Jest coś znacznie więcej: potężna sieć relacji homofilnych lub homoseksualnych, wielopostaciowych, niezogniskowanych wokół żadnego centrum, zdominowanych przez tajemnice, podwójne życie i kłamstwo, tworzących kłącze. Równie dobrze można tę sieć nazwać „szafą”.