– OBAWIAM SIĘ, ŻE NIE PRZETRWA ZIMY – szepce Radcliffe.
Kapłan wyjmuje z kieszeni monetę. Wręcza ją siedzącemu na chodniku staremu mężczyźnie, zwracając się do niego po imieniu. Ucina z nim krótką pogawędkę i wracamy do spaceru ulicami Oksfordu. Jest straszliwie zimno.
– Mam wrażenie, że on się co roku starzeje o pięć lat.
Timothy Radcliffe zna bezdomnych ze swojej dzielnicy i stara się im pomagać dostępnymi środkami. Drobny, skromny gest, banalny w swej prostocie, stał się rzadki w „autoreferencyjnym” Kościele, który ma tendencję do oddalania się od ubogich.
Dominikanin nie jest buntownikiem w ścisłym znaczeniu tego słowa: to brytyjski kapłan i światowej sławy teolog oraz jedna z wielkich osobistości Kościoła – w latach 1992-2001 był generałem dominikanów. Jest jednak przedstawicielem strony krytycznej.
Kiedy Watykan Benedykta XVI jest już w stanie oblężenia, kiedy sekretarz stanu Tarcisio Bertone traci grunt pod nogami, a w kurii rzymskiej głowę podnosi opozycja, zaczynają się pojawiać inne fronty. „Dysydenci” na całym świecie zaczynają się buntować przeciwko nieprzejednaniu i rygoryzmowi papieża. Timothy Radcliffe jest jednym z tych, którzy przeciwstawiają się konserwatywnemu kierunkowi pontyfikatu.
– Przez długi czas nie znosiłem Ratzingera, to było silniejsze ode mnie. Napisałem nawet o nim krytyczny artykuł. A potem, kiedy jako generał dominikanów przyjechałem do Rzymu i spotkałem się z nim, mój osąd się zmienił. Był wtedy kardynałem i mogłem z nim rozmawiać w zaufaniu, ponieważ reprezentowałem jeden z większych zakonów w Kościele. I muszę powiedzieć, że z Ratzingerem można było dyskutować, nawet jeśli istniała różnica zdań. W końcu zacząłem go darzyć szacunkiem, a nawet przywiązaniem.
Po pierwszym spotkaniu w położonym w pobliżu kampusu Uniwersytetu Oksfordzkiego klasztorze Blackfriars, gdzie zakonnik mieszka, kontynuujemy rozmowę we francuskiej restauracji. Radcliffe się nie śpieszy – jest międzynarodowym wykładowcą, a jego samolot odlatuje dopiero nazajutrz rano. Rozmawiamy przez cały wieczór i zostaję u braci z Blackfriars na nocleg, żeby następnego dnia nie wracać do Londynu pierwszym pociągiem.
Kiedy w 1992 roku zakon dominikanów wybiera na swojego generała bardzo liberalnego i przyjaznego gejom Timothy’ego Radcliffe’a, Watykan jest oszołomiony. Jak mogło dojść do takiego błędu? Czy ci dominikanie oszaleli? Oburzeni kardynałowie Angelo Sodano i Giovanni Battista Re usiłują opracować odpowiednią strategię, by podważyć ten wybór. Kardynał odpowiedzialny za zakony, Belg Jean Jérôme Hamer, jest nakłaniany do zastosowania środków odwetowych.
– Hamer, sam również dominikanin, bojkotował mnie! Po moim wyborze przyjeżdżał na wizytacje tylko pod moją nieobecność! Potem porozmawialiśmy i jednak mnie zaakceptował, więc przyjeżdżał już tylko wtedy, gdy byłem na miejscu! – opowiada Radcliffe.
Trzeba przyznać, że Timothy Radcliffe to rzadki okaz w rzymskim katolicyzmie: otwarcie progejowski teolog. Zawsze bronił osób LGBT i wykonywał ważne gesty, by je włączyć do Kościoła. Oświadczył mianowicie, że homoseksualiści mogą być wierni Chrystusowi i że relacje między mężczyznami mogą być równie „szlachetne, delikatne, czułe i wzajemne” jak relacje heteroseksualne. Wydał też książkę na temat AIDS i zajął odważne stanowisko w sprawie prezerwatyw.
– Nieważne, czy jest się gejem czy hetero: najważniejsze to kochać – mówi Radcliffe z wielką swobodą, być może pod wpływem krzepiącego Côtes du Rhône.
Rzadko spotyka się duchownych tego szczebla, którzy mówią normalnym językiem. W sprawie homoseksualizmu i homofilii w Kościele dla Radcliffe’a nie istnieje żadne tabu. Nigdy nie wojuje; mówi, jak jest. Statecznie i spokojnie.
To człowiek o bardzo szerokich horyzontach: teologicznych, co oczywiste, ale też filozoficznych, geopolitycznych i artystycznych. Potrafi napisać długi artykuł o Rembrandcie czy przeprowadzić pasjonujące porównanie między Parkiem Jurajskim a Ostatnią Wieczerzą Leonarda da Vinci!
Podczas lat spędzonych w Rzymie dominikanin zbliżył się do umiarkowanego skrzydła w Kościele i zaprzyjaźnił z wielkimi liberalnymi kardynałami Carlo Marią Martinim i Achille Silvestrinim. Opowiada mi o wspólnych przejażdżkach po stolicy niewielkim autem Silvestriniego.
Ponieważ przebywał w Watykanie pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II, kiedy to Kościół kardynałów Sodana i Ratzingera stał się ultrakonserwatywny, stanął wobec konieczności opowiedzenia się po stronie teologów dysydentów, którym często grożono. Radcliffe brał w obronę wiele ważnych figur. Wśród nich na pierwszym miejscu jest teolog wyzwolenia Gustavo Gutiérrez, który zresztą wstąpił do zakonu dominikanów.
– Kiedy człowiek wstępuje do zakonu, jest chroniony. Bo oczywiście dominikanie bronią swoich braci – mówi z prostotą Radcliffe.
Kapłan zachowuje dyskrecję w sprawie tamtych bojów, ale wiem z innych źródeł, że Timothy Radcliffe stawał w obronie księży zagrożonych ekskomuniką, pisał listy, a w najtrudniejszych przypadkach osobiście jechał do kardynała Ratzingera, by do niego zaapelować, skłonić do zrezygnowania z kary lub jej odłożenia. W obliczu stosowanej przez kardynała „techniki Tipp-Ex”, polegającej na wykreślaniu nazwisk dysydentów, których nie lubił, dominikanin wybrał rozmowę na argumenty.
Dysydent? Radcliffe jest po prostu wierzący i wymagający. Kiedy się żegnamy, mówi z naciskiem:
– Kocham mój Kościół. Tak, kocham go.
JEDNYM Z DYSYDENTÓW, których trzeba było bronić, jest James Alison. Podobnie jak Radcliffe jest Anglikiem i również kształcił się u dominikanów. To jedna z najbardziej odważnych postaci w Kościele katolickim, jakie spotkałem. Alison jest zdeklarowanym gejem. Jest też dobrym specjalistą od Ameryki Łacińskiej – wiele lat spędził w Meksyku i Brazylii. Przez długi czas przebywał też w USA, by wreszcie osiąść w Madrycie.
Jesteśmy w winiarni w gejowskiej dzielnicy Chueca. Alisonowi towarzyszy jego pies Nicolas, buldog francuski, którego zaadoptował w Brazylii. Kapłan opowiada mi o swojej życiowej drodze i zamiłowaniu do podróży. Ten „wędrowny kaznodzieja” przemierza świat z konferencjami i wykładami, nie wahając się po drodze odprawiać mszy dla środowisk LGBT. W Madrycie na przykład jestem świadkiem eucharystii dla stowarzyszenia Crismhom – liczącej ponad dwustu członków grupy gejów chrześcijan, którzy spotykają się w niewielkim lokalu w Chueca.
Alison, który przepracował wiele lat w Ameryce Łacińskiej, opowiada mi o bataliach między Josephem Ratzingerem i teologami wyzwolenia. Kardynał przez kilkadziesiąt lat obsesyjnie prześladował peruwiańskiego teologa Gustavo Gutiérreza, który został wezwany do złożenia w Rzymie wyjaśnień przed niemieckim profesorem i upokorzony. Brazylijczyk Leonardo Boff, osobistość bardzo szanowana w Ameryce Łacińskiej, również został przez Ratzingera upokorzony i ukarany nakazem milczenia za swoje kontrowersyjne poglądy. W końcu z przyczyn natury osobistej opuścił zakon franciszkański. Lewicowy teolog, jezuita Jon Sobrino był przez lata dosłownie nękany przez Alfonsa Lópezo Trujilla i Josepha Ratzingera. Marksista Frei Betto, jeden z postępowych brazylijskich teologów, który za czasów dyktatury spędził kilka lat w więzieniu, dostał papieskie upomnienie.
Paradoks tej zakulisowej wojny polega na tym, że wybitni przedstawiciele teologii wyzwolenia – a konkretnie Gutiérrez, Boff, Sobrino, Betto – byli stuprocentowymi heteroseksualistami, gdy tymczasem kardynałowie i biskupi, którzy ich atakowali i oskarżali o „odchylenia od normy”, tak w Ameryce Łacińskiej, jak i w Watykanie, w większości sami byli homofilami lub praktykującymi homoseksualistami! Wystarczy wspomnieć choćby Alfonso Lópeza Trujilla czy Sebastiano Baggia. Krótko mówiąc, świat na opak.
– Zawsze żywiłem duży szacunek dla teologii Benedykta XVI. Żałuję tylko, że Ratzinger jeszcze pogłębił intelektualne ochłodzenie wprowadzone przez Jana Pawła II. I jestem bardzo zadowolony, że papież Franciszek zrehabilitował kilku spośród tych zbyt długo marginalizowanych myślicieli – podsumowuje ostrożnie Alison.
Kardynał Walter Kasper, wybitna postać z liberalnego skrzydła kurii i jeden z pomysłodawców projektu papieża Franciszka, doprecyzowuje całą sytuację:
– Ci głosiciele teologii wyzwolenia są bardzo różni. Na przykład Gustavo Gutiérrez szczerze się angażował na rzecz ubogich. Nie był agresywny, myślał o Kościele. Według mnie był wiarygodny. Za to Boff wykazywał dużą naiwność, chociażby wobec marksizmu, i był bardziej agresywny. Inni postanowili dołączyć do partyzantki i chwycić za broń. Tego nie mogliśmy tolerować.
Jeśli chodzi o kwestię homoseksualizmu, teologia wyzwolenia reagowała raczej powoli i była podzielona. Niewielu spośród myślicieli tego „wyzwoleńczego” nurtu, wyznawców marksistowskiej biblii zrozumiało od samego początku rolę przynależności rasowej, płci i orientacji seksualnej w wykluczeniu czy ubóstwie. Przyznaje to brazylijski dominikanin Frei Betto, jedna z czołowych postaci tego ruchu, podczas naszej rozmowy w Rio de Janeiro:
– Teologia wyzwolenia zmieniała się w zależności od kontekstu. Początkowo, w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, podstawowym punktem odniesienia było dla niej odkrycie marksizmu. Także dziś marksizm jest kluczowy w analizie kapitalizmu. Jednocześnie w miarę pojawiania się nowych problemów teologia wyzwolenia się do nich adaptowała. Na przykład w sprawie ekologii Leonardo Boff jest dziś znany jako jeden z ojców ekoteologii. Mocno wpłynął na encyklikę papieża Franciszka Laudato si! poświęconą ekologii integralnej. Natomiast dzięki kobietom należącym do Podstawowych Wspólnot Kościelnych, a potem teolożek feministycznych, pojawiły się inne kwestie, takie jak seksualność. Niedawno sam wydałem niewielki podręcznik na temat płci i orientacji seksualnej. Dla nas nie ma tematów tabu.
Z kolei kardynał Paulo Evaristo Arns, arcybiskup São Paulo, również związany z tym nurtem, ośmielił się zachęcać do stosowania prezerwatyw i krytykować Jana Pawła II za wprowadzony przez niego zakaz dyskusji na temat celibatu. Arns uznawał go za pozbawiony wszelkich poważnych podstaw (poleciał też do Rzymu, by bronić Boffa przed Ratzingerem). Zniewieściały i zmanierowany Arns był tak osobliwie progejowski, że niektórzy teologowie wyzwolenia z kręgu jego przyjaciół podejrzewali, że sam ma skłonności, co ich zdaniem wyjaśniałoby jego liberalizm. Jednak zdaje się, że ta hipoteza, choć słyszałem o niej wielokrotnie podczas mojego śledztwa, które prowadziłem w Rio, Brasílii i São Paulo, nie opiera się na żadnych konkretnych faktach i nigdy nie została potwierdzona. Wiadomo natomiast, że był on przeciwnikiem dyktatury w Brazylii i „odprawiał msze za ofiary władzy wojskowej” (wedle słów André Fischera, jednej z głównych postaci brazylijskiego ruchu gejowskiego; rozmawiałem z nim w São Paulo).
W każdym razie to na fali teologii wyzwolenia w późniejszym okresie (począwszy od lat dziewięćdziesiątych) pojawia się wreszcie ruch aktywnie działający na rzecz gejów. Brat James Alison był jednym z jego teoretyków. Powstawała prawdziwa „gay theology”.
– Alison był jednym z tych, którzy antycypowali i wspierali to wyjście teologii wyzwolenia w stronę feminizmu, mniejszości, gejów – potwierdza Timothy Radcliffe.
W wyniku tej dość nieoczekiwanej ewolucji intelektualnej teologia wyzwolenia zaczęła postrzegać ubóstwo i wykluczenie już nie w odniesieniu do klasy społecznej czy grupy, ale w odniesieniu do jednostek. Niemiecki teolog Michael Brinkschröder, z którym rozmawiam w Monachium, podsumowuje:
– Zaczęliśmy się interesować jednostką wraz z jej pochodzeniem, rasą, płcią, orientacją seksualną. Kategorie marksistowskie stawały się coraz mniej użyteczne. Zamiast nich karmiliśmy się „french theory” (dziełami filozofów Michela Foucaulta, Gilles’a Deleuze’a, Jacques’a Derridy, René Girarda) i radykalną myślą feministyczną (Judith Butler). I w ten sposób od teologii wyzwolenia doszliśmy do „gay theology”, a niedługo później do „queer theology”.
Teolodzy tacy jak Amerykanin Robert Goss (były jezuita i zdeklarowany gej), radykalna feministka Marcella Althaus-Reid z Argentyny, Brazylijczycy Paulo Suess i André Musskopf (luteranin) czy nawet dominikanin Carlos Mendoza-Alvarez z Meksyku przyczynili się do zdefiniowania i teoretycznego zasilenia owej „queer theology”. Można tu też wymienić Brazylijczyka Luiza Carlosa Susina, kapucyna, który – jak mi powiedział – był „organizatorem wydarzenia towarzyszącego na temat »queer theology« podczas jednej z pierwszych edycji Światowego Forum Społecznego w Porto Allegre w 2005 roku”. Ów warsztat, w trakcie którego poruszano kwestię płci, przyczynił się do popularyzacji „queer theology” w Ameryce Łacińskiej.
Dziś liczne grupy propagujące „queerowe” odczytanie Biblii sprawiają, że ten nurt wciąż żyje, jakkolwiek odnotował już tendencje schyłkowe – czy to w wyniku braku akademickiego potwierdzenia, czy też z powodu zaistnienia wewnętrznych podziałów na mniejsze kapliczki i różne podprądy LGBTIQ+; ta „dekonstrukcja trochę na sposób protestancki”, by użyć słów Michaela Brinkschrödera, jest naturalnym kierunkiem.
Nic dziwnego, że „queer theology” była za pontyfikatu Benedykta XVI gwałtownie kwestionowana przez Watykan. Niektórych księży spotkały sankcje; część teologów została pozbawiona misji kanonicznej. Angela Méndeza z jezuickiego Uniwersytetu Iberoamericana w Meksyku za wykłady na temat „queer theology” spotkała surowa kara. Jako „zdeklarowany gej, seropozytywny i żyjący ze swoim chłopakiem” – co sam potwierdza – Méndez został zwolniony wbrew prawu, które zabrania dyskryminacji w pracy. Za swoją uczciwość i nauczanie teologii LGBT zapłacił wysoką cenę. Niedawno nowy rektor, jezuita życzliwie nastawiony do gejów, przywrócił go na stanowisko.
Kapłani tak bardzo od siebie różni jak Timothy Radcliffe, Paulo Evaristo Arns, James Alison, Carlos Mendoza-Alvarez, Angel Méndez czy Luiz Carlos Susin i wielu innych „gejowskich” teologów kierują się tą samą logiką uczciwości, autentyzmu i niezgody na hipokryzję w sprawie homoseksualizmu. Choć sami niekoniecznie są gejami, wiedzą, że procent homoseksualistów w Kościele jest bardzo wysoki.
James Alison, człowiek mocno stąpający po ziemi, który przemierzył Amerykę Łacińską wzdłuż i wszerz, stwierdził, że większość pracujących tam księży prowadzi podwójne życie.
– Na przykład w Boliwii i Peru księża przeważnie mają konkubinę. Ci, którzy żyją samotnie, często są homoseksualni. Podsumowując, powiedziałbym, że kler diecezjalny na wsiach to w przeważającej mierze praktykujący heteroseksualiści, a kler zakonny w miastach to praktykujący geje – mówi Alison.
Jeśli chodzi o wojnę przeciwko gejom prowadzoną przez Jana Pawła II, której Alison sam padł ofiarą, gdyż do dziś jest pozbawiony wszelkich oficjalnych tytułów, wielu uważa, że była ona bardzo kontrproduktywna.
– To dla Kościoła potężna strata energii – dodaje.
Ale czasy się zmieniają. Większość teologów wyzwolenia i progejowsko nastawionych księży ma dziś poprawne stosunki ze stolicą apostolską. Papież Franciszek utrzymuje dobre relacje z Gustavo Gutiérrezem i Freiem Bettem, których przyjął w Watykanie, jak również z Leonardo Boffem, który jest jednym z jego głównych doradców w sprawach ekologii. James Alison zaś, kapłan bez parafii, przeciwko któremu zastosowano niezgodne z prawem sankcje kanoniczne, niedawno odebrał telefon z Watykanu; jego rozmówca chciał się dowiedzieć, co u niego słychać. Alison wciąż nie może dojść do siebie po tej rozmowie. Nie zgadza się na skomentowanie jej przede mną ani też na zdradzenie tożsamości tego, kto do niego dzwonił. Ale informacja o tym zdarzeniu obiegła kurię i dowiedziałem się, kim był człowiek, który dzwonił do niego przez watykańską centralę – to papież Franciszek.
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku, a także w pierwszym dziesięcioleciu wieku XXI Jan Paweł II i Benedykt XVI nie podnosili słuchawki. Mieli od tego swoje owczarki. Dochodzeniami zajmowały się sekretariat stanu, Kongregacja Nauki Wiary i Kongregacja do spraw Instytutów Życia Konsekrowanego. Timothy Radcliffe, James Alison i wielu innych mają tam swoje teczki. Nie brakowało w owym czasie upomnień, szykan, kar czy aktów oskarżenia.
Joseph Ratzinger był wielkim inkwizytorem przez trzydzieści lat. Jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary, a następnie rzymski biskup wdrożył wymyślny system kar i przez długi czas był w tym zakresie gorliwie wspierany przez Tarcisio Bertonego. Uderzające są nie tyle gwałtowność czy ekskomuniki, które ostatecznie były rzadkie, ile przewrotność Ratzingera i jego skłonność do upokarzania aż po „męczeństwo”. Żadnych stosów, tylko akty oskarżenia! Ratzinger używa i nadużywa całej palety stopniowych szykan. A jak wielką przejawia przy tym wyobraźnię!
Jego oponenci, często homoseksualni bądź przychylni gejom, byli marginalizowani lub karani, upominani lub upokarzani, przenoszeni do stanu świeckiego, oskarżani, zmuszani do „ekspiacyjnego milczenia” czy wreszcie pozbawiani misji kanonicznej (ich teksty nie mają już żadnej wartości w oczach Kościoła). Słynny teolog Eugen Drewermann, który w książce Kler. Psychogram ideału[86] podłożył bombę pod ideologię Watykanu czasów Jana Pawła II, poniósł surową karę. Lista wykluczonych, ukaranych i zdegradowanych jest długa: ojciec Charles E. Curran (Amerykanin zbyt otwarcie podchodzący do rozwodu, tabletek antykoncepcyjnych i homoseksualizmu); brat Matthew Fox (heteroseksualny dominikanin, który chciał się ożenić), amerykański kapłan Robert Nugent (przychylny gejom), belgijski jezuita Jacques Dupuis (specjalista w zakresie dialogu międzyreligijnego); brytyjska zakonnica i teolożka Lavinia Byrne (przychylna wobec kapłaństwa kobiet), brazylijska zakonnica i teolożka Ivone Gebara (uznana za zbyt liberalną w zakresie moralności seksualnej i aborcji) czy wreszcie włoski ksiądz Franco Barbero (w książce napisanej wspólnie z Pasquale Quarantą broni poglądu, według którego miłość między osobami tej samej płci nie jest sprzeczna z Ewangelią). Nie oszczędzono nawet zmarłych: dziesięć lat po śmierci indyjskiego jezuity Anthony’ego de Mello przejrzano jego pisma i ponieważ był znany z otwartości na inne religie, zwłaszcza te Dalekiego Wschodu, jak hinduizm i buddyzm, które zachęcały do przejawów czułości między duchownymi jako do „trzeciej drogi”, która nie jest ani uprawianiem seksu, ani celibatem – on także został uznany za nieprawomyślnego.
Dowodem swoistego fanatyzmu Benedykta XVI było ukaranie też księży i zakonnic, którzy rozprowadzali w Afryce prezerwatywy. Nie mówiąc już o niezwykłym awansie, jakim Jan Paweł II i Ratzinger ukarali francuskiego biskupa Jacques’a Gaillota, który bronił homoseksualistów i promował prezerwatywy jako sposób na walkę z AIDS: został on mianowany biskupem in patribus Parthenii, stolicy biskupiej położonej na algierskiej pustyni, bez parafii ani wiernych – miasto zniknęło pod piaskami pod koniec V wieku.
Joseph Ratzinger wielokrotnie wzywa krnąbrnych duchownych, którzy całymi dniami muszą się przed nim tłumaczyć; każe im się spowiadać, raz po raz opowiadać o własnym zagubieniu, zbłądzeniu, kajać się choćby za ton swoich wypowiedzi. Przekonany, że Kościół z definicji nie podlega krytyce, jako że sam w sobie jest wcieleniem moralności, doktryner Ratzinger często sięga po argument władzy. Krytycy opisują jego wypowiedzi jako arbitralne i nieznoszące sprzeciwu, „uzasadnione tym, że nie ma dla nich uzasadnienia” (by powtórzyć słowa Alberta Camusa[87]). Jego surowość jest tak bezpodstawna, że papież Franciszek bez żadnego trudu zmieni lub zniesie większość tych rozporządzeń.
Wszyscy, których dotknęło wykluczenie, kary, zmuszanie do milczenia, doświadczyli w swoim życiu poważnych następstw tych działań: wykorzenienie, poczucie utraty rodziny, zapaść finansowa z powodu niemożności szybkiego znalezienia pracy, poczucie porażki po zakończeniu „dobrowolnej służby” i wreszcie, a może przede wszystkim – trudna do określenia pustka, którą nazwę brakiem poczucia braterstwa.
Niezależnie od tego, czy porzucenie stanu duchownego było decyzją władz, czy samych zainteresowanych, fala odejść tylko przyśpieszyła wielki kryzys powołań – cichą i trwałą tendencję, która pogłębiła się w latach siedemdziesiątych XX wieku. Niektórzy stracili wiarę po lekturze surowej encykliki na temat moralności seksualnej Humanae vitae Pawła VI. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych tysiące księży zrzuciły szaty duchowne, żeby się ożenić; inni opuścili Kościół za Jana Pawła II, w okresie systematycznej likwidacji zdobyczy Soboru Watykańskiego II; jeszcze inni wreszcie porzucali swoje parafie, w miarę jak kurię rzymską opanowywali prawicowi teolodzy i homofobia.
Jednocześnie dziesiątki milionów wiernych oddalają się od Kościoła z powodu jego oderwania się od rzeczywistości, jego ultrakonserwatywnych poglądów na temat małżeństwa, praw kobiet, praw homoseksualistów czy też prezerwatyw i AIDS; wielu wierzących ma poczucie zranienia po ujawnieniu przypadków wykorzystania seksualnego i stosowanej praktyki chronienia sprawców. Wpisywanie przez Ratzingera na indeks kolejnych teologów odcina Kościół od jego intelektualistów. I wreszcie od Kościoła, który zatracił zainteresowanie sztuką, odsuwają się artyści.
– Joseph Ratzinger stworzył wokół siebie teologiczną pustynię. Wszystkim pozamykał usta. Był jedynym teologiem, który miał prawo do wypowiedzi. Nie tolerował żadnego sprzeciwu. Ratzinger jest odpowiedzialny za zduszenie swobody myślenia w teologii katolickiej na przestrzeni ostatnich czterdziestu lat – podsumowuje ojciec Bento Domingues.
Dominikański teolog, który spotyka się ze mną w Lizbonie, wypowiada się z tym większą wolnością, że w wieku osiemdziesięciu czterech lat nie daje się już zastraszyć autorytaryzmom:
– Ratzinger traktował swoich oponentów z niewyobrażalnym okrucieństwem. Wytoczył nawet proces kanoniczny pewnemu teologowi, o którym wiedział, że umiera na raka – dodaje ze złością.
W TRAKCIE DZIENNIKARSKIEGO ŚLEDZTWA prowadzonego na potrzeby tej książki spotykałem na całym świecie – tak w Portugalii, jak i w Japonii, tak w USA, jak i w Hongkongu czy na misjach w Afryce i Azji – liberalnych lub progejowskich księży, którzy starają się skoncentrować uwagę Kościoła na jego „peryferiach”. Wszyscy oni byli na wojennej stopie z Josephem Ratzingerem lub jego lokalnymi konserwatywnymi przedstawicielami.
Co dziwne, jednym z miejsc, w których opozycja wobec Josepha Ratzingera była najpotężniejsza, a zarazem najtrudniejsza do uciszenia, był Środkowy Wschód. Odwiedzając osiem krajów arabskich, spotkałem chrześcijan obrządków wschodnich, a także bardzo często europejskich misjonarzy, którzy wciąż „ewangelizują” arabski świat, zapominając czasem, że epoka kolonializmu już się skończyła.
W Rzymie „mózgiem” Watykanu odpowiedzialnym za Kościoły wschodnie jest kardynał Leonardo Sandri. Znamy już tego duchownego; osobistości tego pokroju prawie już nie uświadczymy, chyba że sięgniemy do Starego Testamentu, który jest usiany takimi osobliwymi figurami stojącymi ponad dobrem i złem, długobrodymi i pełnymi diabolicznych sprzeczności. Za ich sprawą są one znacznie bardziej interesujące niż gładkie postaci z aseptycznych evergreenów zwanych Ewangeliami.
Jak wiemy, Argentyńczyk był „ministrem spraw wewnętrznych” Jana Pawła II i po odsunięciu przez Benedykta XVI w ramach rekompensaty otrzymał stanowisko prefekta Kongregacji Kościołów Wschodnich. Kiedy odwiedzam tego papieskiego „ministra” w jego olśniewającym gabinecie przy Via della Conciliazione w Rzymie, spotykam najpierw całą osobliwą kamarylę asystentów, sekretarzy, wiceszefów, odźwiernych i kamerdynerów, którzy zajmują się mną i robią na mnie wrażenie. Niejeden z nich mógłby być towarzyszem wyprawy André Gide’a na Wschód!
Tutaj protokół traktuje się z ogromną powagą. Wreszcie rozumiem, dlaczego „antykamera” to italianizm, podobnie jak „peruka”, „bankrut”, „karykatura” czy „groteska”. Najpierw zostaję zaprowadzony do ogromnej poczekalni, następnie odźwierny prowadzi mnie do niewielkiego przedsionka, skąd za kamerdynerem idę do pomieszczenia przypominającego buduar, gdzie urzęduje osobisty sekretarz jego eminencji, i wreszcie po cichu, może po to, by nie zbudzić bestii, zostaję wprowadzony do wielkiej jaskini lwa.
Kardynał Sandri robi wrażenie: ma szerokie czoło twardziela i powierzchowność gangstera. Przyjmuje w swoim gabinecie wbrew oficjalnej watykańskiej instrukcji, by z uwagi na poufność spotykać się z gośćmi w prywatnych salonach. Sandri, który jest buntownikiem i nie dba o przepisy, każe mi usiąść na sofie. Jak większość kardynałów mówi nienaganną francuszczyzną i jest dla mnie ujmująco sympatyczny. Bierze mnie za rękę, by pokazać mi z okna siedzibę „Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie” – serio! – i wręcza mi powitalny podarek: złoty (lub pozłacany) medal z podobizną papieża Franciszka.
– Jest pan wierzący? – pyta Sandri (wywiad za zgodą kardynała jest nagrywany).
Odpowiadam, że po oświeceniu, Spinozie, Nietzschem i Darwinie, po Wolterze, Rousseau i Rimbaudzie stało się to trudne, zwłaszcza dla Francuza…
– Oj tak, zeświecczenie! Rozumiem! – mówi przesadnie głośno i robi pełną dezaprobaty minę, spoglądając na mnie przenikliwie.
Jak wielu duchownych w Watykanie i w całym katolickim świecie Leonardo Sandri ma słabość do Wschodu. Ten łacinnik o uśmiechu Giocondy lubi długie podróże karawaną i jasny rozdział płci.
Dzięki piastowanemu obecnie stanowisku Sandri na nowo odkrył dla siebie Wschód, o którym długo mi opowiada: jako wielki znawca Chaldejczyków, Syryjczyków czy melchitów opisuje mi bizantyjskie subtelności Kościołów wschodnich. Podaje mi adresy, które mogą mi się przydać w planowanej podróży do Libanu i Emiratów Arabskich; poleca informatorów, do których mogę się zwrócić, powołując się na niego. Sandri zna ten teren jak kieszenie własnej sutanny. Jako były dyplomata, nuncjusz jest jednym z najlepszych specjalistów Watykanu od niezliczonych subtelności Środkowego Wschodu: aladynów, wirujących derwiszy z ich Kamarem, dziewcząt z ich księżniczką Budur, nie wspominając już o Alibabie i czterdziestu rozbójnikach.
Zamiłowanie do Orientu to temat dobrze znany nam obu. To historia krucjat i triumfującego katolicyzmu, Góry Oliwnej, Świętego Ludwika i Napoleona. Ale Wschód był też bardzo ceniony przez homoseksualnych pisarzy – Rimbaud w Adenie, Lawrence w Arabii, André Gide w Tunezji, Oscar Wilde w Maghrebie, Pierre Herbart w Afryce, Henry de Montherlant w Algierii i Maroku, Jean Genet w Palestynie, William Burroughs i Allen Ginsberg w Tangerze… Poeta nazywał wszak Wschód „pierwotną ojczyzną”[88].
– Wielu pisarzy, którzy pragnęli odbyć podróż na Wschód – to wszak klasyczny motyw literacki – było homoseksualistami. Nazwa „Sodoma” zawsze miała w sobie niesłychany ładunek symboliczny – komentuje Benny Ziffer, szef redakcji literackiej dziennika „Haaretz” podczas kolacji w Tel Awiwie.
Orient jest więc również miłością gejów! Ucieczka na Wschód to wielki i ciągle żywy mit. Pierwotna ojczyzna katolików, nowa Sodoma gejów. Ucieczka, która często okazuje się ułudą, interesem dla naiwniaków; miejscem życzliwym tylko dla seksualnych nieszczęśników.
Na Bliskim i Środkowym Wschodzie, w krajach Lewantu i Maghrebu spotkałem „houmous queens”, jak się ich nazywa w Libanie: tych, którzy nie mogąc zaspokoić swoich skłonności w kurii rzymskiej, własnej diecezji czy klasztorze, udają się do krainy swoich chrześcijańskich przodków i ich kochanków. Jakże mnie zafascynowali ci kawalerowie z Zakonu Rycerskiego Grobu Bożego w Jerozolimie – kawalerowie maltańscy, misjonarze filantropi ze Wschodu, którzy okazują podwójne poddaństwo Kościołowi i arabskim pięknościom. Jakże dziwni z nich pielgrzymi przerażeni islamem, ale z całą ufnością powierzający się muzułmańskim ramionom. W Maroku, Algierii i Tunezji, gdzie również ich spotkałem, księża lubiący, gdy mężczyźni gwiżdżą na nich na ulicy jak na księżniczki, w zawoalowanych słowach wspominali mi o przyjaznych gejom miejscach, które odwiedzają, o życzliwych hotelach, o domach rozpusty. Na przykład katolicki kler w pewnym okresie spotykał się w dawnym klasztorze Benedyktynów w Toumliline (jak twierdzą dyplomaci, wysoko postawieni wojskowi i osoby związane z rodziną królewską, z którymi rozmawiałem w Maroku) położonym na uboczu w górach Atlas. Wśród miejsc o atmosferze przyjaznej gejom wymieniano także Dominikański Instytut Studiów Wschodnich w Kairze.
Owo umiłowanie Orientu sięga samego Watykanu. Jak powiedział mi pewien kapłan z kurii, spowiednik w bazylice Świętego Piotra, oglądalność arabskich filmów porno na kanale YouPorn jest tam wysoka, podobnie jak korzystanie z włoskojęzycznej wersji platformy wideo Citebeur.com oraz serwisu oferującego arabskich eskortów w Rzymie.
W LIBANIE z polecenia sympatycznego kardynała Sandriego spotykam się z nuncjuszem apostolskim Gabriele Caccią. W młodości, za Ratzingera, dyplomata był zresztą zastępcą Sandriego, czyli numerem dwa w „ministerstwie spraw wewnętrznych” Watykanu. Odsunięty przez Tarcisio Bertonego przebywa na wygnaniu w Bejrucie, gdzie go odwiedzam. Wygląda na to, że duchowny, który jest przecież jedną z głów obciętych przez Ratzingera, miewa się znakomicie. Mówi mi, że uwielbia Liban (niedawno Franciszek przeniósł go na Filipiny).
Nuncjatura znajduje się daleko od centrum Bejrutu, w Bkerke, w północnej części libańskiej stolicy. To chrześcijański bastion: Notre Dame du Liban leży dwa kroki od siedziby patriarchatu maronitów, jednej z głównych wspólnot katolickich obrządku wschodniego. To tutaj, w niewielkim domu zbudowanym poniżej nuncjatury, która podczas moich odwiedzin była w remoncie, strzeżonym przez żołnierzy libańskiej armii mieszka Caccia. Rozpościera się stąd wspaniały widok na Bejrut i pobliską dolinę.
Jak wszyscy watykańscy dyplomaci Caccia nie może się wypowiadać bez pozwolenia z góry, więc nasza rozmowa nie jest nagrywana. Jestem jednak pod wrażeniem jego znajomości kraju i jego odwagi. Na własne ryzyko zawsze podróżuje w stroju arcybiskupa, w zauważalnym z daleka połyskującym birecie z fioletowego jedwabiu. Niedaleko toczy się wojna; tutaj nie dba się o elegancję i nie organizuje wytwornych przyjęć. Na powitanie Caccia nie wręcza mi biżuterii, ale Ewangelię według św. Łukasza przetłumaczoną na arabski.
Kościoły katolickie obrządków wschodnich są wierne Rzymowi, ale ich kapłani mogą być wyświęcani jako żonaci. Oto przejaw wewnętrznej sprzeczności Watykanu, który, choć nie bez trudu, musiał uznać ten heteroseksualizm w praktyce!
– Celibat kapłański to stosunkowo nowa decyzja. Nawet w Kościele rzymskim do XI wieku księża mieli żony. Pozostaliśmy wierni tradycji: księża często są żonaci. Ale kiedy już się zostało wyświęconym, nie można się ożenić, a biskupów zawsze wybiera się spośród celibatariuszy – wyjaśnia mi rzecznik prasowy maronickiego patriarchy biskup Samir Mazloum, z którym rozmawiam w Bejrucie.
Papieże Jan Paweł II i Benedykt XVI źle patrzyli na ów wschodni wyjątek. Uważali go za nienormalny, robili wszystko, by go ograniczyć. I tak przez długi czas sprzeciwiali się temu, żeby żonaci księża katoliccy obrządków wschodnich odprawiali msze w europejskich kościołach, choć przecież takie rozwiązanie mogłoby złagodzić kryzys powołań w Europie. Jednak precedens, jakim była sytuacja anglikanów czy luteran, którzy przeszli na katolicyzm, sprawił, że zaczęli tolerować te wyjątki, a papież Franciszek je upowszechnił. Od tego czasu wielu kapłanów katolickich posługujących w kościołach Francji, Hiszpanii czy Włoch… ma żony. W kwestii celibatu i małżeństw księży chrześcijanie wschodni stanowią więc ukrytą opozycję wobec oficjalnych reguł Watykanu.
Maronicki ksiądz Fadi Daou, profesor teologii i przewodniczący dużej fundacji Adyan, z którym rozmawiam w Bejrucie w obecności mojego arabskiego researchera Hadiego el-Hadiego, streszcza tę sytuację w następujący sposób:
– Jesteśmy wschodnimi chrześcijanami afiliowanymi do Kościoła rzymskokatolickiego, ale niezależnymi. Odsetek żonatych księży maronickich można oszacować na pięćdziesiąt pięć procent. Naszych biskupów wybieramy w sposób wolny. W niektórych sprawach, jak celibat kapłanów, jesteśmy bardziej liberalni, a w innych, takich jak pozycja kobiet czy homoseksualizm, bardziej konserwatywni. Papież Franciszek uznał specyfikę naszych Kościołów, zezwalając żonatym księżom na posługę w Europie. (Ksiądz Pascal Gollnisch z organizacji l’Œuvre d’Orient i kardynał Louis Raphaël Sako, tak zwany patriarcha Babilonu reprezentujący Kościół katolicki obrządku chaldejskiego, z taką samą ostrożnością potwierdzili tę informację, gdy rozmawiałem z nimi w Paryżu).
Niektórzy księża, dziennikarze czy katoliccy pracownicy uniwersyteccy, których tam spotkałem, uświadomili mi, że „katolicy na Wschodzie żyją w zagrożeniu, podobnie jak homoseksualiści”. Obie „mniejszości” mają nawet podobno w świecie arabskim tych samych wrogów. Jak mówi pewien libański ksiądz:
– Mapa prześladowań katolików w dziwny sposób niemal doskonale pokrywa się z mapą prześladowań homoseksualistów.
NA DALEKIM WSCHODZIE – położonym znacznie dalej niż Bliski Wschód ukochany przez Francuzów i Środkowy Wschód preferowany przez Anglików – sytuacja jest podobnie zróżnicowana. Na najdalszych „peryferiach” wierni przeżywają swój katolicyzm z większą swobodą i na swój sposób są dysydentami. Członkowie Kościoła rzymskokatolickiego stanowią tam najczęściej zdecydowaną mniejszość – z wyjątkiem Filipin i Timoru oraz w mniejszym stopniu Korei Południowej i Wietnamu.
W stolicy apostolskiej za „ewangelizację” Azji i Afryki odpowiada kardynał Fernando Filoni. Ponieważ stoi na czele jednego z kluczowych dla przyszłości katolicyzmu „ministerstw”, nazywany bywa „czerwonym papieżem”. Filoni, blisko związany z kardynałem Sodanem, w pierwszych latach XX wieku był nuncjuszem w Iraku. Dał wtedy dowód prawdziwej odwagi, zostając na miejscu, podczas gdy większość zachodnich dyplomatów uciekła jeszcze przed militarną interwencją Amerykanów przeciwko Saddamowi Husajnowi.
Rozmawiam z nim w historycznej siedzibie Propaganda Fide, Kongregacji Ewangelizacji Narodów, w słynnym budynku projektu Berniniego przy placu Hiszpańskim w Rzymie.
– Określenie „czerwony papież” celowo wyraża kontrast w stosunku do ojca świętego, który jest „białym papieżem”, oraz „czarnego papieża”, czyli generała jezuitów – wyjaśnia Filoni doskonałą francuszczyzną.
Podczas dwudziestu podróży do dziesięciu krajów Azji miałem okazję zobaczyć – zwłaszcza w Japonii, Hongkongu, na Tajwanie, w Singapurze i Chinach – jak azjatycki katolicyzm próbuje łagodzić niektóre surowe zasady narzucone przez Rzym. Obserwując Kościoły lokalne i placówki misyjne, zauważyłem duży rozdźwięk między teorią a praktyką: sprzeczny z miejscową kulturą celibat kapłanów heteroseksualnych jest tu w większości przypadków niezbyt przestrzegany, a liczba homoseksualnych katolickich misjonarzy z Europy – znacząca.
W Chinach, gdzie rzymski katolicyzm jest nielegalny, życie prywatne księży i biskupów jest obiektem ciągłej inwigilacji ze strony rządu, który nie waha się używać informacji o ewentualnym podwójnym życiu duchownych – często praktykujących heteroseksualistów – aby ich kontrolować lub kupować sobie ich współpracę (opieram się na bezpośrednich świadectwach zebranych w Pekinie, Szanghaju, Kantonie, Shenzen, Hongkongu i na Tajwanie). Praca miejscowych kapłanów, takich jak ksiądz Benoît Vermander, z którym się spotkałem, jest więc heroizmem, zważywszy na grożące im niebezpieczeństwa. Także zagraniczni misjonarze, zwani tutaj spadochroniarzami – ponieważ przyjeżdżają na tereny misyjne i przez długi czas żyją tam w izolacji – często muszą się wykazać odwagą.
Informator z otoczenia pewnego wpływowego biskupa z Japonii potwierdza, że japoński Kościół jest bardzo liberalny oraz że tamtejsi biskupi właśnie z tego powodu toczyli spory z Benedyktem XVI.
– Episkopat woli unikać konfliktów. Jesteśmy wierni miejscowym zasadom tolerancji, duchowej równowagi i porozumienia. Nakazy z Rzymu przyjmujemy z życzliwością; ale nadal robimy to, co uważamy za dobre dla Japonii, nie przejmując się zbytnio Watykanem – wyjaśnia mi pewien ksiądz związany z Konferencją Episkopatu Japonii.
Podczas synodu w 2014 roku japoński Kościół stworzył zresztą – jak powiedział mi ojciec Pierre Chaignon, duszpasterz przysłany do Tokio przez Towarzystwo Misji Zagranicznych w Paryżu – oficjalny piętnastostronicowy dokument, w którym ubolewa nad postanowieniami Rzymu; skrytykowano w nim „brak otwartości” i „sztuczne” normy w zakresie antykoncepcji, prezerwatyw i rozwodników.
– Jeśli o nas chodzi, wolimy Franciszka – stwierdza podczas naszej rozmowy w Tokio Noriko Hiruma, jedna z szefowych komitetu Iustitia et Pax przy Konferencji Episkopatu Japonii.
W trakcie mojego pobytu w Japonii odwiedzam katolicki kościół pro-LGBT w gejowskiej dzielnicy Shinjuku Ni-chōme. Tamtejszy ksiądz otwarcie walczy o prawo do małżeństwa dla par tej samej płci i rozdaje prezerwatywy młodzieży z gaybourhood.
NA „PERYFERIACH” EUROPY ZACHODNIEJ sprzeciw wobec Josepha Ratzingera był jeszcze mniej dyskretny. W Niemczech, Austrii, Holandii, Belgii, Szwajcarii, ale także w krajach skandynawskich i Irlandii – wszędzie krytykowano rygoryzm papieża. Do opozycji przeszły całe rzesze Kościoła.
– To parafia katolicka jak każda inna – mówi Monica Schmid.
Odwiedzam nowoczesny kościół o surowym wystroju w Illnau-Effretikon w Szwajcarii, gdzie wszystko wydaje się zgodne z katolicką doktryną. Poza Monicą Schmid, wielkoduszną kobietą, która jest tutaj proboszczem!
Schmid długo i z pasją opowiada mi o swoim kościele, o dostępnych sakramentach i obrzędach, tak że mam wrażenie, że jest lepsza z teologii niż większość księży. „Jej” kościół jest nowoczesny i otwarty. I ma wielu wiernych parafian (jak twierdzi Meinrad Furrer, asystent duszpasterski, który towarzyszy mi podczas wielu podróży do Szwajcarii).
W trakcie tych pobytów w Illnau-Effretikon, Zurychu, Genewie, Lozannie, Chur, Sankt Gallen, Lucernie i Bazylei zauważam, że w szwajcarskim Kościele pracuje coraz więcej kobiet i świeckich. Liczni duchowni otwarcie przyznają się do homoseksualizmu i łączą się w grupy. Niektórym, poruszającym się w szarej strefie, wolno jeszcze odprawiać mszę; inni ograniczają się do głoszenia kazań. Istnieją stowarzyszenia, takie jak Network w Zurychu, które zrzeszają katolików LGBT. Księża, których spotkałem, praktykują czasem obrzęd błogosławieństwa dla par homoseksualnych. Wszyscy oni otwarcie zbuntowali się przeciwko Benedyktowi XVI i teraz domagają się, by wreszcie wysłuchano „Kościoła z nizin” („Kirche von Unten”).
Oczywiście Rzym, a w szczególności papież Benedykt XVI, zrobił wszystko, by przywrócić do porządku te dysydenckie parafie, domagając się od szwajcarskich biskupów ich ukarania. Ci ostatni czasem z prawdziwą żarliwością usiłowali wprowadzić antygejowskie zasady Rzymu – do czasu, aż prasa wyoutowała niektórych za prowadzenie podwójnego życia. Zarządzono więc przerwanie ognia, tak że dziś progejowscy dysydenci w Szwajcarii mają spokój.
W Niemczech sprzeciw jest jeszcze bardziej frontalny. Niemiecki episkopat został przekrzyczany przez zbuntowany lud. Niemcy początkowo przychylnie przyjęli wybór Benedykta XVI, ale szybko się na nim zawiedli. Postawa papieża wywołała falę bezprecedensowych protestów, tak że stał się on persona non grata we własnym kraju. Jego poglądy w zakresie moralności zostały uznane za reakcyjne i odrzucone przez katolików. Podczas jego pobytu w Berlinie na ulicach miasta demonstrowały stowarzyszenia rodzin, organizacje zrzeszające feministki, laikat i homoseksualistów. W tym samym czasie ponad stu deputowanych zapowiedziało bojkot jego wystąpienia w Bundestagu, a przewodniczący niemieckiego parlamentu doradzał papieżowi zmianę polityki w sprawie celibatu księży. I wreszcie prezydent Republiki Federalnej Niemiec, sam powtórnie żonaty, publicznie skrytykował poglądy moralne ojca świętego w zakresie rozwodów.
– Większość niemieckich teologów odnosi się wrogo do Ratzingera – wyjaśnia mi podczas rozmowy w Berlinie były poseł Volker Beck, który brał udział w bojkocie papieskiej wizyty.
Joseph Ratzinger stał się niesłyszalny we własnym kraju. Prawie dziewięćdziesiąt procent Niemców kwestionuje celibat księży i zakaz wyświęcania kobiet. Ruchy zrzeszające homoseksualnych kapłanów i stowarzyszenia katolików orientacji LGBT – niektóre wspierane przez lokalny kler – tak bardzo urosły w siłę, że stały się jednym z najbardziej dynamicznych środowisk w Kościele. Kardynał Reinhard Marx, arcybiskup Monachium i przewodniczący Konferencji Episkopatu Niemiec, to jeden z nielicznych ratzingerystów otwartych na sprawy gejów. W roku 2018, ostrożnie dobierając słowa, zasugerował, że w niektórych sytuacjach księża katoliccy mogą organizować „obrzęd błogosławieństwa dla par homoseksualnych”. Duchowny ten lepiej niż inni wie, że całe połacie niemieckojęzycznego katolicyzmu trwają w buncie przeciw Watykanowi oraz że większość spośród niemieckich i niemieckojęzycznych księży to geje, których najwięcej jest u niemieckich jezuitów, franciszkanów i dominikanów.
Sprawa kardynała arcybiskupa Wiednia Hansa Groëra przyczyniła się do otwarcia ludzkich umysłów: ten sztywny homofob i jednocześnie praktykujący homoseksualista prowadził podwójne życie do czasu, aż wpadł w sidła swoich starych demonów. Oskarżany przez młodych księży o molestowanie i wykorzystywanie seksualne stał się obiektem licznych pozwów. I w miarę jak lista ofiar się wydłużała – do ponad tysiąca chłopców i młodych mężczyzn z diecezji – sprawa Groëra stała się skandalem w całym niemieckojęzycznym świecie.
W trakcie procesu wyszło na jaw, jak duże poparcie miał kardynał na górze. Odważny arcybiskup Wiednia Christoph Schönborn krytycznie odniósł się do postawy papieża Jana Pawła II i jego zastępcy Angelo Sodana, którzy według niego mieli chronić zwyrodnialca.
Zatrzymajmy się na chwilę przy osobie Schönborna. Ten następca Groëra w Wiedniu to jeden z najbardziej życzliwych gejom kardynałów w dzisiejszym Kościele. Jest zapalonym czytelnikiem książek Jacques’a Maritaina i Juliena Greena (pochowanego w Austrii), wielbicielem Wschodu i częstym bywalcem Hospicjum Austriackiego (domu pielgrzyma) w Jerozolimie, prywatnie otwartym na troski osób homoseksualnych. W latach dziewięćdziesiątych XX wieku wspierał na przykład powstanie wydawanego przez diecezję dziennika „Dialog” rozprowadzanego wśród austriackich katolików w kilkutysięcznym nakładzie, na którego łamach odbywała się dyskusja na temat celibatu i dopuszczania do sakramentów osób rozwiedzionych.
– Zaczęliśmy wydawać ten dziennik pod auspicjami diecezji i dzięki jej finansowaniu przy stałym wsparciu arcybiskupa Schönborna i jego wikariusza generalnego Helmuta Schüllera. Byliśmy lojalni wobec Kościoła, ale jednocześnie otwieraliśmy coraz szerszą debatę… – wyjaśnia mi redaktor naczelny dziennika Martin Zimper, z którym spotkałem się kilka razy w Lucernie, gdzie mieszka ze swoim partnerem Peterem.
Otwarcie ma jednak swoje granice: Schönborn położył kres temu doświadczeniu, gdy homoseksualna perspektywa wzięła górę w dzienniku, co nie zmienia faktu, że odcisnął on na austriackim katolicyzmie trwałe piętno.
To także w najbliższym otoczeniu arcybiskupa Wiednia powstała w 2006 roku Pfarrer-Initiative (Inicjatywa Proboszczów), której współzałożycielem był wspomniany już ojciec Helmut Schüller. Ten wpływowy ruch starał się nadać strukturę grupom księży, którzy sprzeciwiali się kościelnym nakazom. Ten sam Schüller jest autorem podpisanego przez czterystu kapłanów i diakonów „Wezwania do nieposłuszeństwa”, w którym domaga się zniesienia celibatu księży oraz uznania kapłaństwa kobiet. Równolegle austriacki katolicyzm próbuje reformować powstały na fali afery Groëra ruch Wir sind Kirche (My jesteśmy Kościołem), który pod wezwaniem do liberalnych zmian w Kościele zebrał ponad pięćset tysięcy podpisów.
Większość tych ruchów i inicjatyw spotkała się z ostrą reprymendą ze strony Josepha Ratzingera, a następnie Benedykta XVI.
– Papież okazał się znacznie bardziej krytyczny wobec katolickich stowarzyszeń progejowskich niż wobec pedofila multirecydywisty kardynała Hansa Groëra, który nawet nie został wydalony ze stanu duchownego! – zauważa pewien niemieckojęzyczny teolog.
Z uwagi na ten kontekst Christoph Schönborn zachowuje ostrożną postawę nienagłaśnianej życzliwości wobec licznych austriackich księży gejów, do pewnego stopnia stosując zasadę „Don’t ask, don’t tell”, która – jak twierdzi jeden z jego byłych współpracowników – pasuje do niego. Powstrzymuje się od zadawania pytań swojemu otoczeniu, obawiając się odpowiedzi, jakie mógłby otrzymać. Nadal więc włącza gejów w inicjatywy wiedeńskiej archidiecezji, mówi też głośno, że solidarność par homoseksualnych zmagających się z wirusem HIV, jakiej był świadkiem, zrobiła na nim wrażenie. „To było wzorowe. Koniec kropka” – powiedział. Podczas częstych podróży do Francji kardynał spotyka się ze swoimi przyjaznymi gejom współwyznawcami, zwłaszcza w klasztorze Dominikanów w Tuluzie, gdzie sam z nimi rozmawiałem. Schönborn złożył też pisemne gratulacje (miałem okazję je zobaczyć) pewnej austriackiej parze homoseksualistów, którzy zawarli związek cywilny. A 1 grudnia 2017 roku odprawił w Wiedniu progejowską mszę, podczas której uczcił pamięć chorych na AIDS. Oczywiście dzisiaj Schönborn jest zwolennikiem papieża Franciszka.
CIEKAWSKI KAMERDYNER – mniej więcej tak brzmi oficjalne wyjaśnienie afery znanej dziś pod nazwą „Vatileaks”. Tę wypracowaną przez Watykan wersję zdarzeń powtarzali najbardziej naiwni watykaniści. Nazwa „Vatileaks” powstała zresztą w najbliższym otoczeniu papieża (za jej pomysłodawcę w rozmowie ze mną podaje się Federico Lombardi). Ale rzeczywistość jest, ma się zrozumieć, bardziej złożona.
Winowajca, który oczywiście działał „w pojedynkę”, nazywa się Paolo Gabriele. Był kamerdynerem papieża (po angielsku butler). Ów łobuziak miał skserować setki poufnych dokumentów „wypożyczonych” z sekretariatu papieża Benedykta XVI, które ostatecznie w roku 2012 trafiły do prasy. I oczywiście wybuchła afera na wielką skalę. Na widok publiczny zostały wystawione odręcznie pisane wewnątrzwatykańskie listy do papieża, tajne notatki sporządzone osobiście przez Georga Gänsweina, a nawet kopie zaszyfrowanych depesz dyplomatycznych przekazywanych między nuncjaturami a Watykanem. Sprawca to świecki czterdziestoośmiolatek, żonaty, z trójką dzieci: przystojniak o urodzie włoskiego amanta i miłośnik spisków. Szambelan! Kamerdyner! Kozioł ofiarny!
Tak naprawdę nikt nie wierzy, że kamerdyner działał sam; ta afera to cała kampania – jeśli nie spisek – zorganizowana na wysokich szczeblach Watykanu. Jej celem jest zdestabilizowanie Tarcisio Bertonego i za jego pośrednictwem papieża Benedykta XVI. W związku z Vatileaks został nawet oskarżony pewien informatyk, co już wskazuje na to, że butler miał przynajmniej jednego wspólnika. Kardynał Bertone, główna ofiara Vatileaks, mówi o „splocie żmij i kretów”; mamy zatem liczbę mnogą. To dużo jak na jednego kamerdynera!
Oficjalne wyjaśnienie zostało obalone, ale afera, która wstrząsnęła pontyfikatem Benedykta XVI i doprowadziła do jego upadku, wciąż pozostaje bardzo tajemnicza. Na wiele pytań do dziś nie ma odpowiedzi: kto stoi za zatrudnieniem Paolo Gabrielego na strategicznym stanowisku u boku papieża? Z którymi kardynałami łączyły „Paoletta” – jak go nazywają – potajemne bliskie więzy? Jaka dokładnie jest w tej aferze rola Georga Gänsweina, osobistego sekretarza papieża, który jest uznawany za kolejną „ofiarę” kamerdynera, choć ewidentnie jest również winowajcą? Dlaczego Gänswein pozostawił Paolo Gabrielemu tak wielką swobodę działania we własnym biurze, z którego wyniesiono dokumenty, i jaka była natura ich relacji? Czy Paolo sam wybrał dokumenty do skserowania, czy też początkowo odbił te, o które poprosił go Georg, a potem bez jego wiedzy wykonał jeszcze jedną kopię? Jaką rolę odegrał w tej sprawie Josef Clemens, poprzedni osobisty sekretarz Josepha Ratzingera, o którym wiadomo, że żywił zapiekłą urazę wobec Gänsweina i utrzymywał kontakt z Paolo Gabrielem? I wreszcie, dlaczego Watykan krył większość głównych aktorów tego niebotycznego spisku i całą winą obciążył kamerdynera, który wydaje się w tym kontekście idealnym kozłem ofiarnym?
Jedno jest pewne: afera Vatileaks przyczyniła się do upadku papieża Benedykta XVI i obnażyła ogromną brutalność wewnątrzwatykańskich układów. Zwłaszcza że wkrótce miał wybuchnąć kolejny skandal, nazwany – być może najcelniej jak było można – Vatileaks II.
W pierwszą odsłonę Vatileaks było uwikłanych kilku wysokich kościelnych dygnitarzy: kardynał James Harvey, który zwerbował kamerdynera i wydawał się z nim blisko związany; włoski kardynał Mauro Piacenza, który również odegrał wobec Paolo Gabrielego rolę Pigmaliona; arcybiskup Carlo Maria Viganò, który był sekretarzem generalnym Gubernatoratu Państwa Watykańskiego; arcybiskup Paolo Romeo; przyszły nuncjusz Ettore Balestrero, a nawet były sekretarz osobisty kardynała Ratzingera Josef Clemens. Wszyscy ci duchowni byli podejrzewani, zwłaszcza w prasie oraz w książkach czerpiących z doniesień Georga Gänsweina i otoczenia Bertonego, o udział w sprawie z tego czy innego tytułu. Nawet jeśli ich roli nie potwierdzono, sam fakt, iż zostali przeniesieni lub zmarginalizowani przez Benedykta XVI lub Franciszka, może sugerować, że stało się to w związku z aferą.
Sam kamerdyner podczas przeprowadzonego w błyskawicznym tempie procesu nie dość, że nie wskazał ewentualnych zleceniodawców, to jeszcze powtarzał, że działał w poczuciu obowiązku. Przyjrzyjmy się jego słowom: „Odczuwam silne przekonanie, że działałem z wyłącznej, powiedziałbym wręcz, pochodzącej z największych głębin serca miłości do Kościoła Chrystusowego i do [papieża]”. „Nie uważam się za złodzieja”, oświadczył z naciskiem Gabriele, dodając, że uważa Watykan za „królestwo hipokryzji”, a wokół tego, co się tam dzieje, panuje „omerta”. Działał więc po to, by prawda ujrzała światło dzienne oraz żeby chronić „ojca świętego, który nie jest właściwie informowany”. W wywiadzie dla kanału telewizyjnego La Sette Paolo Gabriele powiedział: „Widząc wszędzie w Kościele zło i korupcję, doszedłem […] do punktu, z którego nie ma powrotu, moje hamulce nie zadziałały. Byłem przekonany, że szok, nawet medialny, mógłby się okazać zbawienny i przywrócić Kościół na właściwe tory”. Paolo Gabriele, który między wierszami sugeruje hipokryzję i korupcję związaną z homoseksualizmem, nigdy nie wziął na siebie pełnej odpowiedzialności za przestępstwo i zawsze odmawiał wyrażenia skruchy.
Możliwe więc, że Paolo Gabriele działał na zlecenie, choć tylko on został skazany za rabunek i dostał osiemnaście miesięcy odsiadki. Ostatecznie Benedykt XVI, który kochał kamerdynera „jak własnego syna”, ułaskawił Gabrielego. Papież, który spotkał się z nim przed ułaskawieniem, sam zasugerował, że kamerdyner mógł zostać zmanipulowany. „Nie chciałbym analizować jego osobowości. To osobliwa mieszanka tego, co mu wmówiono czy też co sam sobie wmówił. W każdym razie dotarło do niego, że nie wolno mu było tego zrobić i że dopuścił się przestępstwa”[89] – powiedział Benedykt XVI w Ostatnich rozmowach.
– Większość bohaterów Vatileaks I i II to homoseksualiści – potwierdza pewien arcybiskup z kurii rzymskiej. – Ten fakt wyjaśnia oba skandale, ale był on systematycznie ukrywany przez Watykan i bagatelizowany przez prasę. Nie chodzi tu o jakieś lobby, jak ktoś powiedział. Chodzi po prostu o relacje między gejami i akty zemsty, które z nich wynikły. Franciszek, który doskonale zna tę sprawę, odsunął winowajców.
DRUGA AFERA VATILEAKS zaczyna się w Madrycie. Choć wybucha za Franciszka, zaczęła się jeszcze za Ratzingera. Rolę czarnego charakteru odgrywa w niej tym razem Lucio Ángel Vallejo Balda, pod względem psychologicznym zupełnie inny niż Paolo Gabriele.
W trakcie pogłębionego śledztwa, które prowadzę w Hiszpanii, odkrywam, że ścieżka życiowa Vallejo Baldy jest tak klarowna, jak pogmatwane są jego działania. Dziennikarz José Manuel Vidal, sam były ksiądz, z którym spotkałem się kilka razy w Madrycie, opisuje mi jego charakter:
– Historia Vallejo Baldy to opowieść o skromnym wiejskim księdzu, któremu woda sodowa uderzyła do głowy. Jest przystojny, czarujący i szybko wspina się po stopniach hiszpańskiej hierarchii. Jako związany z Opus Dei jest hołubiony przez ultrakonserwatywne kręgi. Tutaj, w Madrycie, zbliża się do kardynała Rouco Vareli, homofoba, który lubi się otaczać takimi chłopcami – przyzwoitymi, a jednocześnie zwariowanymi – jakich można spotkać w hiszpańskich środowiskach przyjaznych gejom.
Kiedy papież Benedykt XVI i kardynał Bertone zwracają się do Rouco z prośbą o wskazanie zaufanego księdza, który mógłby się zająć sprawami finansowymi, ten wysyła do nich Baldę. Kompetencje finansowe i moralność młodego kapłana są co najmniej dyskusyjne, ale dla Rouco to nieoczekiwana sposobność umieszczenia własnego piona w otoczeniu papieża. Balda jednak okaże się elementem wichrzycielskim niczym bohater Teorematu Pasoliniego albo postacią „chrystyczną”, jak z Idioty Dostojewskiego – zawróci wszystkim w głowach i dosłownie wysadzi Watykan od środka.
Lucio Ángel Vallejo Balda, wyświęcony na księdza jako dwudziestosześciolatek, najpierw „small town boy”, a potem madrileño, był mężczyzną, któremu nie sposób się oprzeć. Tak twierdzą ci, którzy znali go w tamtych czasach. Dziś, choć ma pięćdziesiąt pięć lat i wrócił na wieś, wciąż jest przystojny.
– To był prowincjusz, który nagle przybył ze swojego zaścianka. Anioł, tak jak mówi jego imię. Wdzięk wieśniaka i karierowicza w jednym. Od razu zrobił wrażenie na kardynale Rouco Vareli, tym bardziej że był związany z Opus Dei – mówi inny ksiądz, z którym rozmawiam w Madrycie.
Jednak jego awans, którego domagał się Rouco, oraz spektakularna kariera w Rzymie wspierana zwłaszcza przez hiszpańskiego kardynała Antonio Cañizaresa budzą obiekcje w Konferencji Episkopatu Hiszpanii. Dziś, gdy języki się rozwiązują, dowiaduję się, że niektórzy hiszpańscy kardynałowie publicznie krytykowali rzymską nominację Baldy, uważając go za „drobnego przybłędę” prowadzącego „hulaszcze życie w złym stylu”.
– Szefostwo Konferencji Episkopatu Hiszpanii uznało ten wybór za nieuzasadniony i niebezpieczny dla papieża. Tutaj, w Madrycie, wybuchła nawet w związku z tym mała nagonka na Rouco – opowiada ksiądz związany z Konferencją Episkopatu Hiszpanii.
Jakkolwiek było, pochodzący z ubogiej rodziny Balda czuje się w Rzymie jak ryba w wodzie. Wygnany anioł zaczyna prowadzić dolce vita: luksusowe hotele, najlepsze restauracje, męskie imprezki i życie prawdziwego VIP-a. Staje się sławny.
– W Rzymie temu młodemu człowiekowi odbiło – podsumowuje poważnie pewien rzymski ksiądz, który dobrze go znał.
Nieszczególnie inteligentny, za to obdarzony ogromnym tupetem Vallejo Balda wbrew wszelkim oczekiwaniom zostaje numerem dwa w APSA, wydziale kurii zarządzającym dobrami i pieniędzmi Watykanu. Sprawując jednocześnie kontrolę nad bankiem stolicy apostolskiej, młody Hiszpan wie teraz wszystko. Bertone ufa mu tym bardziej ślepo, że za jego sprawą katolickie Włochy stają się free for all.
Kiedy wybucha afera Vatileaks II, prowadzący szalone życie hiszpański anioł o bezgranicznych ambicjach jest głównym podejrzanym. W książkach dwóch włoskich dziennikarzy, Gianluigiego Nuzziego i Emiliana Fittipaldiego, zostają opublikowane supertajne dokumenty finansowe z Banku Watykańskiego. Świat doznaje szoku na wieść o niezliczonych nielegalnych rachunkach bankowych, niezgodnych z prawem przelewach i braku przejrzystości w watykańskim banku. Jak już wcześniej wspominałem, przyłapany zostaje sam Tarcisio Bertone, który wyremontował sobie luksusowy apartament w Watykanie za pieniądze fundacji szpitala pediatrycznego Bambino Gesù.
Co w Watykanie rzadkie, w aferę jest zamieszana również kobieta, Francesca Immacolata Chaouqui, trzydziestoletnia Włoszko-Egipcjanka. Czarująca, komunikatywna i związana z Opus Dei, co podoba się kurialnym konserwatystom. Dzięki znajomości metod zarządzania rodem z Ernst & Young wysadza w powietrze spokojną watykańską rutynę. Przede wszystkim zaś dzięki obfitemu biustowi i włosom à la girly girl zawraca w głowach nielicznym heteroseksualistom w kurii, tak że wkrótce robi się o niej głośno i zostaje nazwana „głębokim gardłem”. Jakimś tajemniczym sposobem konsultantka ma w Watykanie tak skuteczne wejścia, że otrzymuje stanowisko ekspertki do spraw reformy ekonomiczno-administracyjnej stolicy apostolskiej. Czyżby femme fatale i fatalny ksiądz Vallejo Balda mieli potajemny romans? Takiej wersji ślepo broni Watykan.
– Watykan wymyślił historię z romansem między Vallejo Baldą a Francescą Immacolatą Chaouqui. Celem tej narracji jest nadanie sensu aferze, która go nie ma. Chyba że w grę wchodziły inne relacje Baldy, które trzeba było ukryć – wyjaśnia pewien ksiądz z kurii.
A spowiednik z bazyliki Świętego Piotra potwierdza:
– Po zatrzymaniu Vallejo Balda został umieszczony w naszym domu, tutaj, na placu Świętej Marty, między Pałacem Sprawiedliwości a żandarmerią. Otrzymał do dyspozycji telefon, komputer i codziennie jadł z nami śniadanie. Wiem z całą pewnością, że nigdy nie był kochankiem Chaouqui.
Najprawdopodobniej afera Vatileaks II miała na celu zdestabilizowanie Franciszka, tak jak w przypadku Vatileaks I chodziło o zdetronizowanie Bertonego i Benedykta XVI. Operacja mogła zostać przygotowana przez proratzingerowskich kardynałów z kurii przeciwnych linii politycznej nowego papieża i wprawiona w ruch przez Baldę.
Centralna rola przypada zwłaszcza jednemu z nich, rygorystycznemu kardynałowi prowadzącemu podwójne życie, który przewodniczył jednemu z watykańskich „ministerstw”. Ksiądz Don Julius, który spotykał się z nim w Watykanie, mówi o nim jako o „old-fashion, old-school gay lady” i człowieku, który żył tylko oczernianiem innych. Watykanista Robert Carl Mickens mówi zaś, że „to nasty queen”, czyli że duchowny jest po prostu wredny.
Benedykt XVI wiedział oczywiście o „sprzecznej z naturą” orientacji seksualnej kardynała i jego ekstrawagancjach, jednak jak twierdzi wielu moich rozmówców, lubił go, ponieważ przez długi czas myślał, że jego podwładny nie „praktykuje”, lecz żyje w czystości lub jest questioning. W przeciwieństwie do swojego poprzednika Franciszek, który nie ma najmniejszej ochoty na roztrząsanie niuansów „gayness”, ale był dobrze poinformowany o tym przypadku, wydalił go z kurii. W każdym razie kardynał Félon, homofob i ultragej, stanowi łącznik między obiema aferami Vatileaks. Bez homoseksualnego klucza sprawy te pozostają mgliste. Odczytane z jego zastosowaniem, zaczynają się rozjaśniać.
W trakcie procesu o działanie w zmowie przestępczej zostało oskarżonych pięć osób: Vallejo Balda, jego osobisty sekretarz, konsultantka Francesca Immacolata Chaouqui i dwaj dziennikarze, którzy rozpowszechnili dokumenty. Skazanego na osiemnaście miesięcy Baldę po odbyciu połowy wyroku zwolniono warunkowo i odesłano do rodzimej diecezji w północnej Hiszpanii, gdzie przebywa po dziś dzień. Watykańskie trybunały nie niepokoiły natomiast kardynałów, którzy mogli być zleceniodawcami lub wspólnikami Baldy.
Obie afery Vatileaks to dwa sezony tego samego serialu, którego tajemnica kryje się we włoskim katolicyzmie. Obie w dużej mierze łączą się z wątkiem homoseksualizmu, tak że pewien brytyjski watykanista żartobliwie mówi o nich „sprawa kamerdynera i gwardzisty”, choć są tak wielowarstwowe, a splot odpowiedzialności w każdej z nich jest tak pogmatwany, że nie całkiem wiadomo, kogo dotyczą te niezbyt pochlebne określenia.
Jednej tajemnicy zupełnie nie potrafiłem wyjaśnić. Co sprawiło, że Paolo Gabriele i Lucio Ángel Vallejo Balda zwrócili się przeciw własnemu obozowi i zaczęli mówić? Jeśli wierzyć kodowi MICE, słynnemu skrótowi używanemu przez służby specjalne na całym świecie, istnieją zasadniczo cztery powody, które mogą skłonić człowieka do zwrócenia się przeciw swojej grupie: Money, Ideology, Corruption i Compromission (zwłaszcza zaś szantaż seksualny), Ego. Mając na uwadze rozmiar zdrady i poziom nielojalności, wydaje się, że różni aktorzy obu psychodram inspirowali się wszystkimi czterema elementami tego kodu naraz.
NA BIURKU KARDYNAŁA JOZEFA TOMKI leży książka autorstwa Franceski Immacolaty Chaouqui. Słowacki kardynał, który najwyraźniej właśnie ją czyta, sięga po nią i mi ją pokazuje.
Wesoły i sympatyczny starszy mężczyzna przyjmuje mnie i Danielego w swoim prywatnym mieszkaniu. Rozmawiamy o jego pracy na stanowisku „czerwonego papieża”, jak nazywany jest prefekt Kongregacji do spraw Ewangelizacji Narodów. Zahaczamy o jego lektury: Jean Daniélou, Maritain i Verlaine, o którym kardynał opowiada z pasją. Doskonale mówi po francusku. Na regale w salonie, w którym nas gości, dostrzegam piękne zdjęcie z Benedyktem XVI: papież ubrany w czerwony płaszcz z czułością trzyma kardynała Tomkę za ręce.
Ze względu na tę bliskość z Josephem Ratzingerem Tomko był jednym z trzech kardynałów odpowiedzialnych za dochodzenie w kurii rzymskiej po aferze Vatileaks. On i dwaj jego koledzy – Hiszpan Julián Herranz i Włoch Salvatore De Giorgi – otrzymali od papieża polecenie przeprowadzenia ściśle tajnego wewnętrznego śledztwa. Powstał w jego wyniku raport zajmujący dwa trzystustronicowe tomy. To wybuchowy dokument na temat nieprawidłowości w kurii oraz skandali finansowych i homoseksualnych w Watykanie. Część komentatorów sądziła, że to właśnie ten dokument legł u podstaw dymisji papieża.
– Z Herranzem i De Giorgim wysłuchaliśmy wszystkich. Próbowaliśmy zrozumieć. Tak po bratersku. To w żadnym razie nie był proces, jak niektórzy później mówili – uściśla Tomko. I dzieli się sybilliczną obserwacją: – Nie rozumiemy kurii. Nikt jej nie rozumie.
Wszyscy trzej kardynałowie – osiemdziesięciosześciolatek, osiemdziesięciosiedmiolatek i dziewięćdziesięcioczterolatek – są konserwatystami. Zasadnicza część ich kariery jest związana z Rzymem, znają więc Watykan od podszewki. De Giorgi to jedyny Włoch, który był biskupem i arcybiskupem w kilku miastach – i jest najbardziej zatwardziały z całej trójki. Tomko, bardziej otwarty, jest misjonarzem, podróżował po całym świecie. Trzeci, Herranz, to członek Opus Dei. To on stał na czele całej misji i ją koordynował.
Kiedy odwiedzam Herranza w jego mieszkaniu niedaleko placu Świętego Piotra, kardynał pokazuje mi starą fotografię, na której młody hiszpański ksiądz pozuje u boku założyciela Opus Dei, Josemaríi Escrivy de Balaguera. Mężczyźni trzymają się za ramiona.
Herranz ma na tym zdjęciu dwadzieścia siedem lat i jest zaskakująco przystojny. Teraz, gdy ma lat osiemdziesiąt osiem, patrzy na przypominający mu bardzo odległe czasy obraz z kamienną twarzą, jakby ten młody żołnierz Opus Dei był dla niego kimś obcym. Jakież to smutne! To zdjęcie zachowało wieczną młodość. A on tak strasznie się postarzał. Herranz przez kilka sekund milczy; być może oddaje się marzeniom o innym, odwróconym świecie, w którym postarzałoby się zdjęcie, a on byłby na zawsze młody?
Jak twierdzą niektórzy księża i sekretarze, którzy pracowali z Tomką, Herranzem i De Giorgim, kardynałowie mają dosłownie „obsesję” na punkcie homoseksualizmu. De Giorgi znany jest z tego, że stosunki władzy w kurii postrzegał przez pryzmat układów gejowskich i podobnie jak Herranza oskarża się go o częste mylenie pedofilii z homoseksualizmem.
– De Giorgi to ortodoks. Ale jest też kokietem, który lubi, gdy się o nim mówi. Jakby za życiowy cel obrał sobie rolę pozytywnego bohatera artykułów w „L’Osservatore Romano”! Ciągle nas o to nagabywał – mówi mi pewien współpracownik oficjalnego dziennika Watykanu. (Mimo ponawianych próśb De Giorgi to jedyny z trójki kardynałów, który nie chciał się ze mną spotkać. Jego odmowa była zagmatwana, pełna wrogości i pretensji. I tak bardzo homofobiczna, że stał się w moich oczach podejrzany).
Śledztwo zajęło Herranzowi, Tomce i De Giorgiemu osiem miesięcy. Przesłuchano około setki księży pracujących w Watykanie. Do raportu oficjalnie dostęp miało pięć osób (w rzeczywistości dziesięć). Zawarte w nim informacje są tak wrażliwe, że jeden z egzemplarzy trafił podobno do sejfu papieża Franciszka.
Głównym odkryciem jego autorów są rozmiary korupcji panującej w Watykanie. Dwie osoby, które czytały ten tekst, streściły mi go z grubsza, a o pewnych fragmentach opowiedziały bardziej szczegółowo. W Ostatnich rozmowach sam papież Benedykt XVI wspomniał o niektórych zagadnieniach poruszanych w raporcie, który jak sugeruje, miał mówić o istnieniu „homoseksualnej kliki” i „gejowskiego lobby”.
– Wiadomo, że skandale homoseksualne stanowią jeden z głównych tematów raportu trzech kardynałów – mówi anonimowo ksiądz z kurii, który pracuje dla jednego z nich.
Najbardziej uderzającym wnioskiem płynącym z tego dokumentu, prawdziwym kluczem do zrozumienia Watykanu, jest istnienie związku między aferami finansowymi a homoseksualizmem, faktu, że ukrywane praktyki gejowskie idą w parze z malwersacjami finansowymi. Ten styk seksu i pieniędzy to istotny element pozwalający zrozumieć Sodomę.
Raport ujawnia też, że pewna grupa kardynałów homoseksualistów piastujących najwyższe kurialne stanowiska chciała obalić kardynała Bertonego. Tekst wraca też do tematu kręgów rozpusty w Watykanie i próbuje wskazać siatkę, za której sprawą doszło do przecieku i afery Vatileaks I. Dokument zawiera podobno wiele nazwisk, w tym nazwiska kardynałów Jamesa Harveya, Mauro Piacenzy i Angelo Sodana. Ofiarą szantażu miało też paść kilku wysoko postawionych duchownych. Choć nie opowiedziano mi o szczegółach, dowiedziałem się, że w tekście znalazły się także nazwiska Georga Gänsweina i Georga Ratzingera, brata papieża.
Mimo deklarowanej powagi raportu jedna z osób, które miały do niego dostęp, mówi, że jego treść to „maskarada”, a nawet „hipokryzja”. Trzej kardynałowie, którzy uważają, że przeniknęli rzeczywistość Sodomy, tak naprawdę mieli przejść obok całego systemu, ponieważ nie zrozumieli jego rozmiarów ani kodów. Zdarza się, że namierzając spiskowców, załatwiają własne sprawy. Jak zawsze wyłapują zagubione owieczki i na podstawie zwykłych pogłosek i plotek zakładają „seksualne kartoteki”, nie dbając o zasadę kontradyktoryjności, która jest przecież podstawową procedurą przed każdym wyrokiem. Dwulicowi dostojnicy występujący w roli sędziów, choć sami wcale nie są wolni od podejrzeń.
Główną konkluzją płynącą z tego raportu miało więc być ujawnienie ważnego „gejowskiego lobby” w Watykanie (według obu moich źródeł sformułowanie to wielokrotnie powtarza się w tekście). Ale trzej kardynałowie, którzy ostatecznie okazują się niezbyt kompetentni, mają problem z rozpoznaniem prawdy, której ledwie dotykają. W jednym miejscu wyolbrzymiają, w innym bagatelizują rzeczywisty problem Watykanu – to, że opiera się on w całości na wewnętrznym homoseksualnym wzorcu.
W każdym razie Benedykt XVI i Franciszek używają publicznie najmocniejszego w raporcie sformułowania „lobby gejowskie”, potwierdzając fakt, że zajmuje ono kluczową pozycję w dokumencie. Na zdjęciach wykonanych w Castel Gandolfo podczas przekazania władzy między papieżami widać na stoliku jakąś skrzynkę i zapieczętowane teczki. Wiele źródeł twierdzi, że zawierają one słynny raport.
Przerażenie Benedykta XVI po lekturze tego tajnego dokumentu jest zrozumiałe. Czy w obliczu takiej rozpusty, hipokryzji, tylu przypadków podwójnego życia, tylu poukrywanych wszędzie – nawet w samym Watykanie – homoseksualistów prysły wszystkie przekonania tego wrażliwego papieża na temat „jego” Kościoła? Tak mówiono. Słyszałem też, że czytając raport, Benedykt XVI płakał.
To dla niego zbyt wiele. Czy ta męka nigdy się nie skończy? Papież nie ma już ochoty walczyć. Decyzja została podjęta – opuści barkę Świętego Piotra. Ale to jeszcze nie koniec drogi krzyżowej Benedykta XVI. Przed „rezygnacją” czeka go jeszcze kilka stacji.
NA DŁUGO PRZED POWSTANIEM TAJNEGO RAPORTU raczkującym jeszcze pontyfikatem Benedykta XVI wstrząsnęły skandale pedofilskie, które począwszy od roku 2010, były już na porządku dziennym. I nie chodzi o odosobnione przypadki czy nieprawidłowości, jak wielokrotnie powtarzał kardynał Sodano, by chronić Kościół, chodzi o cały system. Wciąż ten sam system, który znalazł się w świetle reflektorów.
„Booze, Boys or Broads?” – to pytanie, które zadają sobie dziennikarze z anglojęzycznych mediów z każdym kolejnym skandalem, zalewani niekończącym się potokiem informacji o wszelkiego rodzaju nadużyciach pod rządami Ratzingera: alkohol, pedofilia czy panienki (choć tak naprawdę rzadko chodziło o dziewczęta)? Za pontyfikatu Benedykta XVI ujawniono skandale z udziałem dziesiątek tysięcy kapłanów (5948 w USA, 1880 w Australii, 1670 w Niemczech, 800 w Holandii, 500 w Belgii i tak dalej…) – to największa seria w całej współczesnej historii chrześcijaństwa. Odnotowano dziesiątki, może nawet setki tysięcy ofiar (4444 w samej Australii, 3677 nieletnich w Niemczech itd.). W skandale zamieszanych było kilkudziesięciu kardynałów i setki biskupów. Episkopaty leżą w gruzach, diecezje są zrujnowane. W chwili dymisji Benedykta XVI Kościół jest pobojowiskiem. W międzyczasie system Ratzingera dosłownie się zawalił.
Szczegółowe opisywanie tysięcy afer pedofilskich nie jest celem tej książki. Jest nim natomiast zrozumienie, dlaczego Benedykt XVI, mający taką obsesję i tak wiele do powiedzenia w sprawie dozwolonych aktów homoseksualnych, okazał się bezsilny wobec wykorzystywania seksualnego nieletnich. Oczywiście bardzo szybko potępił „brudy w Kościele” i zwracając się do Pana, powiedział: „Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła”[90]. Opublikował też wiele bardzo stanowczych tekstów. Jednak pośród wahań między zaprzeczeniem a szokiem, między amatorszczyzną a paniką, przy wciąż niewielkiej empatii lub jej całkowitym braku – bilans pontyfikatu w tej sprawie jest katastrofalny.
– Nadużycia seksualne w Kościele nie są tylko ciemną kartą pontyfikatu Benedykta XVI, to największa tragedia, największa katastrofa w historii katolicyzmu od czasu reformacji – mówi pewien francuski ksiądz.
Istnieją dwa sprzeczne poglądy na tę sprawę. Pierwszy (prezentowany na przykład przez Federico Lombardiego, byłego rzecznika prasowego papieża, a także przez stolicę apostolską) – Benedykt XVI zadziałał sprawnie i był pierwszym papieżem, który potraktował kwestię nadużyć seksualnych dokonanych przez kapłanów poważnie. Lombardi, z którym spotkałem się pięć razy, przypomina mi, że papież „zlaicyzował”, to znaczy przeniósł do stanu świeckiego, „ponad ośmiuset księży”, którzy zostali uznani za winnych nadużyć seksualnych. Liczba ta jest niemożliwa do zweryfikowania i według innych świadków podobno mocno przesadzona, w rzeczywistości nieprzekraczająca kilkudziesięciu osób (w przedmowie do Ostatnich rozmów, oficjalnego wywiadu z Benedyktem XVI z roku 2016, pada liczba czterysta, czyli dwukrotnie mniejsza). Ponieważ wiadomo, że Watykan w takich sprawach systemowo kłamie, można co najmniej powątpiewać w prawdziwość podanych liczb.
A oto drugi pogląd (prezentowany najczęściej przez wymiar sprawiedliwości krajów, których dotyczą te sprawy, oraz przez prasę) – Kościół Benedykta XVI jest odpowiedzialny, a być może i winny we wszystkich tych sprawach. Wiadomo bowiem, że zgodnie z życzeniem Josepha Ratzingera wszystkie sprawy związane z nadużyciami seksualnymi od lat osiemdziesiątych XX wieku trafiały do rzymskiej Kongregacji Nauki Wiary, gdzie były rozpatrywane. A zatem Joseph Ratzinger, który był prefektem tego „ministerstwa”, a następnie papieżem, jest odpowiedzialny za sprawy, które trafiały do Kongregacji w latach 1981-2013, czyli przez ponad trzydzieści lat. Z całą pewnością historycy bardzo surowo potraktują niejednoznaczności w postawie papieża i jego działaniach. Niektórzy uważają wręcz, że właśnie z tego powodu nigdy nie zostanie kanonizowany.
Do tego wszystkiego trzeba dodać bankructwo watykańskiego wymiaru sprawiedliwości. W stolicy apostolskiej, która nie jest państwem prawa, ale prawdziwą teokracją, nie istnieje bowiem podział władz. Według wszystkich osób, z którymi rozmawiałem, łącznie z pierwszoplanowymi kardynałami, watykański wymiar sprawiedliwości jest bardzo mizerny. Prawo kanoniczne jest nieustannie naruszane, konstytucje apostolskie niekompletne, sędziowie niedoświadczeni, sądom brakuje procedur i nie są traktowane poważnie. Rozmawiałem z kardynałem Dominikiem Mambertim, prefektem Najwyższego Trybunału Sygnatury Apostolskiej, i kardynałem Francesco Coccopalmeriem, przewodniczącym Papieskiej Rady do spraw Tekstów Prawnych, i miałem wrażenie, że ci dwaj duchowni nie potrafiliby niezależnie orzekać w tego rodzaju sprawach.
– Wymiar sprawiedliwości w Watykanie nie istnieje. Procedury nie są klarowne, śledztwa nie są wiarygodne, poważnie brakuje środków, a ludzie są niekompetentni. Nie ma nawet więzienia! To parodia wymiaru sprawiedliwości – potwierdza pewien arcybiskup związany z Kongregacją Nauki Wiary.
Giovanni Maria Vian, wówczas redaktor naczelny „L’Osservatore Romano”, znajomy Tarcisio Bertonego i jedna z centralnych postaci systemu (odbyłem z nim pięć rozmów nagrywanych za jego zgodą), przyznaje, że powstrzymuje się od publikacji w oficjalnym dzienniku Watykanu sprawozdań z przesłuchań i procesów, ponieważ groziłoby to zdyskredytowaniem całej instytucji…
O tym, że watykański wymiar sprawiedliwości to parodia, mówi wielu ekspertów w zakresie prawa, w tym pewien były ambasador przy stolicy apostolskiej, z wykształcenia prawnik:
– Te afery związane z nadużyciami seksualnymi są bardzo złożone pod względem prawnym i technicznym: wymagają wielomiesięcznych śledztw, ogromnej liczby przesłuchań. Wskazuje na to choćby postępowanie przeciwko kardynałowi George’owi Pellowi, które zmobilizowało dziesiątki sędziów i prawników i pochłonęło tysiące godzin pracy. Wyobrażanie sobie, że Watykan może osądzić choćby jeden z tych przypadków, jest nonsensem. Nie jest do tego przygotowany: nie ma ani tekstów, ani procedur, ani prawników, ani sędziów, ani środków na prowadzenie śledztwa, ani prawa, by się tym zajmować. Watykan nie ma innego wyjścia, niż uznać swoją fundamentalną niekompetencję i pozwolić działać krajowemu wymiarowi sprawiedliwości.
Ten surowy osąd mogłyby złagodzić dowody poważnej pracy prowadzonej przez niektórych kardynałów czy biskupów, na przykład Charles’a Sciclunę, arcybiskupa Malty, w sprawie Marciala Maciela w Meksyku i Fernando Karadimy w Chile. Z krytyką spotkała się jednak nawet powołana przez papieża Franciszka watykańska komisja antypedofilska; mimo dobrej woli jej przewodniczącego, starego kardynała Seana O’Malleya, arcybiskupa Bostonu, troje jej członków podało się do dymisji, by zaprotestować przeciwko powolności procedur i podwójnej grze współpracujących z nią dykasterii.
Siedemdziesięcioczteroletni O’Malley jest człowiekiem z poprzedniej epoki i wydaje się niezdolny do zajmowania się tego rodzaju sprawami. Kardynał Viganò w swoim Świadectwie podważa jego „transparencję i wiarygodność”.
Trudno też w tym kontekście nie wspomnieć o aferze, która dotyczy brata Benedykta XVI. Mieszkający w Niemczech Georg znalazł się w centrum gigantycznego skandalu związanego z przemocą fizyczną i seksualną wobec nieletnich członków chóru ratyzbońskiej katedry, którym kierował przez trzy dekady w latach 1964-1994. Otóż od 2010 roku niemiecki wymiar sprawiedliwości oraz wewnętrzna komisja diecezjalna ujawniły ponad 547 przypadków przemocy wobec dzieci ze szkoły związanej z tym prestiżowym chórem, w tym 67 przypadków nadużyć seksualnych i gwałtów. Obecnie podejrzenia o przemoc dotyczą 48 księży i świeckich, w tym w przypadku dziewięciu z nich chodzi o przemoc seksualną. Choć Georg Ratzinger nie przyznaje się do winy, trudno uwierzyć, żeby nie był świadomy całej sytuacji. Możliwe, że papież również był o niej informowany, zresztą, jak się później okazało, Watykan potraktował tę aferę tak poważnie, że pracowano nad nią na najwyższych szczeblach Kongregacji Nauki Wiary. Kilku kardynałów z najbliższego otoczenia biskupa Rzymu miało nawet chronić starszego brata papieża, nie troszcząc się o prawdę, sprawiedliwość i los ofiar.
W licznych trwających postępowaniach sądowych prowadzonych w Niemczech padają nazwiska trzech kardynałów.
Dziś – nawet wśród księży i teologów – podnoszą się liczne głosy twierdzące, że niepowodzenie Kościoła katolickiego w sprawie skandali pedofilskich uderza przede wszystkim w zarządzanie i filozofię Josepha Ratzingera. Oto opinia jednego z moich rozmówców:
– Ten człowiek poświęcił całe życie na zwalczanie homoseksualizmu. Zrobił z niego jeden z najgorszych występków ludzkości. A jednocześnie bardzo mało mówił o pedofilii i z ogromnym opóźnieniem zdał sobie sprawę z rozmiarów tego problemu. Na płaszczyźnie teologicznej nigdy tak naprawdę nie robił różnicy między dobrowolnymi relacjami seksualnymi wśród dorosłych a wykorzystywaniem seksualnym nieletnich poniżej piętnastego roku życia.
Inny krytyczny wobec Benedykta XVI teolog, z którym rozmawiałem w Ameryce Łacińskiej, mówi:
– Problemem Ratzingera jest jego hierarchia wartości, która od samego początku stoi na głowie. Stosował srogie sankcje wobec teologów wyzwolenia i karał kapłanów, którzy rozprowadzali prezerwatywy w Afryce, ale potrafił znaleźć usprawiedliwienie dla księży pedofilów. Uznał, że meksykański kryminalista pedofil i multirecydywista Marcial Maciel jest za stary na przeniesienie do stanu świeckiego!
Jakkolwiek by było, nieprzerwany strumień ujawnień na temat nadużyć seksualnych w Kościele to dla Benedykta XVI coś więcej niż „sezon w piekle”. Uderza on w samo serce zbudowanego przez Ratzingera systemu i jego teologii. Niezależnie od wszystkich publicznych dementi i politycznych stanowisk papież w głębi serca wie – śmiem twierdzić, że z doświadczenia – iż sedno całego problemu stanowią celibat, praktyka wstrzemięźliwości seksualnej i nieuznawanie przez księży własnej homoseksualności. Jego myśl pieczołowicie rozwijana w Watykanie przez cztery dekady legła w gruzach. A ta intelektualna klęska nie mogła się nie przyczynić do jego dymisji.
Oto jak sytuację podsumowuje pewien niemieckojęzyczny biskup:
– Cóż zostaje z myśli Ratzingera, gdyby ją tak naprawdę streścić? Powiedziałbym, że zostaje jego moralność seksualna i poglądy w sprawach celibatu kapłanów, wstrzemięźliwości, homoseksualizmu oraz małżeństw gejowskich. Oto cała jego nowatorskość i oryginalność. Tymczasem nadużycia seksualne wszystko to unicestwiły. Jego zakazy, zasady, pomysły, wszystko to już się nie broni. Dziś po jego moralności seksualnej nie zostało nic. I choć jeszcze nikt w Kościele nie ośmiela się tego otwarcie przyznać, wszyscy wiedzą, że nie uda się skończyć z nadużyciami seksualnymi popełnianymi przez księży, dopóki nie zostanie zniesiony celibat, dopóki Kościół nie uzna homoseksualizmu, tak aby księża bez obaw mogli zgłaszać nadużycia, i dopóki nie zostaną wprowadzone święcenia kobiet. Wszystkie inne kroki są daremne. Krótko mówiąc, trzeba całkowicie obalić ratzingerowski punkt widzenia. Wszyscy o tym wiedzą. A ci, którzy twierdzą coś przeciwnego, są współwinni.
To surowy osąd, ale wiele osób w dzisiejszym Kościele myśli podobnie, nawet jeśli nie mówią o tym głośno.
W MARCU 2012 ROKU Benedykt XVI leci do Meksyku i na Kubę. Kolejne pory roku w piekle następują jedna po drugiej. Po wypełnionej doniesieniami o pedofilii zimie przychodzi naznaczona skandalami wiosna. Następna stacja drogi krzyżowej: w Hawanie Joseph Ratzinger miał się zderzyć z diabelskim światem, którego istnienia nie podejrzewał nawet w najgorszych koszmarach. Po powrocie z Kuby podjął decyzję o rezygnacji. A oto dlaczego tak się stało.
JESTEM NA KUBIE I PUKAM DO DRZWI JAIME ORTEGI. Otwiera mi szarmancki młody człowiek imieniem Alejandro. Wyjaśniam mu, że chciałbym porozmawiać z kardynałem. Życzliwy, sympatyczny i władający trzema językami Alejandro prosi, bym chwilę zaczekał. Zamyka drzwi i zostawia mnie samego na schodach. Dwie lub trzy minuty później drzwi znowu się otwierają i oto nagle staje przede mną Jaime Ortega y Alamino. To on, we własnej osobie – starszy mężczyzna mierzy mnie od stóp do głów przenikliwym wzrokiem jednocześnie podejrzliwym i zadziornym. Duży krzyż na jego okrągłym brzuchu wydaje się tym większy, że pulchny jegomość jest niskiego wzrostu.
Zaprasza mnie do narożnego gabinetu i przeprasza, że nie odpowiadał na moje wcześniejsze prośby.
– Mój stały sekretarz Nelson jest teraz w Hiszpanii. Robi dyplom. Odkąd wyjechał, wszystko się trochę zdezorganizowało – tłumaczy się Ortega.
Rozmawiamy o pogodzie – tym razem są ku temu powody, bo w Martynikę właśnie uderzył huragan, który za kilka godzin ma dotrzeć do Kuby. Kardynał martwi się, jak wrócę do Francji, gdyby samoloty zostały uziemione.
Jaime Ortega mówi nienagannym francuskim. Bez uprzedzenia, kubańskim zwyczajem, zaczyna się zwracać do mnie na ty. I nagle prosto z mostu, po zaledwie kilkuminutowej znajomości, patrzy na mnie i mówi:
– Jeśli chcesz, jutro wieczorem możemy zjeść razem kolację.
ABY SIĘ SPOTKAĆ Z KUBAŃSKIM KARDYNAŁEM, jednym z najsłynniejszych duchownych Ameryki Łacińskiej, musiałem się wykazać bezgraniczną cierpliwością. Pisząc tę książkę, przyjeżdżałem do Hawany pięciokrotnie i za każdym razem kardynała albo nie było w kraju, albo był niedostępny, albo nie odpowiadał na moje prośby.
W siedzibie arcybiskupstwa powiedziano mi, że nigdy nie przyjmuje dziennikarzy. W Centro Cultural Padre Félix Varela, w którym dyskretnie rezyduje, zapewniano mnie, że tu nie mieszka; jego rzecznik Orlando Márquez uprzedził mnie, że kardynał nie będzie miał czasu, by spotkać się ze mną osobiście, i udzielił odpowiedzi na moje pytania. Szczęśliwie pewnego ranka w pałacu biskupim przypadkiem trafiam na życzliwego człowieka, który pokazuje mi najsekretniejsze miejsca kubańskiego katolicyzmu, wyjawia kilka ważnych tajemnic i w końcu podaje prawdziwy adres kardynała.
– Ortega mieszka tutaj, na trzecim piętrze, ale nikt tego panu nie powie, bo kardynał życzy sobie dyskrecji – mówi mój informator.
Podobnie jak Rouco Varela w Madrycie czy Tarcisio Bertone i Angelo Sodano w Watykanie Ortega zaadaptował na swoją rezydencję dwa ostatnie piętra pięknego budynku w stylu palacio colonial nad brzegiem Zatoki Hawańskiej. Wspaniałe miejsce pośród egzotycznych kwiatów, palm i figowców, idealnie położone na starym mieście przy Calle Tacón, tuż za barokową katedrą i niedaleko siedziby kubańskiego episkopatu.
Budynek w stylu miejskiej hacjendy – z krużgankiem i pięknym patio – był przez wiele lat główną kwaterą jezuitów, następnie pałacem biskupim, by wreszcie stać się siedzibą Centro Cultural Padre Félix Varela. Kubański Kościół organizuje tu kursy językowe i prowadzi uczelnię, której dyplomy nie są co prawda uznawane przez kubański rząd, za to są honorowane przez Watykan. Kilka dni z rzędu spędzam w otwartej dla badaczy bibliotece, aż wreszcie w prawym skrzydle budynku odkrywam prywatną windę, którą można się dostać na trzecie piętro. Docieram do drzwi z tabliczką „No Pase. Privato” (Nie wchodzić, teren prywatny), bez żadnej wizytówki. Wchodzę.
KIEDY W 2012 ROKU Benedykt XVI po raz pierwszy odwiedza Kubę, wie o nadużyciach seksualnych w Ameryce Łacińskiej, ale jeszcze nie zdaje sobie sprawy z ich rozmiarów. Papież, który słabo zna hiszpańskojęzyczny świat, nie wie, że pedofilia stała się tu zjawiskiem endemicznym – zwłaszcza w Meksyku, Chile, Peru, Kolumbii i Brazylii. Przede wszystkim, jak każdy, sądzi, że Kuba jest od niej wolna.
Kim była osoba, która ze szczegółami przedstawiła ojcu świętemu sytuację w kubańskim Kościele? Czy został o niej poinformowany w samolocie, czy też dopiero po wylądowaniu w Hawanie? Z dwóch niezależnych źródeł dyplomatycznych w Watykanie dowiedziałem się, że Benedykt XVI był zszokowany nagłym odkryciem rozmiarów seksualnej korupcji w lokalnym Kościele. Trzech zagranicznych dyplomatów, którzy przebywali na placówce w Hawanie, i kilku kubańskich dysydentów mieszkających na wyspie opisało mi całą sytuację ze szczegółami. Podczas licznych pobytów na Florydzie otrzymałem też cenne informacje od katolików z Małej Hawany w Miami, od protestanckiego pastora kubańskiego pochodzenia Tony’ego Ramosa, a także od dziennikarzy WPLG Local 10, jednej z głównych tamtejszych stacji telewizyjnych.
Śledztwo na temat afer seksualnych w Kościele w ogóle jest trudne, ale rozmowa o nadużyciach popełnionych przez księży na Kubie to już niemal mission impossible. Cała prasa jest pod kontrolą. Wszystko jest cenzurowane, internet ograniczony, powolny i niebotycznie drogi. A jednak, co odkrywałem stopniowo, wszyscy o wszystkim wiedzą.
– Jeśli chodzi o nadużycia seksualne w Kościele, tutaj, na Kubie, dzieje się dokładnie to samo co w USA, Meksyku czy Watykanie – mówi prosto z mostu Roberto Veiga. – Czarne msze w niedziele, orgie, afery pedofilskie, prostytucja: Kościół kubański jest bardzo skompromitowany.
Veiga przez długi czas był naczelnym katolickiego dziennika „Espacio Laical”. Z tego tytułu przez dziesięć lat oficjalnie pracował bezpośrednio z kardynałem Jaime Ortegą i zna katolickie układy od środka. Później odsunął się od Kościoła i dołączył do grupy intelektualistów Cuba Posible, zdystansowanej tak wobec Kościoła, jak i wobec reżimu Castro. Spotykam się z Veigą w hotelu Plaza, towarzyszy mi mój kubański fikser Ignacio González. Długo rozmawiamy o napiętych stosunkach między Kościołem a komunistycznym reżimem braci Castro.
– W latach sześćdziesiątych przeżyliśmy tu prawdziwą wojnę domową między rządem a Kościołem – ciągnie Roberto Veiga. – Bracia Castro i Che Guevara sądzili, że episkopat jest w opozycji wobec rządu, i próbowali osłabić katolicyzm: wiele kościołów zamknięto, prywatne szkoły znacjonalizowano, księża byli nękani, kontrolowani albo deportowani. Jaime Ortega też został aresztowany, często o tym opowiadał, ale dziwnym trafem od razu wysłano go do obozów UMAP, choć był świeżo po święceniach.
Niechlubnej pamięci obozy UMAP (Las Unidades Militares de Ayuda a la Producción, Wojskowe Jednostki Wspierania Produkcji) były obozami reedukacji i prac przymusowych stworzonymi przez reżim Castro dla tych, którzy odmawiali odbycia obowiązkowej służby wojskowej (el Servicio Militar Obligatorio). Zdecydowaną większość osadzonych stanowili uchylający się od wojska, a około dziesięciu procent – dysydenci, przeciwnicy polityczni, chłopi, którzy odmówili wywłaszczenia ze swojej ziemi, świadkowie Jehowy, homoseksualiści i księża katoliccy. Choć więc Kościół od roku 1959 wiele wycierpiał przez kubańskich rewolucjonistów, to do obozów UMAP trafiło niewielu kleryków i zwykłych księży. Chyba że jednocześnie odmawiali służby wojskowej, byli dysydentami albo homoseksualistami.
Kubański pisarz i gej Reinaldo Arenas opisał w swoich słynnych wspomnieniach, jak w latach 1964-1969 castrowski rząd otwierał te obozy, by „leczyć” homoseksualistów. Fidel Castro, pełen uprzedzeń, mający obsesję na punkcie męskości, uważał homoseksualizm za zjawisko drobnomieszczańskie, kapitalistyczne i imperialistyczne. Homoseksuelistów należało więc reedukować i skierować na właściwe tory. Arenas, który sam był internowany, szczegółowo opisuje barbarzyńskie zabiegi: „pacjentom” wyświetlano fotografie nagich mężczyzn i jednocześnie rażono ich prądem. Owa „terapia naprawcza” miała stopniowo „wyprostować” ich orientację seksualną.
Po uwolnieniu z obozu Jaime Ortega, który został wyświęcony na księdza w wieku dwudziestu ośmiu lat, zaczyna długą, dyskretną karierę w kubańskim Kościele. Przewraca tę niechlubna kartę swojej historii i chce, by o nim zapomniano. Ma zmysł organizacyjny i potrafi rozmawiać, a nade wszystko jest gotów na wiele kompromisów z reżimem, by uniknąć kolejnego uwięzienia i marginalizacji katolicyzmu na Kubie. Czy to dobra strategia?
– To była jedyna możliwość. Ortega zrozumiał, że opór nie jest rozwiązaniem i że zadziałać może tylko dialog – podkreśla Roberto Veiga.
Ksiądz Ramón Suárez Polcari, rzecznik prasowy aktualnego arcybiskupa, myśli tak samo:
– Trudne doświadczenie obozów UMAP głęboko naznaczyło kardynała Ortegę. Po wyjściu wybrał raczej dialog niż konfrontację. Kościół nie mógł już być postrzegany jako partia opozycyjna. Ten wybór był odważniejszy, niż sądzono: oznaczało to, że trzeba zostać na miejscu, nie udawać się na wygnanie, nie rezygnować z obecności Kościoła katolickiego na Kubie. W tym sensie to również była forma oporu.
Na ścianach siedziby arcybiskupiej, dużej żółto-niebieskiej rezydencji w centrum Hawany, dostrzegam duże portrety kardynała Ortegi powieszone z okazji pięćdziesięciolecia jego święceń kapłańskich. Fotografie ukazują go jako dziecko, młodego księdza, młodego biskupa i wreszcie arcybiskupa. Prawdziwy kult jednostki.
Pan Andura, świecki dyrektor Centro Cultural Padre Félix Varela, także potwierdza słuszność decyzji o współpracy z komunistycznym reżimem:
– W latach sześćdziesiątych kubański Kościół nie miał, wbrew temu, co mówiono, składów broni, ale to prawda, że był w zdeklarowanej opozycji. To był dla nas, katolików, ciemny okres. Absolutnie trzeba było nawiązać dialog. Ale to nie oznacza, że staliśmy się ramieniem rządu!
Ortega, zauważony przez nuncjusza nowego papieża Jana Pawła II, w 1979 roku zostaje mianowany biskupem Pinar del Río, a następnie w 1981 arcybiskupem Hawany. Ma czterdzieści pięć lat.
Jaime Ortega zaczyna więc misterne działania zmierzające do zbliżenia z reżimem, których celem jest odzyskanie pełnej legalności Kościoła na Kubie. W latach dziewięćdziesiątych prowadzi dyskretne rozmowy na najwyższym szczeblu. Ich efektem jest swoisty pakt o nieagresji – Kościół uznaje komunistyczną władzę, a komuniści uznają Kościół.
Od tej chwili Kościół odzyskuje coś na kształt legalności, co jest warunkiem jego rozwoju. Nieśmiało wracają lekcje religii, episkopat wznawia wydawanie swojej prasy, która do tej pory była zakazana, następują ostrożne nominacje biskupie z zachowaniem pozorów niezależności, ale czasem dyskretnie wetowane przez władzę. Fidel Castro i Jaime Ortega odbywają z początku nieformalne, a później już oficjalne spotkania. Zaczyna się mówić o wizycie papieża. W nagrodę za zastosowanie tej skutecznej strategii i odwagę Jan Paweł II w 1994 roku przyobleka arcybiskupa Hawany w kardynalską purpurę. Duchowny zostaje jednym z najmłodszych kardynałów tamtych czasów.
– Jaime Ortega to człowiek o wielkiej inteligencji. Zawsze miał dalekosiężną wizję. Ma rzadkie wyczucie polityczne i bardzo szybko zauważył, że reżim będzie potrzebował uspokojenia stosunków z Kościołem. Wierzy w czas – dodaje Roberto Veiga.
Także ksiądz Ramón Suárez Polcari podkreśla talenty kardynała:
– Ortega to mąż Boży. A przy tym jest bardzo komunikatywny. Jest też człowiekiem idei i kultury. Utrzymuje bliskie kontakty z artystami, pisarzami, tancerzami…
Od tamtego czasu Ortega, kierując się doskonałym zmysłem dyplomatycznym, zorganizował na Kubie wizyty trzech papieży, w tym historyczną podróż Jana Pawła II w styczniu roku 1998, następnie w marcu 2012 – Benedykta XVI i dwie podróże Franciszka – w 2015 i 2016. Odegrał też ważną rolę w tajnych negocjacjach, które pozwoliły na zbliżenie między Kubą a USA (w tym celu spotkał się w Waszyngtonie z prezydentem Obamą). Brał również udział w negocjacjach pokojowych między rządem kolumbijskim i bojówkami FARC w Hawanie. Wreszcie w roku 2016 przeszedł na emeryturę.
Z brazylijskim intelektualistą Frei Bettą spotykam się w Rio de Janeiro. To autor książki opartej na rozmowach z Fidelem Castro na temat religii. W rozmowie ze mną tak podsumowuje rolę kardynała Ortegi:
– To człowiek dialogu, który dokonał zbliżenia między Kościołem a kubańską rewolucją. Jego rola była decydująca. Bardzo go szanuję, choć zawsze miał duże obiekcje wobec teologii wyzwolenia. To on czuwał nad podróżami trzech papieży na Kubę, Franciszek był tam nawet dwukrotnie. Powiedziałbym, trochę żartem, że dziś łatwiej spotkać Franciszka w Hawanie niż w Rzymie!
Tak wspaniała kariera byłaby niemożliwa bez kompromisów z reżimem.
– Począwszy od lat osiemdziesiątych Ortega nie miał dobrych stosunków z opozycją i dysydentami. O wiele lepsze są jego relacje z rządem – mówi zgodnie z prawdą Roberto Veiga.
Ten pogląd podzielają niektórzy watykańscy dyplomaci, na przykład arcybiskup François Bacqué, który przez wiele lat pełnił funkcję nuncjusza w Ameryce Łacińskiej:
– Mówiło się, że jest trochę zbyt ugodowy wobec rządu – stwierdza.
Inni duchowni w Rzymie są jeszcze bardziej krytyczni; pewien nuncjusz zastanawia się nawet, czy Ortega „nie służył dwóm panom” – papieżowi i Fidelowi. Inny dyplomata uważa, że kubański Kościół nie jest niezależny od władzy, a ordynariusz Hawany prowadził podwójną grę – w Watykanie opowiadał jedno, a braciom Castro drugie. Być może. Wydaje się jednak, że papież Franciszek, który dobrze zna sytuację polityczną na Kubie, nie przestał darzyć Jaime Ortegi zaufaniem.
W TRAKCIE INNEJ PODRÓŻY NA KUBĘ – z Kolumbijczykiem Emmanuelem Neisą, jednym z moich researcherów w Ameryce Łacińskiej – spotkaliśmy się w Hawanie z wieloma kubańskimi dysydentami, w tym z Bertą Soler, rzeczniczką słynnych Damas de Blanco, odważnym aktywistą Antonio Rodilesem, artystą Gorkim i pisarzem Leonardo Padurą (a także kilkoma innymi, których nie mogę tutaj wymienić z nazwiska). Moi rozmówcy prezentują różne punkty widzenia, jednak większość surowo ocenia strategię Ortegi, mimo że uznają, iż odegrał on pozytywną rolę w uwolnieniu niektórych więźniów politycznych.
– Powiedziałbym, że Ortega broni reżimu. Nigdy nie wypowiada się krytycznie w kwestii praw człowieka czy sytuacji politycznej. A kiedy do Hawany przyjechał papież Franciszek, skrytykował rząd meksykański i amerykański w sprawie imigracji, ale nie powiedział nic na temat całkowitego braku wolności prasy, stowarzyszeń i wolności światopoglądowej na Kubie – wyjaśnia mi Antonio Rodiles, z którym rozmawiam cztery razy w jego domu w Hawanie.
Berta Soler, podsumowując działalność Jaime Ortegi, jest natomiast bardziej pobłażliwa: jej mąż, Ángel Moya Acosta, opozycjonista, który również uczestniczy w naszym spotkaniu, po ośmiu latach mógł opuścić więzienie – podobnie jak setka innych dysydentów – dzięki porozumieniu, które kardynał wynegocjował między kubańskim reżimem, rządem hiszpańskim i Kościołem katolickim.
Co było nieuniknione, Ortega miał trudności z utrzymaniem równowagi między z jednej strony twardą antykomunistyczną linią Jana Pawła II i kardynała Angelo Sodana – z którym się przyjaźni – a koniecznością kompromisu z braćmi Castro z drugiej. Zwłaszcza że na początku lat osiemdziesiątych Fidel zapalił się do teologii wyzwolenia. Lider Maximo czyta Gustavo Gutiérreza i Leonardo Boffa oraz – jak już wspomniałem – wydaje z Frei Bettą rozmowy o religii. Ortega, lawirując jak prawdziwy dyplomata, w delikatny sposób równolegle obnaża z jednej strony grzechy kapitalizmu, a z drugiej – komunizmu. W miejsce czczonej przez Castro, ale zwalczanej w całej Ameryce Łacińskiej przez Jana Pawła II teologii wyzwolenia subtelnie głosi „teologię pojednania” między Kubańczykami.
– W młodości Ortega sytuował się raczej w nurcie teologii wyzwolenia, ale później się zmienił – stwierdza podczas naszego spotkania w Miami pastor Tony Ramos, który jeszcze w Hawanie jako osiemnastolatek znał Ortegę i nawet przez chwilę uczył się z nim w seminarium. A potem dodaje sybilliczne zdanie (wyrażając przy tym życzenie, by od tej chwili wyłączyć nagrywanie): – Ortega zawsze żył w wewnętrznym konflikcie, jak wielu księży.
Z całą pewnością, co sugeruje wielu moich rozmówców w Hawanie, reżim doskonale wiedział o relacjach, spotkaniach, podróżach, życiu prywatnym i obyczajach Jaime Ortegi, jakiekolwiek by one były. Z uwagi na jego miejsce w hierarchii i częste kontakty z Watykanem oczywiste jest, że kardynał był pod obserwacją kubańskich tajniaków dwadzieścia cztery godziny na dobę. A jedną ze specjalności kubańskich służb jest kompromitowanie newralgicznych osób przy użyciu filmów nakręconych podczas seksualnych figli, czy to w ich domach, czy w hotelach.
– Kardynał Ortega to marionetka poruszana przez castrowski reżim. Jest w rękach Raúla Castro. Niech pan nie zapomina, że Kuba to najbardziej kontrolowane społeczeństwo świata – mówi Michael Putney, jeden z najbardziej szanowanych dziennikarzy na Florydzie, z którym rozmawiam w siedzibie WPLG Local 10 w północnej części Miami.
Czy, jak uważają niektórzy, Ortegę szantażowano? Czy on sam lub ktoś z jego otoczenia był do tego stopnia zagrożony, że kardynał nie miał żadnego pola manewru, by wypowiadać się krytycznie o reżimie? Jeden z najlepszych znawców kubańskiego wywiadu w anglojęzycznym świecie podczas wspólnego obiadu w Paryżu zwraca moją uwagę na to, że kardynał Ortega i jego otoczenie byli pod bezpośrednim nadzorem Alejandro Castro Espína, syna byłego prezydenta Raúla Castro. Nieoficjalny szef wszystkich kubańskich tajnych służb miał nawet przez lata, korzystając z bardzo zaawansowanych technologicznie metod inwigilacji, zgromadzić pełną dokumentację na temat zwierzchników Kościoła katolickiego na Kubie, a zwłaszcza na temat Jaime Ortegi. Innymi słowy Ortega jest atendido, „chroniony” na najwyższym poziomie. Alejandro Castro Espín, tajemnicza postać, piastuje stanowisko koordynatora Rady Obrony i Bezpieczeństwa Narodowego, która skupia wszystkie kubańskie służby wywiadowcze i kontrwywiadowcze: podobno to on jest oficerem łącznikowym Ortegi i zajmuje się wszystkimi kontaktami z Watykanem. Choć prawie nie ma jego zdjęć (wiemy, że podczas walk w Angoli stracił jedno oko), w ostatnich latach zapozował do jednego jedynego ujęcia w towarzystwie swojego ojca Raúla u boku papieża Franciszka.
– Reżim Castro ma bogatą historię seksualnych kompromitacji ważnych osób i przeciwników rządu. A homoseksualizm to jedno z najpotężniejszych narzędzi szantażu wobec człowieka, który nie wyszedł z „szafy”, zwłaszcza jeśli jest księdzem albo biskupem – mówi mi ten sam informator.
Pasuje to do szokujących doniesień o podsłuchach i szantażach seksualnych stosowanych przez reżim w odniesieniu do osobistego ochroniarza Fidela Castro podpułkownika Juana Reinalda Sáncheza znajdujących się w jego książce Podwójne życie Fidela Castro, którą opublikował po wydaleniu z kraju.
Przed kilku laty kubańskimi środowiskami wstrząsnęła też telewizyjna wypowiedź byłego pułkownika Cuban Fuerzas Armadas Revolucionarias Roberta Ortegi. Przebywający na wygnaniu w USA oficer twierdził, że Jaime Ortega prowadzi podwójne życie: rzekomo utrzymuje intymne relacje z pewnym agentem kubańskich służb specjalnych, opisanym jako „Postawny brunet wysoki na sześć stóp” (1,83 m). Według tego byłego pułkownika kubański rząd ma na Jaime Ortegę filmiki i konkretne haki. Dowody te mogą się okazać użyteczne do wywierania nacisku bądź szantażowania kardynała i dzięki nim rząd ma pewność jego całkowitego poparcia. Choć po tym wywiadzie powstało wiele artykułów prasowych, które można znaleźć w sieci, i choć kardynał Ortega osobiście nie zdementował podanych w nim informacji, nie dostarcza on żadnych konkretnych dowodów. Mimo że eksperci, z którymi rozmawiałem, uznali wypowiedź byłego pułkownika za wiarygodną, równie dobrze wojskowy mógł powtarzać plotki lub działać z chęci zemsty, która jest naturalna dla człowieka przebywającego na politycznym wygnaniu.
Jedno w każdym razie jest pewne: w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w kubańskim Kościele – tak na poziomie archidiecezji i episkopatu, jak i w diecezjach na terenie całego kraju – od skandali seksualnych aż się roiło. Często powraca w ich kontekście nazwisko księdza Carlosa Manuela Céspedesa z parafii św. Augustyna – byłego wikariusza generalnego archidiecezji Hawany, blisko związanego z Ortegą. Céspedes, choć obnosi się z tytułem monsinior, nigdy nie został wyświęcony na biskupa – być może z uwagi na podwójne życie: jego homoseksualizm i seksualne przygody są dobrze udokumentowane, jego zażyłość z kubańską policją polityczną również (jak powiedział mi pewien słynny teolog, Céspedes był znany z tego, że lubił „błogosławić penisy chłopców”).
– Tutaj, na Kubie, było wiele afer pedofilskich, dużo korupcji o podłożu seksualnym, prawdziwy moralny upadek Kościoła. Ale oczywiście prasa nigdy o tym nie pisała. Rząd o wszystkim wie, ma dowody, ale nigdy ich nie wykorzystał przeciw Kościołowi. Przechowuje je na wszelki wypadek. To tradycyjna technika szantażu stosowana przez ten reżim – mówi Veiga.
Pogłoski na temat homoseksualizmu wielu księży i biskupów z kubańskiego episkopatu są w Hawanie tak powszechnie znane, że wszystkie osoby, z którymi rozmawiałem na wyspie, przytaczały mi je ze szczegółami i nazwiskami – ponad setka świadków, w tym główni dysydenci, zagraniczni dyplomaci, artyści, pisarze, a nawet hawańscy księża.
– Na plotki trzeba uważać. Mogą pochodzić zewsząd. Nie można bagatelizować tego, że w rządzie wciąż są wrogowie Kościoła, nawet jeśli Fidel i Raúl Castro w ostatnich latach zmienili poglądy – łagodzi pan Andura, dyrektor Centro Cultural Padre Félix Varela. I jakby zaprzeczając temu, co przed chwilą powiedział, dodaje ostrożnie: – Jakkolwiek by było, homoseksualizm już od dawna nie jest na Kubie przestępstwem. Jeśli chłopcy mają skończone szesnaście lat, czyli w świetle naszego prawa osiągnęli dojrzałość płciową, jeśli robią to z własnej woli i w grę nie wchodzą zależności finansowe lub relacja władzy, nie ma problemu.
Spotykam się również z Orlando Márquezem, redaktorem naczelnym dziennika kubańskiego episkopatu „Palabra Nueva” i rzecznikiem prasowym kardynała Ortegi, dla którego pracuje od dwudziestu lat. Przystępny, inteligentny i przyjazny, nie unika żadnego pytania. Czy należało iść na kompromis z komunistycznym reżimem?
– Gdyby kardynał Ortega nie wybrał linii dialogu, na Kubie nie byłoby biskupów, to proste.
Co sądzi na temat pogłosek o orientacji homoseksualnej kardynała Ortegi?
– To bardzo stara plotka, słyszałem ją wiele razy. Wzięła się stąd, że został wysłany do obozów UMAP. Od tego się zaczęło. Czasem ludzie mówią mi, że ja też jestem gejem, bo jestem blisko Ortegi! – dodaje Orlando Márquez, wybuchając śmiechem.
CZY KARDYNAŁ ORTEGA BYŁ INFORMOWANY o nadużyciach seksualnych w hawańskiej archidiecezji, jak sugeruje kilku dyplomatów przebywających na placówce w Hawanie? Czy ich krył? Co się dokładnie wydarzyło wśród kubańskiej hierarchii katolickiej? Cztery świadectwa z pierwszej ręki, które zebrałem, potwierdzają informację o znacznej liczbie afer obyczajowych i o tym, że ciągnęły się one latami. Po pierwsze, wypowiedź księdza, z którym spotkałem się z polecenia pewnego zachodniego dyplomaty; po drugie, słowa szefa Mesa de Diálogo de la Juventud Cubana (organizacji pozarządowej zajmującej się prawami człowieka i młodzieżą); po trzecie, wyznania małżeństwa chrześcijańskich aktywistów; i po czwarte, świadectwo pewnego kubańskiego dysydenta. Ich prawdziwość poświadczają też dobrzy znawcy Kuby w Madrycie. W Santiago de Chile rozmawiałem z dwoma bliskimi współpracownikami Fidela Castro, którzy również dostarczyli mi cennej wiedzy (Ernesto Ottone, były szef Chilijskiej Partii Komunistycznej, i Gloria Gaitán, córka słynnego kolumbijskiego lidera, który został zamordowany). W samym Watykanie trzech dyplomatów przebywających tu na placówce potwierdza, że kubański Kościół miał poważne problemy seksualne. Dokumentacja sekretariatu stanu jest bardzo poufna, ale jest znana dyplomatom papieża Franciszka, z których dwaj – „minister spraw wewnętrznych” Giovanni Angelo Becciu i ksiądz Fabrice Rivet – przebywali na placówce w Hawanie.
Sugerowano mi również, że papież Franciszek miał poprosić kardynała Ortegę o rezygnację z funkcji arcybiskupa Hawany z uwagi na jego bierność i ukrywanie tych skandali. Nie jest to jednak pewne. Guzmán Carriquiry Lecour kierujący Papieską Komisją do spraw Ameryki Łacińskiej powiedział mi bowiem, że Jaime Ortega w chwili przejścia na emeryturę miał prawie osiemdziesiąt lat, a papież i tak już przedłużył jego posługę sporo ponad wiek kanoniczny, jest więc sprawą normalną, że jego miejsce zajął następca.
Ksiądz Fabrice Rivet, który był numerem dwa ambasady stolicy apostolskiej w Hawanie i który uczestniczył nawet w spotkaniu Benedykta XVI z Fidelem Castro w nuncjaturze, przyjmuje mnie pięciokrotnie w sekretariacie stanu, ale nie zgadza się na nagrywanie rozmów. Na temat Ortegi nie mówi złego słowa, stwierdza jednak sybillicznie: „Jest bardzo kontrowersyjny”.
Kardynałowie Pietro Parolin i Beniamino Stella – pierwszy był nuncjuszem w Caracas, a drugi na Kubie – również są dobrze poinformowani o całej sytuacji; podobnie jak Tarcisio Bertone, który był na Kubie pięć razy, a jeden z jego sekretarzy, później nuncjusz Nicolas Thévenin, był tam na placówce. Zresztą Thévenin, który oczywiście także o wszystkim wiedział, przekazał mi za pośrednictwem dziennikarza Nicolasa Diata, z którym spotkałem się na obiedzie, cenne informacje na temat Ortegi, Kuby, homoseksualizmu i komunistów. Całą sprawę zna też Georg Gänswein – Thévenin był również jego sekretarzem.
Kardynał Etchegaray – rozmawiałem z nim pięć razy w jego mieszkaniu w Rzymie – który był „lotnym” ambasadorem Jana Pawła II i zna Kubę jak własną kieszeń, wypowiada się o Ortedze bardziej przychylnie, podobnie jak kardynał Jean-Louis Tauran, były „minister spraw zagranicznych” Jana Pawła II, z którym szczegółowo omawiałem te skandale obyczajowe i który twierdzi, że to „czyste spekulacje”.
Inni moi rozmówcy, zarówno w Rzymie, jak i w Hawanie, są jednak mniej powściągliwi. I często wystarczy jedno przymilne pytanie oraz obietnica, że nie będą nagrywani, by zachęcić ich do opowieści na temat obyczajów panujących w archidiecezji.
A więc po pierwsze, wśród kubańskich księży i biskupów jest imponujący procent homoseksualistów. Prawdziwa „masoneria” chroniona przez episkopat, która przestała się mieścić „w szafie” i w związku z tym zaczęła być bardzo widoczna. Jest bardzo „praktykująca”. Mam okazję wysłuchać szczegółowego opisu niedzielnej mszy wieczornej w hawańskiej katedrze, która w latach dziewięćdziesiątych XX wieku stała się cenionym w stolicy miejscem gejowskiego podrywu.
Dowiaduję się też o watykańskich księżach i biskupach, którzy regularnie bywają na Kubie w charakterze turystów seksualnych, z błogosławieństwem kubańskiej hierarchii katolickiej. Odwiedziłem specjalne imprezki i kluby, do których europejscy księża przyjeżdżają na swoje „safari”. Kuba jest zatem, przynajmniej od połowy lat osiemdziesiątych, ulubionym kierunkiem tych, którzy „należą do »parafii«, a jednocześnie siedzą w »szafie«”.
– Na Kubie bardziej niż gdzie indziej duchowni uważają, że prawa ustanowione przez ludzi w pewien sposób ich nie dotyczą. Sądzą, że ich wyjątkowy status ich usprawiedliwia i uprawnia do stawiania się ponad powszechnie obowiązującym prawem – mówi ostrożnie Roberto Veiga.
Dowiaduję się też o przypadkach „wewnętrznych” nadużyć seksualnych popełnianych przez duchownych na klerykach lub młodych księżach. Część duchownych wybiera podobno usługi młodych eskortów, którzy są wykorzystywani i bardzo słabo opłacani. Jak powiedział mi bezpośredni świadek, męskie prostytutki często zaprasza się na lubieżne imprezki, na których padają wulgarne słowa: pinga (kutas), friqui friqui (pieprzyć), maricones (pedały) i dochodzi do upokorzeń. W przypadku odmowy uczestnictwa w tych zmysłowych agapach eskorci są zgłaszani na policję, która systematycznie ich zatrzymuje, a duchownych zostawia w spokoju.
Męska prostytucja to na Kubie zjawisko masowe, zwłaszcza za sprawą sieci branżowych klubów i barów. Jej miejscem są również chodniki w okolicach co modniejszych lokali, takich jak Las Vegas, Humboldt 52 (dziś już zamknięty), La Gruta czy Café Cantante. Wokół Parque Central można spotkać mnóstwo męskich prostytutek, podobnie jak na Calle 23 czy na słynnej promenadzie Malecón. W sumie to nic dziwnego, że w kraju, w którym panuje powszechna korupcja, a zabezpieczenia medialne i prawne nie istnieją, Kościół katolicki spatologizował się bardziej niż gdzie indziej.
– Kardynał Ortega wie o wszystkim, co się dzieje w diecezji, nad wszystkim ma kontrolę. Ale gdyby powiedział cokolwiek na temat nadużyć seksualnych w obrębie Kościoła popełnianych przez bliskich sobie ludzi, przez biskupów, jego kariera by się skończyła. Dlatego przymyka oko – mówi mi pewien dysydent, z którym rozmawiam w Hawanie.
Podłość, przemilczenia, omerta, skandale – i to wszystko na tak niebotyczną skalę, że współpracownicy Benedykta XVI musieli dać dowód nie lada odwagi, by przed podróżą do Hawany lub w jej trakcie przekazać papieżowi informacje na ten temat. Choć ojciec święty wiedział przecież, ile „brudu” (by użyć jego określenia) jest w Kościele, wieść o tej patologii, a zwłaszcza o jej rozmiarach w hawańskiej archidiecezji, przelała czarę goryczy. Jak powiedział mi jeden ze świadków, Benedykt XVI, słuchając tej relacji, po raz kolejny zapłakał.
Według mojego informatora, który brał udział w tej wizycie, między papieżem a Ortegą, który już wcześniej miał z nim „bardzo specyficzne relacje”, zrodziło się potężne napięcie. Tym razem Benedykt XVI nie wytrzymał. Pękł. On, niezłomny i płochliwy, przez całe życie usiłował przechytrzyć zło, oto został otoczony, dosłownie osaczony, przez księży homoseksualistów i pedofilskie afery. Czy na tym świecie nie ma już cnotliwych duchownych?
– Podróż Benedykta XVI na Kubę to był jeden wielki chaos. Papież był jak w transie, zasmucony i głęboko wstrząśnięty tym, czego się dowiedział o skali nadużyć seksualnych w kubańskim Kościele. Nie wiem, dlaczego w takich okolicznościach kontynuował wizytę. Jedno jest pewne: zaledwie tydzień po powrocie z Kuby postanowił abdykować – stwierdza Roberto Veiga w obecności jednego z moich researcherów Nathana Marcela-Milleta.
Już w Meksyku, podczas tej samej podróży, papież był rozczarowany. Ale Kuba! Kuba też?! I nie chodzi o jakieś tam nadużycia, o incydenty. To cały system. Jak sam powiedział, Kościół jest pełen „brudów”, ale tutaj odkrywa, że Kościół jest skorumpowany na każdym poziomie. Zmęczony różnicą czasu i meksykańskim etapem podróży, podczas którego upadł i lekko skaleczył się w głowę, papież odczuwa fizyczny ból. Ale na Kubie zaczyna również cierpieć psychicznie. Wszyscy świadkowie potwierdzają, że to była „okropna” podróż. A nawet „prawdziwa droga krzyżowa”.
Na rajskiej wyspie papież widzi rozmiary grzechu w Kościele. „W sieci Piotra są też złe ryby” – powie później zrozpaczony. Podróż na Kubę to upadek Starego Adama.
– Tak, to podczas podróży do Meksyku i na Kubę papież Benedykt XVI zaczął rozważać rezygnację – potwierdza Federico Lombardi podczas jednego z naszych pięciu spotkań w siedzibie fundacji Ratzingera (Lombardi uczestniczył w wizycie ojca świętego w Ameryce Łacińskiej).
Dlaczego castrowski reżim szczegółowo znający wszystkie afery, w które zamieszany jest kubański episkopat, nie podejmuje żadnych działań? Pytam o to Roberta Veigę.
– To potężny środek do sprawowania kontroli nad Kościołem. Nieujawnianie afer związanych z prostytucją i pedofilią to w pewnym sensie krycie Kościoła. Ale z drugiej strony również gwarancja, że Kościół, który wciąż jest na wyspie jedną z głównych sił opozycyjnych, nigdy nie stanie przeciwko reżimowi.
Po powrocie z Kuby Benedykt XVI jest wrakiem człowieka. Coś w nim pękło. Jego „wielka dusza” jest udręczona. Wszystkie kolumny świątyni wokół niego popękały.
Kilka dni później papież postanawia abdykować (ale publicznie ogłosi swoją decyzję dopiero za pół roku). W książce Ostatnie rozmowy, która jest jakby jego testamentem, dwukrotnie zresztą wspomina o podróży na Kubę jako decydującym momencie. Choć mówi tam tylko o zmęczeniu fizycznym i „ciężarze”, jakim jest misja papieża, informacje z różnych źródeł pozwalają się domyślać, że był zszokowany tym, czego się wtedy dowiedział na temat nadużyć seksualnych. Kuba stała się więc ostatnią stacją długiej drogi krzyżowej, jaką był pontyfikat Benedykta XVI.
– UPADEK? JAKI UPADEK? TO AKT WOLNOŚCI – mówi mi zrzędliwy kardynał Poupard, kiedy go pytam o zakończenie pontyfikatu Benedykta XVI.
Rezygnacja, abdykacja, akt wolności… Jakkolwiek by było, 11 lutego 2013 roku podczas rutynowego konsystorza Benedykt XVI podaje się do dymisji. Osiem lat wcześniej podczas mszy inaugurującej pontyfikat mówił: „Módlcie się za mnie, abym się nauczył bardziej miłować Jego [Boga] trzodę – ciebie, Kościele święty, każdego z was z osobna i wszystkich razem. Módlcie się za mnie, abym nie uciekał z obawy przed wilkami”[91]. I oto wilki właśnie wzięły nad nim górę. Po raz pierwszy we współczesnym Kościele zdarza się, żeby papież ustąpił, i po raz pierwszy od czasów Awinionu w Kościele jest dwóch papieży.
Dziś trudno nam sobie wyobrazić, jakim wstrząsem była w Watykanie ta abdykacja. Dymisja Benedykta XVI, choć przygotowywana w tajemnicy od kilku miesięcy, sprawiała wrażenie nagłej. W chwili jej ogłoszenia spokojną i beztroską kurię opanowuje atmosfera jak z Ostatniej wieczerzy Leonarda da Vinci, jakby Chrystus właśnie znowu oświadczył: „Zaprawdę, powiadam wam: jeden z was mnie zdradzi”[92]. Przerażeni kardynałowie zaniemówili, byli jak rozbite stado, a w końcu zaczęli protestować pośród chaosu, w którym miłość mieszała się z prawdą: „Chyba nie ja, Panie?” A papież, spokojny w obliczu dokonanego wyboru, zamykając w sobie swój wewnętrzny dramat, rozluźniony po tym, jak przestał ze sobą walczyć, prawie się już nie przejmuje tą obłąkaną, podłą, perwersyjną, zakłamaną i pełną intryg kurią, w której roi się od prowadzących podwójne życie ascetów, w której wilki biorą nad nim górę; po raz pierwszy triumfuje. Jego abdykacja jest niczym błysk światła, historyczny gest, który wreszcie czyni go wielkim – i jest pierwszą, a może nawet jedyną dobrą decyzją w jego krótkim pontyfikacie.
Wydarzenie było tak niesłychane, że Kościół po dziś dzień próbuje uspokoić wszystkie wzburzone fale i wstrząsy wtórne. Odtąd nic już nie będzie takie samo: abdykując, papież „zszedł z krzyża”, jak złośliwie zasugerował Stanisław Dziwisz, osobisty sekretarz papieża Jana Pawła II. Rzymski katolicyzm osiągnął swój punkt krytyczny. Zawód papież, pontyfikat to teraz niemal umowa na czas określony; trzeba będzie pomyśleć o limicie wieku; papież na powrót staje się człowiekiem takim jak inni, a jego władza, otrzymując ramy czasowe, ulega ograniczeniu.
Wszyscy zrozumieli, że przywoływana w celu wyjaśnienia tego spektakularnego gestu choroba była tylko jednym spośród jego motywów. Federico Lombardi wywoływał uśmiech na twarzach, gdy raz po raz zabierał głos, by podkreślić, że jedynymi powodami tej historycznej decyzji były stan zdrowia ojca świętego i jego fizyczna słabość.
To prawda, w 1991 roku Joseph Ratzinger doznał udaru mózgu, w którego wyniku, jak sam opowiadał, stopniowo tracił wzrok w lewym oku. Z uwagi na chroniczne migotanie przedsionków ma też rozrusznik serca. Nie wydaje się jednak, by w latach 2012-2013 przebył jakiś nowy kryzys zdrowotny, który uzasadniałby jego abdykację. Papież nie stał nad grobem, żyje i przekroczył już dziewięćdziesiątkę. Śpiewka o zdrowiu była zbyt często powtarzana, by mogła być prawdziwa.
– Watykan wyjaśnił dymisję papieża przyczynami zdrowotnymi – to oczywiście kłamstwo, jak często bywa – stwierdza Francesco Lepore.
Niewielu spotkanych przeze mnie dziennikarzy, teologów czy nawet członków kurii rzymskiej uważa, by powodem ustąpienia Benedykta XVI było zdrowie. Po fasadowym dementi wygłaszanym zgodnie z najlepszą stalinowską tradycją nawet kardynałowie przyznawali, że chodziło też o „inne czynniki”.
Możemy więc stwierdzić, że na koniec swojej długiej drogi krzyżowej papież Benedykt XVI dał za wygraną z wielu wymieszanych lub nakładających się na siebie powodów, wśród których centralne miejsce zajmuje homoseksualizm. Wymieniłbym następujące stacje, które składają się na jego via dolorosa: zdrowie; wiek; nieumiejętność zarządzania; porażka kardynała Bertonego w reformowaniu kurii; polemiki religijne i niekompetencja komunikacyjna; ukrywanie skandali pedofilskich; zawalenie się jego teologii celibatu i czystości kapłańskiej w wyniku nadużyć seksualnych; wizyta na Kubie; Vatileaks I i raport trzech kardynałów; metodyczne podkopywanie pontyfikatu przez kardynała Sodana; pogłoski lub możliwe pogróżki wobec Georga Gänsweina lub brata papieża Georga Ratzingera; uwewnętrzniona homofilia albo syndrom Ratzingera; i wreszcie Mozart, jako że papież, który nie lubi hałasu, z przyjemnością wrócił do pianina i muzyki poważnej, których ogromnie mu brakowało.
Sprawę procentowego udziału poszczególnych stacji drogi krzyżowej Benedykta XVI w ostatecznym zakończeniu jego pontyfikatu zostawiam tutaj otwartą. Każdy może przytoczyć własne argumenty, zweryfikować kolejność stacji lub określić wagę którejś z nich w stosunku do innej. Tutaj mogę tylko stwierdzić, że spośród tych trzynastu stacji jego pontyfikatu co najmniej dziesięć ma bezpośredni lub pośredni związek z kwestią homoseksualizmu – który był także jego osobistym dramatem.